Tag: powieść obyczajowa

  • Łono się unosi

    Łono się unosi

    „Łono się unosi, wędruje. Okręca się wokół szyi, pęcznieje pod sercem i umiejscawia poniżej gardła. Dzieci je wypełniają i obciążają, tak że zawsze wraca na właściwe miejsce, lecz kiedy minie czas macierzyństwa podajemy musztardę wprost do przełyku, by odstraszyć łono” – mówi w tej powieści młody medyk do męża kobiety, która wpada w obłęd na początku XVI wieku.

    Hargrave opiera swoją fabułę na wydarzeniach z 1518 roku, gdy w Strasburgu wybuchła epidemia choreomanii, dotykająca przede wszystkim kobiet. W szczytowych momentach opętania umierało 15 osób dziennie, władze próbowały ten ruch jednocześnie wykorzystać i okiełznać, straszono diabłem, piekłem, sądem i stosem. Hargrave dokonuje archeologii wątków herstorycznych, opowiada o napięciach nękających zabobonne i spętane przez Kościół społeczeństwo europejskie późnego średniowiecza. Jej główna bohaterka, urodzona w dniu, gdy na pole jej ojca spadła kometa i spaliła plony, córka kobiety oszalałej, nie jest w stanie donosić ciąży – czuje, że kolejne poronienia to kara za grzechy matki i kobiet w ogóle. Zaprzyjaźnia się z podróżującym po Europie muzykantem, muzułmańskim wagabundą i dopiero rozmowy z nim uświadamiają jej, że może sobie swoje życie opowiedzieć inaczej, że nie ponosi winy za kometę, za chorobę matki, że poronienia nie są karą, tylko bezcelowym nieszczęściem. Nie jest to jednak budująca historia o odkrywaniu siebie w dekoracjach z XVI wieku, a  rozpisanie jednego z gorszych momentów w dziejach patriarchalnej Europy: bo każde zjawisko pogodowe, każda zmiana w naturze, każde zachowanie ludzkie jest tu interpretowane w porządku winy, zawsze oczywiście kobiecej oraz Obcych. Wyjątkowe upały, nadmierne mrozy, susze, głód, plagi, niezrozumiałe zachowania zwierząt – wszystko to ma źródło w jakimś kobiecym grzechu, w jej wędrującym łonie. W świecie, w którym diabeł chodzi między ludźmi, ciśnienie religijne, stopień podporządkowania władzy Kościoła wydaje się dzisiaj niezrozumiały. I w gruncie rzeczy o tym właśnie opowiada „Drzewo tańca”.

    Już w poprzedniej swojej książce, „Kobiety z Vardo”, Hargrave połączyła trzy wątki: pozycji kobiet, lęku przed Obcymi i jego religijnych źródeł, traktowania zjawisk natury jako wrogich i niezrozumiałych, wymagających poszukiwania magicznych uzasadnień. Ich połączenie pojawia się też w „Drzewie tańca” i nie jest wynikiem wyrachowania marketingowego autorki, bo wszystkie te tematy są tu głęboko związane i stanowią koło zamachowe opowieści, napędzają ją.

    Hargrave wymyśla historię, jaką już znamy: o mężczyznach rządzących miastem i buntujących się kobietach. Jest to rodzaj paraboli, w tym kostiumie historycznym autorka opowiada o najbardziej współczesnych konfliktach, a jednocześnie przeszłość ma ten kostium obfity, efektowny, widowiskowy, ale też łatwy – łatwa w tym sensie, że znamy tę fabułę, że już nam ją sto razy opowiadano. Tyle że Hargrave ma lekkie pióro i zmysł narracyjny, że wciąga nas w tę opowieść i wydaje nam się, że jeszcze nigdy jej nie czytałyśmy, dajemy się uwodzić. Na szczęście czytelniczki nie zapłacą za to uwodzenie stosem.

    Kiran Millwood Hargrave, Drzewo tańca

    przeł. Agnieszka Sobolewska

    Znak literanova 2023 (współpraca)

     

     

     

     

  • Republika kobiet

    Republika kobiet

    Republika kobiet

     

    To, że „Nim dojrzeją maliny” została wyróżniona Europejską Nagrodą Literacką, jakoś zupełnie nie robi na mnie wrażenia, bo czytałam kilka książek do niej nominowanych lub nagrodzonych i naprawdę były słabe, żadne, kompletnie ich nie pamiętam bez sprawdzania w notatkach.

    Natomiast fakt, że to jest powieść ukraińska, która wpisuje się w nurt literatury środka i okazuje się jednocześnie mocno feministyczna – to już tak, łapię, wgryzam się.

    Kuzniecowa pisze podobnie do Sofi Oksanen czy Lauren Groff, bo potrafi połączyć w jedno bardzo przystępną formę i w niej umieścić zdecydowanie trudniejsze wątki. Autorka robi to tak sprytnie, że jeśli czytać ją będziemy mniej uważnie, to dostaniemy zabawną powieść o kobietach z jednej rodziny, uciekających od swoich problemów, związków i mężów do prowincjonalnego domu babki. Ale… tu jest dużo więcej – przede wszystkim obrona kobiet przed instytucją małżeństwa, długi traktat o tym, że kobieta potrzebuje mężczyzny jak ryba roweru.

    Dwie dorosłe już siostry, ich kuzynka i mała dziewczynka trafiają do domu rodzinnego, z którego ich matki uciekły lata wcześniej. Głową rodziny, opiekunką domu jest babka, właściwie tak stara, że powinna być już czarownicą. Babka szykuje się na śmierć od lat, kolejne wizyty u niej oznaczane są w rodzinnej kronice jako te ostatnie i pożegnalne. Na wsi, z daleka od dużego miasta, swoich rodzin i skomplikowanych sytuacji miłosnych, wszystkie kobiety szukają siły i odpowiedzi, co dalej mają zrobić ze swoim życiem. Punkt wyjścia jest jak w starych powieściach Grocholi, albo w chick-litach, ale u Kuzniecowej większość bohaterek ma na koncie dużą ilość związków, dużą ilość rozstań, nie żaden tam jeden rozwód i jedno dziecko. Siedzą więc w tym zapuszczonym domostwie, wymyślają, że będą hodować ekologiczne dynie i próbują z siebie wyciągnąć zwierzenia. Tutaj „Nim dojrzeją maliny” przechodzą w pastisz prozy obyczajowej, w której konwencja zakłada, że jak kobiety spotykają się same na uboczu, to muszą szybko zacząć się sobie zwierzać i wzajemnie prostować swoje zwichrowane ścieżki losu. Tymczasem tutaj większość rozmów coś raczej sugeruje, najważniejsze tematy pojawiają się w półzdaniach, ciągle ktoś przerywa, albo same kobiety szukają sobie nawet najbardziej błahych zadań, byle tylko zająć czymś ciszę. Kuzniecowa uderza w dwa z fundamentalnych mechanizmów rządzących kobietami w patriarchacie: etos poświęcenia (dla męża, dzieci, rodziny jako wartości abstrakcyjnej) oraz przejmowania wszystkich zadań i obowiązków aż do zajechania. Życie na automacie, od zadania do zadania, od obowiązku do obowiązku jest przecież podstawowym naszym doznaniem, największym ciężarem. Ale Kuzniecowa mówi też, przewrotnie, że nie zrzucamy często tego ciężaru, bo jest z nim w gruncie rzeczy wygodnie, bo pozwala on nie myśleć o tym, co robimy z własnym życiem, gdzie podążamy, po co to wszystko robimy. Strażniczką pytań i osobą, która nie zgadza się na łatwe odpowiedzi, czyni babkę – jej wszystko wolno, swoje też już odrobiła, staje się więc Teodora agentką zmiany, wysłanniczką chaosu.

    Mężczyźni pojawiają się tu na marginesie: jako ojcowie, którzy nie chcą albo nie potrafią pełnić swoich obowiązków, jako kochankowie z pedantycznie uporządkowanym życiem, gwarantujący stabilność i bezpieczeństwo, ale niezdolni do okazania uczucia. I choć jej bohaterki początkowo wydają się egoistycznymi wariatkami, szybko okazuje się, że ich problemy są realne, a nie wydumane. Kuzniecowa buduje je jako postaci dużo silniejsze, autonomiczne wobec mężczyzn. Normalnie układ wielopokoleniowy w powieści obyczajowej służy do dyscyplinowania kobiet: przykład babki zazwyczaj sprawia, że bohaterki po okresie buntu przyjmują patriarchalny system wartości i poświęcają się rodzinie. Tutaj jest odwrotnie: głównie dlatego, że niskie poczucie odpowiedzialności mężczyzn oznacza, że kobiety zostają same z dziećmi. Dlatego właśnie Kuzniecowa montuje opowieść o sile kobiet w czasie kryzysu męskości: znika podstawowy przymus małżeństwa, bo nie ma powodów ani ekonomicznych, ani prokreacyjnych, żeby ten węzeł zadzierzgnąć. A jeśli tak, to małżeństwo – oś i cel każdej tzw. powieści dla kobiet – przestaje mieć znaczenie. Udaje jej się, na szczęście, nie popaść w drugą skrajność i nie ustawić bohaterek w pozycji walczących walkirii, które chcą wszystkim mężczyznom przegryźć tętnicę. Dzieje się tak dlatego, że w ogóle inaczej ustawia swój punkt widzenia: jej bohaterki próbują określić kim są i czego chcą w odniesieniu do siebie i świata, a nie w odniesieniu do mężczyzn. Nie boją się samotności, nie boją się starości – obawiają się właśnie narzucania im poświęcenia ponad siły. A to jest chyba najbardziej uniwersalna formuła opowieści o kobietach. Enjoy.

    Eugenia Kuzniecowa, Nim dojrzeją maliny

    przeł. Iwona Boruszowska

    Znak 2023

    Współpraca: Wydawnictwo Znak 

  • Przepisywanie własnego życia

    Przepisywanie własnego życia

    Maria Karpińska, Ucichło, WAB 2022

    Z raportu Sierakowskiego i Sadury, opublikowanego w „Krytyce Politycznej” kilka tygodni temu wynika, że po pandemii Polacy dość powszechnie doceniają wagę zdrowia psychicznego, chcieliby mieć dostęp do lekarzy i psychologów, mają też świadomość, że koszty psychologiczne pandemii są do tej pory jeszcze niepoliczone. Powieść Karpińskiej, wydana jesienią, opiera się na monologu bohatera, który jakby znał te badania wcześniej, który – więcej nawet – jest uzależniony od terapii. Zmienia ciągle terapeutów, szybko opanowuje żargon i konwencję odbywania wizyt, ocenia swoich rozmówców, ćwiczy na nich różne swoje sztuczki. Do gabinetów trafia zaś dlatego, że nie może zasnąć. Przyczyna nie jest jednak somatyczna, a psychologiczna właśnie, jednak nawet świadomość, że boi się snu, w żaden sposób mu nie pomaga.

    Nie jest to jednak dla mnie powieść o terapii, ale o tym, że w ramach terapii montujemy sobie życie na nowo, że w ramach opowieści na kozetce stajemy się wszyscy autorami naszych żyć. Karpińska buduje medytacyjną, powolną, bardzo precyzyjną historię trójkąta siostry, brata i Janka – który żeni się z dziewczyną, a przez całe życie przyjaźni z jej bratem, głównym bohaterem. Janek umiera w kwiecie wieku, osierociwszy dwóch małych chłopców, nie wiedząc, że żona jest w trzeciej ciąży i po jego śmierci na świat przyjdzie córka.

    Przy tak oczyszczonej konstrukcji paradoksalnie dużo łatwiej pisać, czego „Ucichło” nie dotyczy. Chaos życiowy odzywa się tu bowiem tylko dalekim echem, pogłosem, wprowadzony jakby zza szyby, z dystansu przez głównego bohatera, szalenie introwertycznego, skupionego człowieka. Karpińska zastawia też na swoich czytelników sieć pułapek: konwencja terapii, spowiedzi na kozetce, podejmowane wiele razy próby uporządkowania życia sugerują bowiem, że oto dostajemy opowieść całkowicie szczerą, autentyczną, prawdziwą do ostatnich wylanych na terapii łez. Otóż właśnie nie. Karpińska gra bowiem na strunie, która mnie tutaj szczególnie interesuje, to znaczy właśnie na potrzebie kreowania, zbliżającej monologującego bohatera do pisarza, wytwarzającego historię, wyznaczającego jeden jej moment jako początek i szukającego takiej chwili, którą uzna za właściwe zakończenie.

    Fabuła „Ucichło” rozpoczyna się w chwili, gdy bohater trafia na terapię narracyjną, i większa część powieści to jego spowiedź. Karpińska odtwarza więc jego doznania, jego przemyślenia i lęki, a nie prawdę obiektywną o jego świecie. Główny bohater, frustrujący różne osoby ze swojego otoczenia właśnie poprzez permanentne skupienie na sobie, ocenia rzeczywistość przy pomocy swoich filtrów i hierarchii: uważa swoją siostrę na aktorkę, najczęściej nie może jej znieść, bo uważa, że ma ona w sobie grama prawdy, że ciągle się stylizuje i każdą sytuację, każdy dialog odbywa jako rodzaj wchodzenia na scenę. On zaś właśnie dlatego tak wysoko ceni sobie znajomość z Jankiem, bo zazdrości mu umiejętności zaangażowania się w całości w każdą chwilę, w każde doświadczenie i zdarzenie. On sam ciągle jest gdzieś obok, nie w całości, lekko wycofany, gotów do ucieczki i raczej niezdolny do działania, gdy czyjeś życie jest zagrożone.

    Tematem głównym „Ucichło” jest radzenie sobie z myślą o własnej śmiertelności – zapowiada ją już motto, zaczerpnięte z powieści „Śmierć pszczelarza” Larsa Gustafssona. Janek, podobnie jak bohater Gustafssona, domyśla się, że jest śmiertelnie chory, ale nie podejmuje żadnych badań, terapii, ukrywa prawdę przed rodziną, bo boi się tej prawdy, woli żyć jakimiś okruchami nadziei. O swoim stanie zdrowia informuje tylko przyjaciela, nie mówi nic żonie. Główny bohater, obarczony tą wiedzą, przygotowany w jakiś sposób na śmierć Janka, nie potrafi jej przyjąć, w ramach terapii stara się zbudować taką opowieść o świecie i przeszłości, w której Janek nie umrze. Karpińska wykorzystuje to więc jeden z najstarszych toposów literackich: opowiadanie jako przedłużanie życia. Niestety to tylko terapia, a nie baśnie Szeherezady i śmierć następuje bez zbędnych fabularnych opóźnień, nie ma żadnego odroczenia.

    To, co mnie najbardziej interesuje w tej powieści, to właśnie rodzaj gry z inteligenckimi i elitarnymi lękami i próbami ich rozbrojenia (terapia, powieść z kluczem i powieść w powieści, odraczanie badań, prowadzenie notatek z własnego stanu zdrowia, rating lekarzy i terapeutów) oraz nieustanne budowanie i burzenie analogii między terapią i literaturą. Karpińska nie daje się jednak wciągnąć w motywy z Woody’ego Allena (bless her!) – jej bohater nie jest autoironicznym intelektualistą z mocną neurozą, a jego opowieść nie stanowi wyrazu kompulsji, obserwowanie jego prób odwrócenia śmierci w żaden sposób nie jest zaś zabawne. Poza horyzontem głównego wątku rysuje się tu jeszcze seria dramatów, które do głównego bohatera docierają jakby zza szyby: siostra, tuląc się do niego po pogrzebie, sugeruje, że pewnie chciałby, by to ona zmarła, a nie Janek, jej trzecia „pogrobowa” ciąża, dzieci rozpaczające po śmierci ojca, dyżury rodziny, by zająć się chłopcami i zrekompensować im brak, lęki matki, czy chłopcy nie zaczną wstawiać wuja w rolę ojca. Nad tym zaś unosi się absolutnie ponadczasowy problem lęku przed śmiercią, medykalizacja procesu chorowania i umierania, zaskakująca wszystkich odmowa wejścia na te tory. Karpińska nie gra na jednej dramatycznej strunie, nie woła nigdzie silnym głosem o nieuchronności śmierci, bo to zupełnie nie jest jej estetyka.

    Jeśli sobie chcecie popłakać w święta – to weźcie popłaczcie nad czymś dobrym, na przykład nad „Ucichło”, a nie nad romansami z choinką na okładce.

     

     

    Tekst powstał we współpracy z WAB. 

     

     

     

  • Gwoździe i popelina

    Gwoździe i popelina

     

    Taka egzotyka, jaką potrafi zorganizować Oksanen, jest bardzo rzadko w literaturze głównegu nurtu spotykana – połączenie dylematów prozy wysokoartystycznej z woltami dramatycznymi, trafne, głębokie pytania o znaczenie historii, o los, o odpowiedzialność za własne życie – przedstawione w pół-kryminalnych fabułach, wciąganych na jedno czytelnicze posiedzenie.

    Sofi Oksanen, Psi park,

    Przeł. Katarzyna Aniszewska

    Znak Literanova 2022

    Sofi Oksanen, średnio w Polsce znana, fantastyczna pisarka fińsko-estońska, opublikowała właśnie kolejną swoją powieść. I to powieść ukraińską jeszcze. Niby rozrywkową i sentymentalną, trochę o więzi i walce o przetrwanie kobiet, ale w gruncie rzeczy stanowiącą wielkie oskarżenie społeczne, głęboki sprzeciw wobec kapitalistycznych porządków.

    Lata 2000, Ukraina, była modelka, która nie była wystarczająco sprytna, by ustawić się na Zachodzie, wraca do domu. Ojciec nie żyje, bo zginął w wypadku w nielegalnej kopalni, matka utrzymuje się z produkcji i sprzedaży maku. Dziewczyna wie, że musi się wyrwać, że trzeba zacząć wszystko na nowo i trafia do agencji surogatek. Szybko staje się ich koordynatorką, a fabuła rozkręca się jak w powieści mafijnej albo szpiegowskiej. „Psi park” to także historia o biedzie, ale takiej, która obdziera z godności, gdzie walczy się o życie. Olena nawet dekadę później będzie bała się podejść do krawężnika, przekonana, że zaraz ktoś „nieznajomy” może ją wepchnąć pod samochód. Bo Olena uwodzi swoje podopieczne i je wykorzystuje, bo buduje swoje życie (i swojej rodziny) kosztem innych młodych kobiet. Bierze udział w grze o coraz wyższą stawkę, o awans i władzę w tym świecie, w którym kobieta sprawdzona jest do jednej tylko funkcji.

    To także opowieść o sprycie – jak każda zresztą powieść Oksanen – a właściwie pojedynek na spryt i determinację. Najpierw z biografii Oleny musi zniknąć nielegalna praca ojca, jego skłonność do alkoholu i choroba płuc, żeby dziewczyna wydawała się zachodnim klientom interesującą surogatką. Uczy się, jak obsługiwać klientów, jaki jest ich system wartości, na ile zwracają uwagę na urodę, a na ile na geny i pochodzenie, na ile interesuje ich rodzinna historia. Jak ich zjednać, jak oszukać? Sekundujemy jej w tej walce, bo klienci z Zachodu kompletnie nie rozumieją Ukrainy, traktują dziewczyny jak materiał do użycia, tani zamiennik drogich usług z własnej części Europy. Mnożą roszczenia, wykazując się kompletnym niezrozumieniem historii i społecznych przeszkód, ekonomicznych ograniczeń. Ukraina i Olena są tu w jakiś sposób podobne – muszą się mizdrzyć, a jednocześnie walczyć z zaciśniętymi pięściami. Przyjmować zachodni system wartości, żeby się odbić od tego bagna, jaki stanowi bezrobocie i gangsterska mentalność mężczyzn. Zresztą jeśli chodzi o mentalność mężczyzn, to Olena doskonale wie, że tylko pozorna, wierzchnia warstwa obycia różni tych z Zachodu od tych ze Wschodu, że gest zawłaszczenia wykonują oni może w innym czasie, pewna jest jednak, że go wykonają.

    To, co jednak odróżnia Oksanen od innych autorów i autorek powieści z głównego nurtu, to fakt, że zmienia ona trochę stawkę, skalę, w jakiej ustawia swoich bohaterów. W każdej powieści bowiem pojawia się rodzaj jokera, postać, która w obronie jakiejś wartości idzie na całość, przekracza wszystkie normy i granice moralne. Tak było w debiucie, pt. „Oczyszczenie”, w którym główna bohaterka stała się donosicielką, by ratować ukochanego, ukrywanego mężczyznę, w innych powieściach kolejni bohaterowie stają się zdrajcami, by kogoś ukryć, ocalić, ujść cało z wojny, tak dzieje się też w „Psim parku”. Bo później to sama Olena musi nauczyć się, jak grać, jak zmuszać do posłuszeństwa inne dziewczęta, kiedy posłużyć się pochlebstwem, a kiedy przemocą. I staje się mistrzynią, zachowując równowagę między jednym a drugim, mości im aksamitne klatki. Ona też ma kogoś, kogo musi ocalić i płaci za to swoją moralnością. Więzi i prześladuje inne kobiety, handluje ich bezpieczeństwem, ciałem, dziećmi. Ale nie ma co udawać, że w świecie, w którym dziewczyny doskonale wiedzą, że młode ciało jest ich jedynym atutem, że od ich urody, sprytu, posłuszeństwa zależy byt ekonomicznych całej rodziny, da się cokolwiek ocalić, zachować godność.

    Tak książka wpadła mi w ręce krótko po tym, jak przeczytałam gdzieś artykuł o powodach, dla których tak wiele kobiet w ciąży i z maleńkimi dziećmi ucieka z Ukrainy. Oczywiście, to one są najbardziej narażone, większość z nich nie opuszcza swoich domów po to, by ratować siebie, są opiekunkami i strażniczkami swoich dzieci, młodszego rodzeństwa. Ale ten odsetek jest wysoki także dlatego, że Europa uczyniła sobie z Ukrainy zagłębie ciążowo-porodowo-dziecięce, że obniża tam koszty stworzenia rodziny, gdy biologicznie nie jest do tego zdolna. I o tym też pośrednio opowiada Oksanen. O tym, że godność ma swoją bardzo konkretną cenę, że jej wartość mierzyć można w euro i hrywnach.

    Pisałam o wszystkich jej książkach i mam z nią zawsze kłopot, bo im bardziej się zachwycam, tym bardziej popelinowy tekst mi wychodzi. No na przykład we wstępie tutaj napisałam „Oksanen pyta o sens historii, o odpowiedzialność za właśnie życie” – przecież to brzmi jak jakieś zdanie z rozprawki! Albo innej pracy licencjackiej drugiej świeżości, ale kto czytał Oksanen, doskonale wie, o co mi chodzi. W jej książkach wszystkie krwawe historie, wszystkie wściekłe chichoty losu, cała potworna niesprawiedliwość świata jest tak opakowana, że jemy te gwoździe łyżką i to z zachwytem.

     

     

     

     

  • Komedia ludzka (nie Balzak, ale też chodzi o pieniądze)

    Komedia ludzka (nie Balzak, ale też chodzi o pieniądze)

    Ann Patchett, Dom Holendrów

    Przeł. Anna Gralak

    Znak Literanova 2021

     

    Wszyscy święci albo napisali do tej książki blurby, albo zrobili sobie z nią zdjęcie – taka reklama zawsze mnie odstrasza bardziej niż zachęca. Im więcej czytam, że powieść jest łatwa i przyjemna, tym rzadziej po nią sięgam. A ta – wcale nie jest taka łatwa, a już na pewno jest średnio przyjemna. 

    Patchett sięga tym razem po wątek sagi rodzinnej i to takiej, która obraca się wokół jednego domu – właśnie tytułowego domu Holendrów. Przejęty praktycznie za bezcen od zubożałych właścicieli VanHoebeeków, dom stanie się dla Conroyów symbolem nieszczęścia i przyduszenia, pustki. Trzy pokolenia bohaterów nie mieszkają nigdy pod tym dachem wspólnie, a więc nie jest to klasyczna saga. Powiedziałabym, że to echo „Buddenbrooków”, bo majątek i losy rodziny stanowią tutaj reprezentację historii amerykańskiej drugiej połowy XX wieku – a zatem zabieg podobny do tego, co zrobił Mann w swojej opowieści o XIX-wiecznej rodzinie niemieckich mieszczan. 

    Narratorem jest zawsze Danny, syn nowego właściciela. Ojciec w czasie wojny służył jako spadochroniarz, teraz zaś jest zamożnym posiadaczem nieruchomości. Ranny w czasie lądowania, już zawsze będzie miał problemy z kolanem, nie ma więc właściwie kondycji do tego, by wędrować po swym nowym, wielkim domu z kolejnymi piętrami i klatkami schodowymi. Ten motyw uporu, pożądanie tego, co nie przynosi szczęścia i w ogóle nie pasuje do potrzeb, będzie w „Domu Holendrów” powracać wiele razy. Syn, który wielu pierwszym czytelniczkom/krytyczkom powieści Patchett, wydaje się bezpłciowym mydłkiem, pełni rolę uważnego, wycofanego obserwatora. Owszem, jest giętki i podatny na wpływy, ale jednocześnie pokazuje absurdy otaczającego go świata, nigdy, w żadnej relacji nie jest cały, ciągle się kryje, wycofuje, wydaje się zatem klasycznym dzieckiem porzuconym, które nigdy nie przepracuje swojej straty i poczucia niższości. Wiecznie też zabiegać będzie o uczucie, sympatię, wiele zrobi po to, by się podobać i być kochanym. 

    Zasadniczą zasadą kompozycyjną jest tutaj właśnie figura pętli, powtórzenia, refrenu: w kolejnych pokoleniach odżywają te same pragnienia, popełnia się te same błędy. Ojciec Danny’ego kupuje wielki dom bez konsultowania tego z żoną, która następnie w tej posiadłości stopniowo usycha, w pewnym momencie ucieka, by powrócić lata później. Tak samo w dorosłym życiu zrobi Danny, a jego żona przyzna się do nienawiści do ich domu dopiero w czasie rozprawy rozwodowej, gdy lekką ręką odda mu prawo własności. Patchett nie chodzi wcale o jakiś tragiczny los, Fatum, a raczej o dziedziczony gen posiadania. Na pierwszy plan wypycha historię rodziny, w której niby chodzi o emocje (kolejne recenzje z zapałem lepszej sprawy właśnie ten aspekt podkreślają), a w dalszym planie cały czas powracają pieniądze (i to mnie interesuje najbardziej, ten wymiar ekonomiczny amerykańskiej opowieści): matka porzuca Maeve i Danny’ego, bo ma dość życia w domu- sanktuarium, wyjeżdża do Indii, by szukać jakiegoś głębszego sensu. Szybko okazuje się jednak, że chodzi na przyjęcia jako posłanniczka zakonu żebraczego po to, by zjednywać sponsorów i wydobywać od nich pieniądze na utrzymanie ośrodków dla ubogich. Ojciec przysposabia Danny’ego do przejęcia w przyszłości całego interesu z nieruchomościami. Objeżdża z dzieckiem kolejne kamienice czynszowe, stopniowo przesuwając się do coraz gorszych dzielnic. Niby uczy go życia, pokazuje, na czym polega praca, ale jednocześnie stara się budować jak najlepszy obraz siebie. Ukrywa przed Dannym eksmisje, chce zachować pozory łagodności i wyrozumiałości, ale to właśnie szybko zmieniających się lokatorów najuboższych mieszkań Danny dostrzega najszybciej. Takie historie ekonomiczne można by tu mnożyć, bo Patchett opowiada o kryzysach, przemianach kolejnych epok. Szydzi z systemu dziedziczenia, funduszy powierniczych, spadków, karier, awansu społecznego i deklasacji, a jednocześnie bardzo wdzięcznie to opakowuje, jej ironia nie chłoszcze, to nie jest książka, która chce wywołać rewolucję, raczej zaznaczyć sprzeciw wobec trwających kilkadziesiąt lat nadużyć. 

     

     

  • Plasterek na lockdown

    Plasterek na lockdown

    Mariana Leky, Sen o okapi

    przeł. Agnieszka Walczy, Otwarte 2021

    Hermetyczny świat małej miejscowości to coś, na co naprawdę nie miałam ochoty. Do tego ta niemiecka powieść zaczyna się od odczekiwania na śmierć – stan, który też właściwie w ciągu ostatniego roku rozpoznaliśmy aż za dobrze. 

    Ale Leky robi tutaj coś zupełnie innego – przykleja na te wszystkie stany depresyjne plaster. Bo śmierć staje się w jej powieści dalszym ciągiem życia, jego naturalną konsekwencją, elementem upływu czasu, nabiera znów sensu. Gdy babci Selmie śni się okapi, to jest to zawsze sen proroczy, zapowiedź czyjejś śmierci – wszyscy mieszkańcy osady Westerwald przysiadają więc, oczekują. Ale niektórzy – jak stary sąsiad – idzie położyć się do łóżka, otwiera okno, bo na śmierć czeka już od dawna, jest zmęczony, chce zacząć nową podróż. 

    Luiza, wychowywana przez babcię, z pracującymi obok rodzicami, zajętym, podróżującym ojcem, wchodzi powoli w świat i po swojemu go oswaja. Widzi więcej – jako dziecko, ale też ma nadświadomość daną przez autorkę, dar obserwowania i dziwienia się światu. Leky pracuje tutaj na stereotypowym wyobrażeniu dziewczynki i kobiety jako tej, która powinna skupiać się na innych, obserwować pilnie, a nie mówić. Luiza właśnie taka jest, cała wydaje się spojrzeniem, nie oznacza to jednak wcale, że sama znika. Przeciwnie, zasysa świat, czerpie pełnymi garściami, traktuje jako intelektualną łamigłówkę. I rośnie, bo to powieść inicjacyjna, wolna jednak od potwornych transgresji. Luiza na naszych oczach się przepoczwarza z dziecka w młodą kobietę, w ostatniej scenie widzimy ją wyjeżdżającą na stypendium. 

    Leky rozplanowuje swoją powieść na przecięciu dwóch osi, miłości i śmierci oraz domu i podróży. One transformują ciągle, rozbudowując się w opozycję dzieciństwa i starości, zmiany i rytuału, stałości i ruchu, prowincji i świata. Luiza próbuje uporządkować sobie świat, który stopniowo poznaje, a kontakt ten jest budowany od podstawy, od kolejnych obrazów pól, jakie mija w drodze do szkoły – tu także rysuje się stałość i zmiana, zmiana jako element stałości. 

    Druga rzecz, która mnie w tej książce interesuje, to pozytywnie wykorzystana opozycja rodzimości i egzotyki: bo babciny sen proroczy dotyczy właśnie okapi, zwierzęcia egzotycznego, tajemniczego – jak podkreśla Leky, ssaka najpóźniej odkrytego przez człowieka. Szeroki świat z jego tajemniczymi, dziwacznymi zwierzętami nie jest tutaj jednak niebezpieczny, niezrozumiały, raczej przez swą niezrozumiałość interesujący. Tak jak prowincjonalny Westerwald nie jest wcale synonimem gnuśności i duszności, tak przestrzeń, która się poza nim rozpościera nie oznacza zagrożenia i obcości. Oznacza za to bogactwo, inność, które Luiza z dziecięcą pasją poznania, chce odkryć.