Tag: Czarne

  • To, co najlepsze w 2018

    To, co najlepsze w 2018

    Dla literackich maniaków

     

    Ten rok był dość przeciętny jeśli chodzi o poziom literatury.

    Natomiast był świetny jeśli chodzi o edytorstwo.

    Patrzcie:

    1. Ukazały się nowe wydania Kurta Vonneguta. Rzeźnia nr 5 wyszła w Zysk i S-ka, a Opowiadania wszystkie w Albatrosie.
    2. Wyszły cztery tomy dzieł zebranych Bułhakowa (w PIW-e).
    3. 2018 niespodziewanie zamienił się w Rok Conrada (choć rocznica przypadała w 2017). Ukazały się nowe przekłady Tajnego agenta – autorstwa Macieja Świerkockiego (Officyna). Czarne z kolei wydało opowiadania Conrada w wyborze i przekładzie Magdy Heydel.
    4. Ossolineum opublikowało cegłę kafkowską – ponad 1200 stron prozy Kafki ze wstępem i opracowaniem Łukasza Musiała. Wstęp liczy ston CCX (czyli 210).
    5. Karakter wydał przekłady poetów amerykańskich autorstwa Piotra Sommera.
    6. Andrzej Sosnowski przetłumaczył i wydał w Biurze Literackim tom poezji Elizabeth Bishop, a Kacper Bartczak – tom Rae Armantrout.
    7. A bank rozbiła Krystyna Rodowska przekładem W poszukiwaniu utraconego czasu Prousta (znów Officyna).

     

    To nie są łatwe książki. Nie mają nic wspólnego z promocją czytelnictwa, nie są łatwe w lekturze, nie powstały, żeby kogokolwiek zachęcić – sam wstęp do Kafki najlepiej o tym świadczy. A jednocześnie mam poczucie, że dawno nie było takiego święta.

    Tylko półki w domu za krótkie.

     

     

     

     

  • Mały Polak – duży zbrodniarz

    Mały Polak – duży zbrodniarz

    „Syrop z piołunu” to książka bardzo ważna, a zarazem zła. Rezultat będzie przeciwskuteczny: zamiast przypomnieć Polakom o budzącej wstyd akcji Wisła, da amunicję wszystkim tym, którzy takiej pamięci nie chcą.

    Paweł Smoleński, specjalizujący się poniekąd w etnicznych konfliktach, wojnach rozgrywanych na pograniczach, tym razem wraca do relacji polsko-ukraińskich (pisał o tym 2001 roku w Pochówku dla rezuna). Teraz interesuje go właściwie tylko jedno wydarzenie – akcja Wisła i deportacja na Ziemie Odzyskane i Mazury 140 tysięcy Ukraińców, których w ciągu kilku miesięcy 1947 roku wyrzucono z ziem sąsiadujących z USRR.

    Dlaczego to jest książka ważna? Bo Smoleński ma talent do wiercenia dziur w sumieniu, przypominaniu tego, co z wygody zostało zapomniane, zaglądania pod podszewkę różnych ustaleń, mitów, konwencji. I tak jest tutaj: pokazuje zaskakujące porozumienie, jakie nowa władza ludowa, ta ze stalinowskiego nadania, zawarła z oficerami z XX-lecia międzywojennego, byłymi legionistami, wykształconymi we Francji demokratami – okazuje się, że nienawiść polska do Ukraińców łączyła nawet najbardziej odległe grupy światopoglądowe. Smoleński pyta też o motywację żołnierzy z różnych szczebli awansu, którzy w akcji deportacyjnej brali udział, pokazuje nacjonalizm i żądzę zemsty za Wołyń, ale też pragnienie wykazania się, jakie cechowało świeżo przyjętych żółtodziobów, zasłuchanych we frontowe historie starszych towarzyszy. To jest właściwie pytanie, które zasługuje na dłużą refleksję, wykraczającą chyba poza reportaż: do jakiego stopnia za okrucieństwo wobec ludności cywilnej odpowiada takie pragnienie zdobycia szlifów, męskiej inicjacji w wojnę?

    Smoleński wylicza po kolei mity, które władza ludowa umacniała w latach 40., żeby pokazać racjonalność, sprawiedliwość i konieczność deportacji ludności ukraińskiej. Wymienia je jednak wraz z innymi mitami propagandowymi i jest to zabieg świetny. Nieubłagana logika pokazuje, że Polacy albo od razu odrzucali propagandowe kłamstwa, albo weryfikowali je na przestrzeni lat – w dalszym ciągu zaś wierzą wyłącznie w te, które dotyczą relacji polsko-ukraińskich, czyli takie, które pozwalają im nie rozliczać się z niewygodną, wstydliwą przeszłością. Pokutuje zatem mit o zaciekłej wojnie między UPA a polską armią (a UPA ledwo zipała, odcięta od zaopatrzenia i broni), o przygotowaniach do nowej wojny, o tym, że w obliczu silnego poparcia u ludności cywilnej nie istniał inny sposób pokonania partyzanckich oddziałów. Tymczasem Smoleński cytuje dokumenty, w których wyraźnie pisze się o konieczności „rozwiązania problemu ukraińskiego w Polsce”. Umówmy się, że takie słowa zapisane 5 lata po konferencji w Wannsee, w czasie której mówiono o potrzebie rozwiązania kwestii żydowskiej, brzmią upiornie. Nikt jednak nie widział wtedy podobieństwa między nimi. Dzisiaj jednak powinno być już inaczej.

    Cała ta książka składa się z takich paradoksów, które autor wydobywa, pokazuje zaskakujące paralele między akcjami, które Polacy uważają za przestępstwa przeciwko ludzkości, a tymi, które sami podejmowali. W XX-leciu burzono cerkwie i przymuszano dzieci do nauki w polskich szkołach, po wojnie, zainspirowani sposobem, w jakim w epoce stalinowskiej przeprowadzano czystki, podjęto działania na szerszą skalę – to także wielkie oskarżenie. Naród, który uważa się za ofiarę Stalina, jakże chętnie podejmuje tu taki sam sposób działań: 4 godzina na pakowanie, potem marsz do punktów zbiórki i pociągi towarowe jadące tygodniami w nowe miejsca osiedlenia. Całe to oskarżenie moralne, historyczne, studium uników, które do dzisiaj potrafimy świetnie uskuteczniać (Wołyń, którym wszyscy wycierają sobie usta), traci jednak na znaczeniu, gdy patrzymy na całość tej reporterskiej książki.

    Przykro było patrzeć, gdy Jacek Hugo-Bader sam skutecznie podkopał swoją karierę reporterską. Ale gdy z jakichś tajemniczych powodów Paweł Smoleński daje czytelnikowi książkę niedorobioną, płaską, słabo udokumentowaną, to już zaczynam zastanawiać się, czy to nie jest jakiś większy problem. Zbytnia pewność siebie mistrzów? Talent daje prawo do niechlujstwa? Skąd ta nonszalancja?

    Po pierwsze: świadectwa, przywołane w tej książce, pochodzą z materiałów, jakie Smoleński zebrał 16 lat temu, a więc są odpryskiem „Pochówku dla rezuna”. Nie zarzuciłabym autorowi lenistwa, gdyby nie fakt, że w tekście wielokrotnie widać takie opuszczanie gardy, pójście na łatwiznę. Smoleński stosunkowo rzadko powołuje się na dokumenty z epoki, często za to na teksty innych reporterów i to teksty z „Dużego Formatu”, które albo cytuje, albo wplata w swą opowieść jako materiał źródłowy (a to przecież nie jest źródło, tylko właśnie już jego opracowanie, kolejny stopień zapośredniczenia). Na tej samej zasadzie przywołuje tezy Grzegorza Motyki i kilku innych  historyków – specjalistów od relacji polsko-ukraińskich. Ale wychodzi nam z tego reportaż napisany przy biurku, w bibliotece, reportaż żerujący na cudzych badaniach, wnioskach i przykładach. To zarzut drugi. Mało pisze sam, lubi cytować, oddaje głos innym w stopniu, który właściwie pozwala mówi o centonie – cały rozdział „Wybaczajcie” składa się z zestawienia obszernych cytatów z kazań, jakie wygłaszali dostojnicy Kościoła i Cerkwi, nawołując do pojednania i wybaczenia. Bez komentarza autorskiego, bez kontry lub puetny, po prostu nabijanie znaków. „Bardzo prosi staruszek” to z kolei zestawienie cytatów z listów, jakie ukraińscy repatrianci piszą do urzędników państwowych, prosząc o uznanie ich krzywd (najczęściej z wczesnego dzieciństwa) – Smoleński zderza cytaty, rozbudowuje obrazy dziecięcego cierpienia i samotności na starość, tym długim szeregiem cytatów chce wzmóc wrażenie autentyczności, próbuje uobecnić głos bohaterów, którego w tej książce nie ma za dużo.  Podobnie w rozdziale „Mam przed oczami niewinne dzieciątka”, w którym przytacza przykłady współczesnych polskich zachowań nacjonalistycznych i sposoby, w jakie władza bagatelizuje narastanie antyukraińskiej przemocy. To także cytaty – tym razem z doniesień medialnych. Taki patchwork – szkoda tylko, że tak często wykorzystuje ten sam chwyt, znika właściwie jego głos, skoro trzy pełne rozdziały na 221 stron w całości składają się z kombinacji cytatów.

    Zarzut czwarty – z mojej perspektywy najważniejszy – Smoleński używa retoryki właściwej prawicowym konserwatystom. Wiem, że właściwością jego stylu jest nonszalancja, gotowość do ferowania wyroków, budowanie napięcia między jawną autorską wypowiedzią, a całkowitym ukryciem się, czasem jednak te luźne cugle sprawiają, że cała konstrukcja ponosi. Tak dzieje się na przykład wtedy, gdy Smoleński przedstawia biografię generała Karola Świerczewskiego – bohatera doby PRL-u, męczennika walk z Ukraińcami. Kładzie nacisk na jego kulturową obcość, wysługiwanie się władzy komunistycznej i pisze w końcu „etniczny Polak”. No do cholery ciężkiej, jak zaczniemy na dużą skalę akcję dzielenia i oczyszczania, to nikt nie będzie miał zaszczytu przynależności do tej wspólnoty. Będzie czysta, heroiczna, ale dość mała i wątła – n’est-ce pas? Zdaje się, że i biednego Smoleńskiego dotknął język i zabiegi retoryczne dzisiejszej władzy. Dobry reportaż, dobra opowieść o przeszłości uchyla się od takich łatwych podziałów, grzebie w motywacjach, opowiada o narodowych czarnych owcach i bękartach, bo ich historia więcej mówi o przeszłości niż biografie kryształowych bohaterów.

    Ta kaleka formalna, jaką jest „Syrop z piołunu”, źle działa na dwa sposoby: po pierwsze podważa dorobek autora, bo wszystkie płytkie prześlizgnięcia w niej zawarte skutecznie pozwalają kwestionować jego obecny warsztat, po drugie – dają broń do ręki wszystkim tym, którzy będą chcieli podważyć oskarżycielskie tezy zwarte w książce. Takie piruety polska krytyka – robiona na blogach i przez różnych historyków – jest w stanie wykonać (co trochę zaskakuje, bo polska krytyka to nie jest najbardziej zwinna baletnica), gdy chce ocalić stereotyp polskiej ofiary, taki mit małego Polaka, który genialnie wyśmiał Adam Lipszyc w swoim tekście „Polak Mały i fantazja impotencji” (w „Tekstach Drugich”).To Polacy przecież są ofiarami historii, ergo sami nie mogli wyrządzić żadnego zła.

    Paweł Smoleński, Syrop z piołunu

    Czarne 2017

  • A te książki koniecznie…

    A te książki koniecznie…

    1. Weronika Gogola, Po trochu, Książkowe Klimaty 2017 – świetna, świeża proza. Opowieść o życiu na prowincji, o rodzinie i dorastaniu w polskiej rzeczywistości. Zaczyna się od opisu pożaru sklepu GS, a nagle orientuję się, że jestem na setnej stronie.
    2. Stanisław Grochowiak, Wiersze zebrane, t. 1 i 2, Warstwy 2017. To pozycja obowiązkowa na regale. Wielki powrót do autora, którym zaczytywał się każdy wrażliwy licealista mojego pokolenia (prawda?). Pierwszy tom zawiera wszystkie wydane zbiory Grochowiaka, drugi – zebrane, nieznane wcześniej teksty. W liceum czytałam go jak starego buntownika. Dzisiaj uświadamiam sobie, że umierając z przepicia, Grochowiak był niewiele starszy ode mnie. Powiedzielibyśmy: młody gość, 42 lata. Będę jeszcze o tym pisać, ale muszę przepracować nostalgiczne uniesienie.
    3. Andrzej Muszyński, Fajrant, Wydawnictwo Literackie 2017 – bo po Miedzy Muszyński znajduje się na mojej krótkiej liście autorów obowiązkowych. Fajrant przedstawia środowisko nowej emigracji, i Muszyński przedstawia je w sposób niezwykle wiarygodny. Co ważne, to nie jest powieść realistyczna o życiu na Wyspach i po emigracji, to jest książka o tym, jak radzić sobie ze światem i o tym, jak można się w nim zgubić.
    4. Kazuki Sakuraba, Czerwone dziewczyny, Wydawnictwo Literackie 2017 – dawno nie miałam w ręku tak mocnej, gęstej kobiecej prozy. Świetna, realistyczna i magiczna zarazem.
    5. Ziemowit Szczerek, Międzymorze, Czarne i Agora 2017 – bo zawsze lubiłam Szczerka za jego przewrotną niepoprawność polityczną, za wnioski trzeźwe i ironiczne, sarkazm, ale też jakąś potworną cierpliwość w oczekiwaniu na katastrofę, zderzenie kultur, którego powolne nadciąganie obserwuje on w kolejnych swoich reportażach i esejach.
  • Książki, po które nie należy sięgać

    Książki, po które nie należy sięgać

    Poniżej lista skromna i subiektywna – dla tych, którzy omijając półki ze wszystkimi wyżej wymienionymi książkami, będą jednak z uporem próbowali szukać literatury.

    Lato to sezon dobry na czytanie – spokojnie można przejrzeć to, co wyszło na jesienne lub wiosenne targi książki, sięgnąć po klasykę (niedawno były urodziny Wiktora Hugo, może więc Nędznicy – 4 tomy świetnej przygodówki!). Trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość i udawać, że nie widzi się dziesiątek książek tzw. wakacyjnych. Lekkich i przyjemnych, pełnych ciepła i humoru, wciągających lektur na lato: pod tymi frazesami kryje się z reguły literatura pisana szybko, bezmyślnie, tłumaczona na kolanie. Jeśli zobaczą więc Państwo którąś z tych rekomendacji – książkę należy odłożyć. Jeśli zobaczą Państwo na okładce pole lawendy, plażę ze słońcem, kobiecą misterną fryzurę (tył kobiecej głowy na okładce to klasyk i wskazówka nędzy w środku – wyjątek stanowi Alice Munro), tudzież kobiecą twarz z rozwianym włosem i nieprzytomnym spojrzeniem – należy przejść do innego regału w księgarni.

    Tu konkrety:

    1. Jaume Cabré, Agonia dźwięków, Marginesy 2017 – bo zawsze uważałam Cabré za pisarza dobrego, takiego rzemieślnika ze średniej półki, choć w Polsce przyznaje mu się status nowego geniusza. A ponieważ pompowanych geniuszy mamy aż nadto, tego sobie odpuszczam.
    2. Monika Piątkowska, Biograficzne śledztwo, Znak 2017. Pisałam już o tej książce, ale jej świetna sprzedaż uświadamia mi, jak mało wiemy o gatunkowych normach biografii. Tymczasem te fikcje, która wymyśla Piątkowska, żeby zamalować białe plamy w biografii Prusa, są po pierwsze rzewne, po drugie – kompletnie nieprawdziwe. Na jej szczęście za to nieweryfikowalne.
    3. Ece Temelkuran, Turcja: obłęd i melancholia, Książkowe Klimaty 2017 – kupiłam tę książkę przed Big Bookiem, bo Temelkuran była gościem festiwalu. Przeczytałam z rosnącą frustracją. To ważny tekst, wyjątkowo ważny problem, czemu jednak taki słaby esej? Dlaczego autorka zniża się do poziomu mediów, streszcza, prezentuje, opowiada jak o baśniowej krainie? Będę jeszcze o tym pisać, to ważne dla mnie pytanie, bo mam wrażenie, że jako czytelnicy pozwoliliśmy pisarzom spocząć na laurach, że oczekujemy tekstów o istotnych problemach, a nie istotnych tekstów. Przestała nas obchodzić dobra literatura.
    4. Mariusz Urbanek, Makuszyński. O jednym takim, któremu ukradziono słońce, Czarne 2017. Bo zarzucać swemu bohaterowi, że pisał efektownie, samemu robiąc to samo, to jakaś wyższa forma hipokryzji. Urbanek zaostrza konflikty, wyjaskrawia sytuacje. Za dużo fajerwerków, żeby dało się w tę historię uwierzyć.
    5. Krzysztof Varga, Egzorcyzmy księdza Wojciecha, Wielka Litera 2017. W nocie wydawniczej przeczytać można: Dziesięć opowieści, których bohaterowie wystawieni są na ciężkie próby. Tymczasem dla mnie lektura Vargi – od czasu Masakry – to właśnie jest ciężka próba.

     

    A teraz kategorie zbiorowe:

    Żadnych Dziewczyn… – ani z Solidarności, ani z konspiry, ani od Andersa, ani z Syberii – bo to lektury żałosne, snobistyczne, bezmyślne. Pseudofeministyczne.

    Nie przeczytam niczego o zdrowym żywieniu, nic z serii ekologicznych, nic o skandynawskim szczęściu – bo nie temu służy literatura. Nie sięgnę po żaden polski reportaż zaangażowany w bieżącą sytuację społeczno-polityczną, bo teksty z reguły są słabe, pisane w gorączkowym pośpiechu, żeby zdążyć zanim wygaśnie dany trend. Często nie różnią się poziomem analizy od prasowych artykułów, a gazetę na urlopie kupić mogę w każdym kiosku.

    Następny wpis – o książkach, które polecam do lektury. Nie tylko letniej.

  • Odpadki i kasza. Jak reportaż pokazuje to, czego nie wiemy dzisiaj o PRL-u

    Odpadki i kasza. Jak reportaż pokazuje to, czego nie wiemy dzisiaj o PRL-u

    Uwagi na marginesie Każdy został człowiekiem Piotra Nesterowicza.

    Kobiety, chłopi, młodzież – to są odmieńcy PRL-u, wbrew temu, jak oficjalna kultura epoki przedstawiała te grupy. Manipulowane i skazane na milczenie. Wskaźniki, opisane przez Hansa Mayera w Odmieńcach, można przełożyć na okres komunizmu w Polsce i dostrzeżemy wtedy, że właśnie takie (choć to nie wszystkie) figury obcych pojawiają się w polu kulturowym. Władze PRL najpierw upatrywały przeciwnika w siłach zbrojnych poddanych Londynowi, które nie złożyły broni i nie ujawniły się latem i jesienią 1945 roku. Równocześnie za wrogów uznawano kułaków i internacjonalistów, później inteligencję, kler i Żydów, a w końcu zaś wszystkich, którzy zgłosili akces do Solidarności. Nigdy jednak nie uważano kobiet, chłopów czy młodzieży za grupy wrogie systemowi politycznemu. Jak pokazują jednak drukowane stopniowo materiały źródłowe, kolejne prace historyków, a przede wszystkim adresowane do szerokiej publiczności najnowsze reportaże historyczne, każda z tych grup cieszyła się wyłącznie pozornymi względami, była wykorzystywana w różnych rozgrywkach politycznych albo po prostu na różnych etapach przekształceń systemu. Propaganda głosiła, że to na nich opiera się nowa władza. Kobiety pojawiały się jako bohaterki dnia codziennego, robotnice, zetempówki, pracownice biurowe, którym w podzięce za trud pracy wręczano 8 marca rajstopy lub goździki. Chłopi stanowili podstawę „scenariusza ideologicznego”, to w nich i w robotnikach komuniści upatrywali szansy na budowę nowego społeczeństwa z nową i sprawiedliwą drabiną społeczną. W nowym systemie chłop i robotnik wygrywał z inteligentem, który tracił punkty za pochodzenie.

    Faworyzowanie kończyło się jednak na poziomie propagandy i deklaracji politycznych, nie przekładało się na warunki życiowe. Choć statystyki mówią, że w 1950 roku kobiety stanowiły jedynie 30% aktywnych zawodowo osób, a w 1989 już 46,7%, a historycy pisali o „dyskretnym feminizmie” władzy, komunizm w modelu polskim nie był systemem specjalnie kobietom przychylnym – choć głoszono hasła aktywizacji zawodowej kobiet, to jednocześnie najmniejszym zmianom nie ulegał podział ról społecznych, ilość domowych obowiązków i system polityczny opierał się na silnym modelu władzy patriarchalnej. Podobnie działo się w przypadku młodych – choć deklarowano, że młodzież stanowi przyszłość i nadzieję systemu, to jednocześnie brutalnie wykorzystywano organizacje młodzieżowe w walce z tradycją, najpierw obiecywano młodym awans społeczny, by błyskawicznie zamknąć do niego drogę. A przede wszystkim dążono do kontroli każdej sfery życia młodzieży, uznając, że „ludzie wolni” to zagrożenie dla scenariusza ideologicznego. Całkowita opozycja deklaracji i realizowanych działań powtórzyła się w przypadku trzeciego Obcego, czyli chłopa: choć propagandowe hasła zapewniały o bliskości ideologicznej nowej władzy i chłopstwa, to jednocześnie przecież na wieś próbowano przerzucić ciężar utrzymania kraju zrujnowanego wojną, wprowadzono obowiązkowe kontyngenty, za dostawy płacono zaś grosze.

     

    Tych wszystkich Obcych łączyły nie tylko zafałszowane relacje z władzą, ale także niezdolność do zabrania głosu we własnej sprawie i brak miejsca, by wypowiedzieć prawdę o swoim losie. O ile inteligencja, kler, artyści mogli na różne sposoby opowiadać o własnej kondycji, o tyle żadna ze wskazanych tutaj grup nie miała możliwości, by zabrać głos. Nowych Obcych łączy zatem: podrzędna pozycja, zafałszowana relacja z władzą, milczenie oraz niezdolność do opowiedzenia o własnej sytuacji.

    O tych Obcych właśnie opowiada najnowszy polski reportaż historyczny (Aleksandra Boćkowska, Beata Chomątowska, Marta Dzido, Anna K. Kłys, Cezary Łazarewicz, Piotr Nesterowicz, Lidia Pańków, Filip Springer, Anna Sulińska) – bada ich kondycję, warunki życia, relację z władzą, a także z innymi grupami społecznymi. Ma wartość dokumentalną, bo pozwala przedstawić zdarzenia nieznane szerszej publiczności, zapełnić białe plamy lub narysować inną linię na obrazie namalowanym przez propagandę komunistyczną. Reportaż historyczny występuje często obok prac historyków, uzupełnia je i popularyzuje ich tezy. Skierowany do wąskiego grona odbiorców historyczny esej naukowy odkrywa pewne zjawiska z przeszłości i je dokumentuje, nie daje rady jednak – ze względu na swoją formę – dotrzeć do szerokiego grona odbiorców. W to pole wchodzi reportaż historyczny, który także opiera się na dokumentacji, nie muszą być to jednak źródła pisane, ani też duży zbiór danych. Reportaż zaspokaja dodatkowo ważną potrzebę czytelnika: mówi o emocjach, o doświadczeniach jednostkowych, o prawdzie indywidualnej, a więc wchodzi w dziedziny, do których rozprawa naukowa w żaden sposób nie aspiruje. Jednocześnie często bywa i tak, że to właśnie opowieść o jednostkowym doświadczeniu, los jednego człowieka, choćby nie był reprezentatywny, silniej przemawia do nas niż opowieść o losie wspólnym. Reportaż historyczny, nieobracający się naprawdę wokół liczb i statystyk, ma także wartość subwersywną – opowiada bowiem o zdarzeniach sprzecznych z obrazami propagandowymi, ale także z mitami historycznymi zakorzenionymi w naszej pamięci zbiorowej.

     

    Piotr Nesterowicz w swoim reportażu zatytułowanym Każdy został człowiekiem (wydanym w 2016 roku), poświęconym młodym ludziom wchodzącym w życie na początku lat 50., sięga właśnie po taką opowieść, o której już właściwie po części zapomnieliśmy, a po części uważamy ją za mało ważny odprysk historii, jej ślepy tor. Opowieść o awansie społecznym, jaki stał się udziałem polskiego społeczeństwa po II wojnie, PRL ogrywał przez lata do tego stopnia, że straciła ona swą moc, przestała być zrozumiała. U niektórych zaś budzi pogardę, bo jej bohaterowie nie mieli historycznej racji. Nesterowicz wykonuje gest podwójnie przewrotny: sięga po temat wyprany już do cna i odrzucony, ale też opowiada go na nowo, w ramach innej narracji, pokazuje rzeczywiste koszty awansu i jego przebieg – daleki od propagandowej listy sukcesów, ale też od pogardy współczesnych.

     

    Bohaterami Nesterowicza są młodzi ludzie z wiejskich miejscowości, którzy swoje prace przesłali na konkurs pamiętników młodego pokolenia, organizowany na przełomie 1961 i 1962 roku. Z ich wspomnień, pisanych z autocenzuralnym kagańcem, wybrano kilkaset i opublikowano w dziewięciotomowym zbiorze Młode pokolenie wsi Polski Ludowej. Specjalna komisja, powołana do wyboru prac, z 5475 zgłoszeń wybrała pamiętniki skupione na doświadczeniach młodych zwolenników systemu, konkurs miał bowiem charakter prestiżowy i musiał spełniać ważne funkcje propagandowe. Jednocześnie sito komisji przepuszczało wiele zdarzeń dotyczących warunków życia na prowincji: analfabetyzmu, alkoholizmu, biedy, masowych kradzieży własności spółdzielni czy PGR-ów. Z tych pamiętników, skonfrontowanych później z dalszymi losami poszczególnych bohaterów, Nesterowicz zmontował swój reportaż. Dobrane przez niego portrety miały być reprezentatywne dla epoki, tzn. zawierać wydarzenia ważne w społecznej historii Polski komunistycznej, ale też przedstawiać różne postawy – od oddania systemowi aż po obojętność, umiarkowany sprzeciw i poczucie krzywdy.

     

    Nesterowicza interesuje taka fabuła historyczna, która będzie jak najbliższa losom jego bohaterów, nie będzie zaś dążyła do umieszczenia ich biografii w jakiejś wielkiej narracji porządkującej: dla wielu historyków, którzy swe prace pisali po 1989 roku, celem było opowiedzenie o budzeniu się sprzeciwu wobec władzy komunistycznej albo o konflikcie między władzą a społeczeństwem. Nesterowicz dokonuje zatem ciągłej konfrontacji zapisków pamiętnikarskich młodych z opowieścią historyków, ale wybiera takie biografie, w których najjaskrawiej odbija się zwykłość, przyziemność życia: Regina opuszcza wiejską, ubogą chatę swoich rodziców i dzięki ciężkiej pracy zdobywa wykształcenie i zostaje nauczycielką w wiejskiej szkole na Ziemiach Odzyskanych. Marian, wywodzący się z grupy najuboższych wiejskich gospodarzy, kierowany w równym stopniu zapałem ideologicznym i kompleksami wobec zamożniejszych, wstępuje do ZMP, żeby wspomóc system w odwróceniu piramidy społecznej. Jan – sierota, wychowany zostaje właściwie przez system, a później spłaca swój dług wobec społeczeństwa jako agronom, przeskakując z jednego PGR-u do drugiego. Adela podejmuje pracę w domaradzkim GS-ie na Podkarpaciu, ucieka z domu ojca-pijaka do zakładu, w którym piją wszyscy na dyrektorze skończywszy. Każde z nich z trudem zdobywa wykształcenie. Ten trud wynikał z pochodzenia – wszyscy bohaterowie wyszli z biedy, ze środowiska, w którym nauka i wykształcenie nie było żadną wartością, a rodzice – jeśli w ogóle żyli – wyżej cenili pracę na roli niż edukację, z powodu swojego analfabetyzmu nie byli też partnerami do dyskusji, nie mogli zatem przedstawić innej perspektywy zideologizowanej wiedzy o świecie, którą przekazywano temu pokoleniu w szkole. W takim przekonaniu Nesterowicza widać pierwszy gest subwersywny: nie uważa on bowiem, że młodzież poddająca się i poddawana ideologicznej obróbce powinna być traktowana dzisiaj jako odpad historii.

     

    Pamięć zbiorowa przechowuje obraz młodych jako zaangażowanych fanatyków, zetempowców ślepo wierzących systemowi albo też oportunistów wykorzystujących struktury organizacyjne jako szansę na wybicie się kosztem innych – jak tego dowodzą choćby rozmowy zgromadzone w Hańbie domowej Jacka Trznadla. Trzeba jednak pamiętać, że młodzież uznawana była przez ideologów komunistycznych za tę grupę, którą należało poddać szczególnej indoktrynacji. Stalin nazywał młodych „sukcesorami rewolucji” i „sprzyjającym gruntem”, ponieważ ze względu na wiek wolni byli od „obciążenia tradycją i nawykami starszych”. Przypisywał im też ważną rolę – „podporę i przyszłości systemu”. Taka charakterystyka sprawiła, że młodzież nie miała właściwie szans w starciu z machiną propagandową. Po pierwsze, cała wiedza szkolna oparta była już w latach 40. na nowej doktrynie i nikt nie prześlizgnął się przez proces kształcenia bez nasycenia ideologią. Po drugie, system nastawiony był na dążenie do maksymalnego podporządkowania młodych: szkoła kształciła także ideologiczne, zajmowała czas wolny. Organizowano młodzieży zajęcia popołudniami (system świetlic, apeli, prac społecznych), w soboty, w wakacje. W ten sposób zmuszano młodych do przebywania w grupie – a w czasie tych zajęć wpajano im przekonanie, że jednostka nie ma znaczenia, liczy się tylko wspólnota i praca dla niej. ZMP powołano dlatego, że generał Marian Spychalski uznał „chodzenie luzem” młodzieży za zagrożenie dla systemu, które spowodowałoby „przedłużenie stanu trudności politycznych demokracji”.

     

    Reportaż Nesterowicza nie służy temu, by piętnować młodych, którzy poddają się ideologii, ale pokazuje warunki ich życia, przybliżyć kondycję i horyzont poznawczy człowieka stającego u progu dorosłości w latach 50., a więc tego, który w kolejnej już epoce i w innym tekście zostanie określony pogardliwie jako „homo sovieticus”. Każdy został człowiekiem pokazuje zatem codzienne trudności, awans i to, czym został okupiony: samotność, niepewność, lęk odczuwany zarówno przed instytucjami (jak wszechwładne ZMP, dyrekcja szkoły, rozmaici kierownicy i dyrektorzy), konflikt społeczny utrudniający wejście młodym w nowe wspólnoty, do których trafiali jako świeżo upieczeni pracownicy. Konflikt ten, ważny dla historyków, u Nesterowicza przewija się w tle: doświadczają go jednak wszyscy bohaterowie. Joanna Kochanowicz wskazuje, że zderzenie „cywilów i synków Stalina” najostrzej objawiało się w fabrykach, gdzie wyjątkową niechęcią starzy robotnicy darzyli młodą kadrę: w społecznym przekonaniu bardzo żywy był stereotyp zetempowca postrzegającego świat według manichejskiego porządku: wszystko, co służyło Partii było dobre, wszystko to, co nie zostało przez nią zaakceptowane, oceniano jako złe. Tymczasem w fabrykach właśnie starzy robotnicy sekowali tych młodych, którzy próbowali podjąć hasło współzawodnictwa pracy, a niechęć umacniała się do tego stopnia, że część „synków Stalina” sprzedawała swoje mundury, by nie odróżniać się od ludności „cywilnej”. Nesterowicz notuje inny konflikt: Regina i jej przyjaciele, czyli nowa inteligencja z awansu, spotyka się w domu wiejskiego nauczyciela na imieninach, chłopi zaś otaczają budynek gotowi do linczu, ponieważ młode pokolenie, wychowane bez Boga, urządza tę zabawę w środku wielkiego postu.

     

    Komunizm w modelu stalinowskim przynosi mu jednak – paradoksalnie – dobro: szansę na wybicie się, wykształcenie, stałą pracę, dom. Marian działa aktywnie w ZMP, oczyszcza lokalną bibliotekę z wrogiej systemowi literatury, agituje chłopów, przemawia za kolektywizacją. Adela zakłada w Domaradzu koło sportowe dla dziewcząt, dzięki swojemu zaangażowaniu wyrywa się ze zdegenerowanego środowiska pracowników GS-u, wyjeżdża do Warszawy na V Festiwal Młodzieży, gdzie ociera się o wielki świat. To doświadczenie społecznego zaangażowania daje jej kręgosłup na dalsze życie, pozwala porzucić rolę ofiary zapijaczonego ojca, powstrzymuje także powolne osuwanie się w alkoholizm samej dziewczyny, która zaczyna pić, gdy pracuje w pozbawionym perspektyw GS-ie.

     

    Nestrowicz szuka opowieści o tym, co zwykłe, średnie, codzienne – podąża tropem biografii przeciętnych, oddających właśnie średnią polskiego losu, wybiera drogę poza władzą i opozycją, pomiędzy przystosowaniem i oporem – by sparafrazować tytuł jednej z najważniejszych rozpraw historiograficznych po 1989 roku. Ten kierunek, jaki wybiera Nesterowicz, wydaje się szczególnie atrakcyjny dzisiaj, gdy każdy pragnie być uczestnikiem wielkiej historii i biografie naszych przodków poddawane są ważeniu niczym na sądzie ostatecznym. Przypomina bowiem, że wielkie procesy historyczne objawiają się w zwykłych biografiach na sposób mało spektakularny, że każdy bierze udział w procesie historycznym i musi za ten udział zapłacić. Bohaterowie Nesterowicza rekrutują się ze wsi, wszyscy poddają się nowemu systemowi komunistycznemu – żadne z nich nie ma ani wieku, ani narzędzi intelektualnych, by się indoktrynacji sprzeciwić. Co więcej: dla każdego z nich system komunistyczny to nadzieja na zaprowadzenie ładu, szansa na wybicie się. Dla młodych kobiet – choć żadna z bohaterek nie sformułowała tej myśli wprost – to także jedyna szansa, by wyrwać się ze świata, w którym byłyby skazane na pijącego i bijącego męża oraz wielorództwo, śmierć dzieci w kolebce z chorób i głodu. Taką opowieść wprowadza do Każdy został człowiekiem Nesterowicz, gdy przytacza monolog Zuzanny, oddanej na służbę w wieku 6 lat, obserwującej śmierć młodszego rodzeństwa, przeżywającej głód i skrajne upokorzenie, gdy idzie do szkoły boso, albo gdy matka pierze jej jedyne ubranie i siedząc na piecu, trzeba czekać aż wyschnie.

     

    Mit awansu społecznego w Każdy został człowiekiem opracowywany jest ambiwalentnie, raz autor go potwierdza, raz obala. Nesterowicz przypomina o tym powojennym doświadczeniu większej części społeczeństwa, które w pamięci zbiorowej zostało całkowicie wyparte, a jego miejsce zajęła pamięć wojny domowej między AK a oddziałami wiernymi Ministerstwu Bezpieczeństwa Publicznego. W latach 40. i 50. powiązano proces unowocześniania z ideologią stalinowską, co budziło niechęć i opór, krytyka stalinizmu przykrywała zdobycze nowoczesności. Zbigniew Herbert pogardliwie mówił Jackowi Trznadlowi, że modernizować Polskę na sposób stalinowski to jak leczyć katar syfilisem. To zaś odrzucenie pamięci o słabszym doświadczeniu jest naturalne, tak pracuje pamięć. Pamięć zbiorowa nie ma charakteru linearnego, cechuje ją za to wybiórczość: w jej ramach zapisują się przede wszystkim te zdarzenia, którym przypisujemy najwyższą temperaturę emocjonalną, a więc wypadki szczególnej chwały albo też wyjątkowo drastyczne. Elektryfikacja, stopniowe znoszenie analfabetyzmu, awans społeczny, uprzemysłowienie, za pomocą których komuniści próbowali kraj zarówno modernizować, jak i podporządkowywać „scenariuszowi ideologicznemu”, nie miały dla Polaków takiego znaczenia, jak stalinowska walka z demokratyczną opozycją i ukrywającymi się po lasach niedobitkami AK.

     

    Tymczasem Nesterowicz przypomina o epoce, w której wiedza i wykształcenie traktowane były jako zbytek, naddatek niepotrzebny w codziennym życiu przepełnionym skrajną biedą. Jego bohaterami są dzieci: osierocone lub porzucone, często bite, głodne, bardzo wcześnie zmuszone do dorastania. Ich akces do nowego systemu ma wymiar całkowicie niewinny: przez pragnienie zdobycia wykształcenia. Tak długo, jak się kształcą, gdy traktuje się ich jak masę plastyczną i tabula rasa, na której można zapisać treści wynikające ze „scenariusza ideologicznego”, tak długo są właściwie bezpieczni, nie zderzają się z wielkim światem. Inna rzeczywistość, ta wystająca spoza scenografii komunistycznej, dotyka ich dopiero, gdy stopniowo dorastają. Przyjaciółka Reginy nie dostaje się na studia medyczne, ale zostaje felczerką, bo to daje jej prawo do rozpoczęcia medycyny od II roku. Przepisy zmieniają się jednak szybko po tym, kiedy mija zagrożenie wojną w Korei – państwu nie są już potrzebne rozbudowane kadry medyczne, więc kasują atrakcyjny dla młodych przepis. Marian wstępuje do Służby Polsce, imponuje mu bowiem obowiązkowy strój junaka. Członków POP postrzega jako połączenie świętych i rycerzy – pracują dla wspólnoty, a jednocześnie żywy jest wśród nich męski kult siły. Marian mówi „Czuję zew krwi”. Dopiero w szeregach POP-u poznaje, na czym polega prawdziwe upokorzenie – Służba Polsce to połączenie obozu pracy (wydobywanie piaskowca, praca ponad siły i małe porcje jedzenia) i męskiego sierocińca, w którym ciągle toczy się wywołana hormonami walka. Dowódcy rozładowują napięcie związane z dorastaniem, organizując walki bokserskie, co nasila tylko rywalizację. W końcu Marian zapisuje, a Nesterowicz za nim powtarza: „Jestem jednym z tysiąca”. Co ciekawe, nieludzkie warunki i bezsensowna praca nie przekładają się w przypadku tego bohatera na zwątpienie w system – choć możne brak wahania stanowi w zapisie wyłącznie rezultat autocenzury, skoro pamiętnik wysłał na konkurs 10 lat później. Podobnego rozczarowania doznaje Dorota, która zapisuje się do wakacyjnej brygady Służby Polsce. W obozie na przyjazd przyszłych studentek czekają fabryczne robotnice: „Wyciśniemy ostatnie poty z tych panienek”. Scena przejścia młodych dziewcząt przez bramę przypomina wejście do obozu pracy – w roli surowych kapo szukających ofiary Dorota obsadza plutonowe-robotnice. Konflikt społeczny nakłada się tu na konflikt ideologiczny – robotnice mszczą się na jedynych dostępnych im przedstawicielach systemu, czyli młodych dziewczętach przysłanych na obóz, widząc w nich „sukcesorów rewolucji”.

     

    W Poemacie dla dorosłych z 1955 roku Adam Ważyk obnażył w brutalny sposób kłamstwo propagandowych haseł, za pomocą których charakteryzowano młodzież i określano jej obowiązki. U niego młodzi są przede wszystkim zdemoralizowani, udają się na „tarło”. Dziewczęta najpierw oddają się komubądź w ruinach, a później topią noworodki w kadziach z wapnem. Junaków pracujących przy wielkich budowach socjalizmu określił Ważyk – surowo i jak się wydaje, niesprawiedliwie – jako kaszę: to, co system pożera, mieli i wypluwa:

     

    Wielka migracja przemysł budująca

    nieznana Polsce, ale znana dziejom,

    karmiona pustką wielkich słów, żyjąca

    dziko, z dnia na dzień i wbrew kaznodziejom –

    w węglowym czadzie, w powolnej męczarni

    Z niej się wytapia robotnicza klasa.

    Dużo odpadków. A na razie kasza.

     

    Ta „kasza” u Ważyka ma dwa znaczenia – sprzeczne, jak większość zjawisk polskiego komunizmu: młodzi są „kaszą”, bo dają się przerabiać i kształtować na modłę systemu, podporządkowują mu się całkowicie. W starciu z nim nie mają jednak szans, bo awans społeczny w tej epoce możliwy jest tylko przez struktury państwa i tworzonych przez niego instytucji. Jednocześnie zaś „kasza” zderzona z „odpadkami” pokazuje pogardę, jaką w rzeczywistości państwo żywiło wobec tego „kwiatu narodu”. To z niego przecież – po zastosowaniu licznych zabiegów wychowawczych – ma się narodzić uświadomiona klasa robotnicza. Od tego właśnie cytatu rozpoczyna się jeden z rozdziałów Każdy został człowiekiem właśnie dlatego, że wygrywa całą ambiwalencję funkcjonowania młodych w początkach Polski komunistycznej. Sądzę też, że o ile poemat Ważyka czytany jest dzisiaj bardziej jako dokument historyczny oraz świadectwo zmiany światopoglądowej końca stalinizmu (a nie tekst literacki), to jednocześnie zarysowana przez poetę dwuznaczność do dzisiaj tkwi w naszej pamięci zbiorowej. I to jest właśnie pole, na którym rozpoczyna się rzeczywista praca reportażu Piotra Nesterowicza.

     

    Sądzę, że Każdy został człowiekiem – nieudany i krytykowany przez recenzentów po publikacji – ma raczej ambicje edukacyjne niż literackie. Nesterowicz, wybierając reportaż, czyli najbardziej popularny obok kryminału gatunek, zwraca się do szerokiego grona odbiorców, próbując przedstawić przeszłość tym, którzy z racji wieku nie mają o niej pojęcia i jednocześnie przypomnieć temu pokoleniu, w którego świadomości jej obraz uległ zatarciu. Awans społeczny rozumiany jako przejście ze wsi do miasta, modernizacja społeczna, industrializacja w pamięci zbiorowej zostały wyparte przed dwa inne mity: repatriację z Kresów oraz represje wobec AK, choć ze skoku cywilizacyjnego skorzystało około 3 milionów ludzi, więcej zatem niż padło ofiarami represji stalinowskich, związanych z dwoma mitami martyrologicznymi.

     

    Z tej otchłani właśnie wyławia Nesterowicz losy swoich bohaterów i montuje z nich historię o 10 latach polskiego komunizmu: 1950–1960. Wybrane przez niego daty graniczne nie wiążą się z żadnymi wydarzeniami przełomowymi. W 1950 roku uchwalony zostaje plan sześcioletni, a rząd zawiera umowę z Episkopatem Polski. 1960 rok to zaś moment, gdy bardzo uroczyście świętuje się 550-lecie bitwy pod Grunwaldem. Między nimi zamyka się upadek stalinizmu, odchylenia władzy: najpierw odwilż październikowa, później wycofanie się z ustępstw politycznych i powrót do ścisłego przestrzegania narzuconego w dobie stalinizmu „scenariusza ideologicznego”. Nesterowicz wybiera sobie takich bohaterów, dla których odwilż polityczna i turbulencje Października nie mają większego znaczenia, nie zmienia się ich życie, ani ich postawa społeczna. Gdy wycieka Chruszczowowska krytyka „kultu jednostki” i coraz częściej negatywnie wyraża się na temat minionej epoki, także w PRL-u, żadne z nich ani nie dostaje nagłej iluminacji, ani nie ma wyrzutów sumienia. Marian odczuwa za to gorycz, a jej źródło okazuje się z dzisiejszej perspektywy zaskakujące: ma on żal do nowej władzy, która tak łatwo odrzuca poświęcenie społeczeństwa sprzed kilku lat i jego wierną służbę, by wprowadzić zmiany społeczne w Polsce – to, co wpojono mu w czasie zajęć ideologicznych w ZMP ciągle okazuje się żywe. Wobec nowej władzy odczuwa wstyd, nie czyta „Po prostu”.

     

    Regina, Adela, Jan i Marian wychodzą z dołów społecznych, biedy i analfabetyzmu, za swój awans społeczny muszą zapłacić wysoką cenę – całkowitego zideologizowania i podporządkowania systemowi politycznemu. Nesterowicz zdaje się jednak mówić, że to nie oni są temu winni, a system, który ich wykorzystał. Zatem Każdy został człowiekiem to taka opowieść, w ramach której uniewinniane są masy, oskarża się zaś elitę sprawującą władzę: czyli najprostszy model konceptualizacji przeszłości. Obraz ten okazuje się dla dzisiejszego polskiego czytelnika bardzo korzystny, bo przypomina o chłopskich korzeniach polskiego powojennego społeczeństwa, o doświadczeniu politycznym naszych dziadków, a jednocześnie, obszernie charakteryzując kontekst epoki, rozgrzesza ich z zaangażowania w system, wybiela i uniewinnia. Nesterowicz poprawia swemu czytelnikowi nastrój, pokazując, że spora część polskiego społeczeństwa w okresie powojennym nie miała żadnych środków intelektualnych, by oprzeć się manipulacjom komunistów, tej wrogiej, podstępnej elity. Cenny jest jego gest przypomnienia przeszłości, wydobycia z mroków niepamięci i pogardy zapomnianego wysiłku całego pokolenia. Sądzę, że zaakceptować tę jego strategię można wyłącznie „do połowy”, bo jej druga część, czyli uniewinnienie, wiąże się tutaj z przekonaniem, że to nie „masy”, „kasza” odpowiedzialne były za system, a właśnie elita, a więc także z porzuceniem odpowiedzialności. Czy taka świadomość nie jest dla nas zbyt wygodna? Czy gest uniewinnienia nie zostaje posunięty za daleko? Okazuje się wszak, że takie rozłożenie akcentów pozwala zaakceptować nieświadomość polityczną, uznać bierność i brak zainteresowania sytuacją społeczną za wartościowe cechy. Autor, próbując przypominać i apelować do naszych emocji i skupiając się na budowaniu poczucia identyfikacji dzisiejszego czytelnika z pokoleniem jego dziadków, nie zabiera głosu w sprawie mechanizmów narzucania kontroli i sprawowania władzy. Ten rysunek wydaje się za prosty.

     

    Źródła:

    1. Chmielewska, Współczesny dyskurs historyczny o polskim komunizmie w perspektywie narratologii, „Teksty Drugie” 2013, nr 3.
    2. Kochanowicz, ZMP w terenie. Stalinowska próba modernizacji opornej rzeczywistości, Warszawa 2000.
    3. Kosiński, Oficjalne i prywatne życie młodzieży w czasach PRL, Warszawa 2006.
    4. Nesterowicz, Każdy został człowiekiem, Wołowiec 2016.
    5. Świda-Ziemba, Młodzież PRL. Portrety pokoleń w kontekście historii, Kraków 2010.
    6. Ważyk, Poemat dla dorosłych i inne wiersze, Warszawa 1956.

     

    Powyższy tekst to fragment książki o reportażach historycznych poświęconych PRL-owi, która powstaje dzięki Stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego Młoda Polska.

     

    Tekst został opublikowany pierwotnie w „Kontencie” 2017/1

  • Koszt utraty naiwności

    Koszt utraty naiwności

    W Niedzieli, która zdarzyła się w środę Szczygieł pokazuje Polaka na początku lat 90. – uczciwego, zagubionego, ufającego innym. Ale pokazuje też procesy, które  sprawiły, że ten Polak szybko zniknął.

    Mam własną hierarchię książek Mariusza Szczygła: uwielbiam Niedzielę, która zdarzyła się w środę, Gottland to jedna z najważniejszych moich książek, Projekt: prawda ma temperaturę zero, a Krall stoi na samym końcu skali ujemnej (co ciekawe, zarówno Krall, jak i Szczygieł należą do moich ulubionych autorów, ale ta ich wspólna książka to wybitna wydmuszka).

    Niedzielę… czytałam ostatnio na nowo, bo prowadziłam z jej autorem spotkanie w Bibliotece Publicznej w Radomsku. To ciekawa sytuacja, gdy wraca się do tekstu dobrze znanego po długim okresie „odstawienia”, zwłaszcza że ten zbiór reportaży powstał 20 lat temu., zatem upływ czasu ma tu olbrzymie znaczenie.

    Szczygieł złożył tę książkę z reportaży publikowanych w l. 90 na bieżąco. Po raz pierwszy ukazała się w 1996 roku. Czytane jednak w 2017 roku nabierają nowego smaku: pokazują, jacy byliśmy jako społeczeństwo tuż po upadku komunizmu, pokazują też – w dość przewrotny sposób – jacy staliśmy się w ciągu 28 lat.

    Onanizm polski z 1993 roku opowiada o masturbacji – wtedy spotkał się z dość ostrą reakcją, okazało się, że Szczygieł to świntuch, wielu czytelników współczuło jego rodzicom. Tymczasem tezy z reportażu nie są dziś dla nas w żaden sposób szokujące, zaskakiwać może nawet delikatność języka, zapożyczenia naukowe, posługiwanie się literaturą specjalistyczną i wynikami badań, a nie świadectwem i doświadczeniami bohaterów. Autor zderza tutaj XIX-wieczne albo kościelne pisma na temat „samogwałtu” z XX-wieczną psychologią – i na tej linii buduje się napięcie. Szczygieł jakby mimochodem wspomina schizofrenię społeczną, ponieważ wszyscy masturbujący się są jednocześnie przekonani, że to co robią, jest szkodliwe dla zdrowia, a ponadto należy zwalczać te praktyki zastraszaniem chorobami. Dzisiaj publikuje się teksty dużo ostrzejsze, na tematy zdecydowanie bardziej drażliwe – i nie spotykają się one z tak ostrymi reakcjami ze strony czytelników.

    Inna zmiana: w reportażu Polska w ogłoszeniach Szczygieł pokazuje, jak społeczeństwo od dołu próbowało radzić sobie z transformacją. Zdesperowani bezrobotni szukają porady w działach ogłoszeń, wiele osób żyło właśnie z udzielania listowych rad. Większość tych porad jest – co oczywiste – naiwna albo nieuczciwa. Cały ruch dowodzi jednak, że Polacy w roku 1993 mieli wiele pytań do nowego systemu kapitalistycznego, próbowali sobie w nim znaleźć miejsce, snuli wielkie plany. Dawali się jednak nabierać dość łatwo, szukali pomocy u innych, nie mieli pojęcia o wolnorynkowej gospodarce, o sukcesie ekonomicznym. Z dzisiejszej perspektywy zastanawia jednak, jaką ufnością darzyliśmy się jako społeczeństwo – zdaje się, że to uczucie całkowicie znikło.

    Nie oznacza to jednak wcale, że polskie społeczeństwo dzisiaj jest lepsze, bardziej rozwinięte niż to z początku lat 90. I właśnie Niedziela, która zdarzyła się w środę świetnie to pokazuje. Straciliśmy naiwność, ale wraz z nią i niewinność, zaufanie do innych, przekonanie, że jesteśmy wspólnotą. Może jesteśmy społeczeństwem mniej pruderyjnym, mniej ograniczonym obyczajowo (choć mam do tej zmiany akurat poważne wątpliwości), ale też jesteśmy bardziej nieufni, podejrzliwi, mniej odpowiedzialni, mamy większe wymagania i chcemy żyć na bogato. Poszerzyły się nasze horyzonty, ale wraz z nimi wzrosły apetyty i roszczenia. W tytułowym reportażu, Niedziela, która zdarzyła się w środę, bohaterami są byli pracownicy fabryki Elwro, zwolnieni w ramach restrukturyzacji ze stosunkowo dużymi odprawami. Każda z postaci próbuje sobie jakoś radzić: jedna kupuje samochód i zarabia jako taksówkarz, inna nadpłaca czynsz na cały następny rok, jeszcze ktoś inny lokuje wszystkie pieniądze w banku. Największym szaleństwem wykazuje się księgowa, która z córką jedzie do Rzymu zobaczyć papieża. Czy dzisiaj bylibyśmy na tyle odpowiedzialni, by nadpłacić czynsz na następny rok? Jechać „tylko” do Rzymu? Teraz wszyscy żyją raczej zgodnie z zasadą: kto zabroni biednemu bawić się jak bogatemu? I znamy także więcej bogatych sposobów na zabawę…

    Nie przepadam za reportażami o tzw. Polsce współczesnej – z reguły są interwencyjne, publicystyczne, pisane na kolanie, bo do gazety i autora goni deadline. Niedziela… jest jednak wyjątkiem od tej reguły (nie jedynym, bo są jeszcze: równie świetna książka Bolało jeszcze bardziej Lidii Ostałowskiej czy zbiór reportaży Włodzimierza Nowaka Serce narodu koło przystanku), a czas dopisuje do tego zbioru kolejne sensy. Z opowieści o tym, jak Polska przechodzi od komunizmu do kapitalizmu, ta książka zamienia się w historię o utracie niewinności, o pogoni za nowoczesnością i modernizacją. Polak wychodzi cwańszy, cyniczny, ma mniej pytań, a więcej odpowiedzi. I to gotowych.

     

    Mariusz Szczygieł, Niedziela, która zdarzyła się w środę

    Czarne 2017 (III wydanie)