Tag: WAB

  • Zespół Manna-Kocha

    Zespół Manna-Kocha

    Żeby się zamierzyć na klasykę, tłumacz musi mieć jakąś strategię – i to wcale nie wobec autora oryginału, ale wobec osoby tłumaczącej ów oryginał po raz pierwszy (albo też wobec wielu tłumaczy wcześniejszych wersji). Krystyna Rodowska, kiedy tłumaczyła Prousta, toczyła wojnę z czasem zaprzeszłym i skomplikowaną składnią francuskiego zdania, które w oryginale było konkretne, ale po polsku rozlewało się w słowiańskim braku precyzji. Jednak jej głównym przeciwnikiem był zaszyty w te zdania Boy-Żeleński – w większym stopniu walczyła z nim niż z Proustem. Inną zupełnie strategię przyjmuje w nowym przekładzie Manna jego drugi tłumacz, Jerzy Koch. Właśnie ukazał się jego przekład „Buddenbrooków. Upadek pewnej rodziny”, siłą rzeczy sięgający do przekładu z 1931 roku, autorstwa Ewy Librowiczowej. Otóż Koch, jak przyznaje we wstępie, przywołuje jej pamięć i przekład, bo nie chce jej pracy zaorać, ale upamiętnić. Inna jest oczywiście sytuacja Rodowskiej i Kocha, Librowiczowa nie miała statusu polskiego ojca literatury francuskiej, jakim cieszył się Boy-Żeleński, nie odcisnęła trwałego piętna (choć to jej tłumaczenie wznawiano wielokrotnie) i historia tego przekładu nie musi wcale zaczynać się od ojcobójstwa.

    O ile Krystyna Rodowska mierzyła się z francuską precyzją i porządkiem zdania, o tyle Jerzy Koch zmagał się z „niemiecką fałdą” – jak sam ją nazywa. Nad jego przekładem jednak nie unosi się wcale zapach naftaliny, bo cała robota stylistyczna (akcja tej powieści osadzona jest przecież w I połowie wieku XIX) odbywa się tu niejako mimochodem, wypychając na przód język współczesny, nowoczesny. Mann pisze powieść, która zapowiada krach pewnej klasy społecznej i epoki, nastrój schyłku jest tu wyczuwalny na każdym kroku, choć nigdy nie zostaje nazwany. Tymczasem Koch przychodzi z końca czasów zapowiedzianych przez powieść noblisty, mając pełną wiedzę o zdarzeniach, które Mann dopiero przeczuwa.

    Justyna Sobolewska w dużym tekście o Mannie i Kochu dla „Polityki” napisała o dwóch kościołach – wyznawcach „Czarodziejskiej góry” i „Buddenbrooków”. Cóż, z lektury „Czarodziejskiej góry” wyniosłam głównie przekonanie, że madame Chauchat trzaskała drzwiami, a panowie kłócili się na spacerach. Być może na moją lekturę wpływ miał fakt, że wzięłam tę powieść na wakacje, kiedy pracowałam bardzo ciężko fizycznie i wylegiwanie na tarasie wydawało mi się luksusową fantazją. Zdecydowanie jednak palę świeczkę w sekcie „Buddenbrooków”, okadzam współwyznawców i wysyłam im tajne znaki na spotkaniach. Ta konkretna, mieszczańska powieść, która ze środka środowiska, z perspektywy Manna, spadkobiercy owej klasy mieszczańskiej, próbuje opowiedzieć o jej stopniowym zaniku, o samolikwidacji, a także o próbach wybicia się na jakiś rodzaj nadświadomości i jednoczesnego utrzymania wysokiej stopy życiowej, przemawia do mnie sto razy bardziej niż kaszel w Davos.

     Kiedy czytam tę nową wersję, wersję, w której Manna napisał Koch nowoczesnym polskim, zdramatyzowanym zdaniem, zwracając uwagę na wszystkie kolory i tekstury,  na kłamstwa bohaterów i ich miny, to nagle otwierają mi się „Buddenbrookowie” w nowym miejscu – jako powieść o wychowaniu.

    Od pierwszej sceny, w której mała Tonia niby siedzi na kolanach dziadka, ale jednak zdaje egzamin ze znajomości Biblii na pamięć, przez przymuszanie kolejnych dzieci młodszych, starszych i ludzi całkiem dorosłych, strategie subtelne, ale też bardzo przemocowe, czytam zupełnie inną historię. Dorosła Tonia musi wyjść za mąż za zamożnego przedsiębiorcę, wybranego przez rodziców – właściwie nie ma tu specjalnego przymusu, bo po prostu buntu, niezgody, nikt nie bierze pod uwagę. Serce pęka, kiedy na zakończenie wesela Tonia pyta ojca, zanim odjedzie ze swoim mężem: „Jesteś ze mnie zadowolony, papo?”. Tak samo tresuje się synów, uczniów w szkole – łamanie charakterów odbywa się powoli, małymi krokami, aż w końcu w dorosłość wchodzą wszyscy jako ludzie wytresowani. Za pierwszym razem, jakieś 20 lat temu, nie czytałam takiej książki, nie widziałam tych wątków w „Buddenbrookach”, może ornament był za gruby, żebym zobaczyła tę historię psychologiczną, a może ja byłam zbyt młoda, żeby to zobaczyć. Who knows.

    Jakbym żyła życiem rentierskim (rozmarzyłam się w trakcie lektury Manna), to chętnie bym napisała tekst o tłumaczach i ich relacjach wobec wcześniejszych tłumaczy tych samych tytułów.  

     

    Współpraca: Wydawnictwo WAB

  • Przepisywanie własnego życia

    Przepisywanie własnego życia

    Maria Karpińska, Ucichło, WAB 2022

    Z raportu Sierakowskiego i Sadury, opublikowanego w „Krytyce Politycznej” kilka tygodni temu wynika, że po pandemii Polacy dość powszechnie doceniają wagę zdrowia psychicznego, chcieliby mieć dostęp do lekarzy i psychologów, mają też świadomość, że koszty psychologiczne pandemii są do tej pory jeszcze niepoliczone. Powieść Karpińskiej, wydana jesienią, opiera się na monologu bohatera, który jakby znał te badania wcześniej, który – więcej nawet – jest uzależniony od terapii. Zmienia ciągle terapeutów, szybko opanowuje żargon i konwencję odbywania wizyt, ocenia swoich rozmówców, ćwiczy na nich różne swoje sztuczki. Do gabinetów trafia zaś dlatego, że nie może zasnąć. Przyczyna nie jest jednak somatyczna, a psychologiczna właśnie, jednak nawet świadomość, że boi się snu, w żaden sposób mu nie pomaga.

    Nie jest to jednak dla mnie powieść o terapii, ale o tym, że w ramach terapii montujemy sobie życie na nowo, że w ramach opowieści na kozetce stajemy się wszyscy autorami naszych żyć. Karpińska buduje medytacyjną, powolną, bardzo precyzyjną historię trójkąta siostry, brata i Janka – który żeni się z dziewczyną, a przez całe życie przyjaźni z jej bratem, głównym bohaterem. Janek umiera w kwiecie wieku, osierociwszy dwóch małych chłopców, nie wiedząc, że żona jest w trzeciej ciąży i po jego śmierci na świat przyjdzie córka.

    Przy tak oczyszczonej konstrukcji paradoksalnie dużo łatwiej pisać, czego „Ucichło” nie dotyczy. Chaos życiowy odzywa się tu bowiem tylko dalekim echem, pogłosem, wprowadzony jakby zza szyby, z dystansu przez głównego bohatera, szalenie introwertycznego, skupionego człowieka. Karpińska zastawia też na swoich czytelników sieć pułapek: konwencja terapii, spowiedzi na kozetce, podejmowane wiele razy próby uporządkowania życia sugerują bowiem, że oto dostajemy opowieść całkowicie szczerą, autentyczną, prawdziwą do ostatnich wylanych na terapii łez. Otóż właśnie nie. Karpińska gra bowiem na strunie, która mnie tutaj szczególnie interesuje, to znaczy właśnie na potrzebie kreowania, zbliżającej monologującego bohatera do pisarza, wytwarzającego historię, wyznaczającego jeden jej moment jako początek i szukającego takiej chwili, którą uzna za właściwe zakończenie.

    Fabuła „Ucichło” rozpoczyna się w chwili, gdy bohater trafia na terapię narracyjną, i większa część powieści to jego spowiedź. Karpińska odtwarza więc jego doznania, jego przemyślenia i lęki, a nie prawdę obiektywną o jego świecie. Główny bohater, frustrujący różne osoby ze swojego otoczenia właśnie poprzez permanentne skupienie na sobie, ocenia rzeczywistość przy pomocy swoich filtrów i hierarchii: uważa swoją siostrę na aktorkę, najczęściej nie może jej znieść, bo uważa, że ma ona w sobie grama prawdy, że ciągle się stylizuje i każdą sytuację, każdy dialog odbywa jako rodzaj wchodzenia na scenę. On zaś właśnie dlatego tak wysoko ceni sobie znajomość z Jankiem, bo zazdrości mu umiejętności zaangażowania się w całości w każdą chwilę, w każde doświadczenie i zdarzenie. On sam ciągle jest gdzieś obok, nie w całości, lekko wycofany, gotów do ucieczki i raczej niezdolny do działania, gdy czyjeś życie jest zagrożone.

    Tematem głównym „Ucichło” jest radzenie sobie z myślą o własnej śmiertelności – zapowiada ją już motto, zaczerpnięte z powieści „Śmierć pszczelarza” Larsa Gustafssona. Janek, podobnie jak bohater Gustafssona, domyśla się, że jest śmiertelnie chory, ale nie podejmuje żadnych badań, terapii, ukrywa prawdę przed rodziną, bo boi się tej prawdy, woli żyć jakimiś okruchami nadziei. O swoim stanie zdrowia informuje tylko przyjaciela, nie mówi nic żonie. Główny bohater, obarczony tą wiedzą, przygotowany w jakiś sposób na śmierć Janka, nie potrafi jej przyjąć, w ramach terapii stara się zbudować taką opowieść o świecie i przeszłości, w której Janek nie umrze. Karpińska wykorzystuje to więc jeden z najstarszych toposów literackich: opowiadanie jako przedłużanie życia. Niestety to tylko terapia, a nie baśnie Szeherezady i śmierć następuje bez zbędnych fabularnych opóźnień, nie ma żadnego odroczenia.

    To, co mnie najbardziej interesuje w tej powieści, to właśnie rodzaj gry z inteligenckimi i elitarnymi lękami i próbami ich rozbrojenia (terapia, powieść z kluczem i powieść w powieści, odraczanie badań, prowadzenie notatek z własnego stanu zdrowia, rating lekarzy i terapeutów) oraz nieustanne budowanie i burzenie analogii między terapią i literaturą. Karpińska nie daje się jednak wciągnąć w motywy z Woody’ego Allena (bless her!) – jej bohater nie jest autoironicznym intelektualistą z mocną neurozą, a jego opowieść nie stanowi wyrazu kompulsji, obserwowanie jego prób odwrócenia śmierci w żaden sposób nie jest zaś zabawne. Poza horyzontem głównego wątku rysuje się tu jeszcze seria dramatów, które do głównego bohatera docierają jakby zza szyby: siostra, tuląc się do niego po pogrzebie, sugeruje, że pewnie chciałby, by to ona zmarła, a nie Janek, jej trzecia „pogrobowa” ciąża, dzieci rozpaczające po śmierci ojca, dyżury rodziny, by zająć się chłopcami i zrekompensować im brak, lęki matki, czy chłopcy nie zaczną wstawiać wuja w rolę ojca. Nad tym zaś unosi się absolutnie ponadczasowy problem lęku przed śmiercią, medykalizacja procesu chorowania i umierania, zaskakująca wszystkich odmowa wejścia na te tory. Karpińska nie gra na jednej dramatycznej strunie, nie woła nigdzie silnym głosem o nieuchronności śmierci, bo to zupełnie nie jest jej estetyka.

    Jeśli sobie chcecie popłakać w święta – to weźcie popłaczcie nad czymś dobrym, na przykład nad „Ucichło”, a nie nad romansami z choinką na okładce.

     

     

    Tekst powstał we współpracy z WAB. 

     

     

     

  • Nie kupujcie tej książki pod choinkę – antyporadnik przedświąteczny

    Nie kupujcie tej książki pod choinkę – antyporadnik przedświąteczny

    Anna Świrszczyńska, Jeszcze kocham… Zapiski intymne

    WAB 2019

    Nie ma gorszej produkcji literackiej na rynku w 2019 roku niż książka dr Wioletty Bojdy – czytelnika może zmylić nazwisko na okładce, ponieważ znajdzie tam zapis Anna Świrszczyńska – Jeszcze kocham… Zapiski intymne. Nie jest to jednak książka Anny Świrszczyńskiej, bo 2/3 tekstu napisała dr Wioletta Bojda, a tylko 1/3 Świrszczyńska. Dr Wioletta Bojda otrzymała od spadkobierczyni poetki dwie teczki oznaczone „Józef”, zawierające notatki z trzech lat. Część z nich prawdopodobnie była szykowana do druku, bo poetka przepisała je na maszynie i poprawiła stylistycznie. Część pozostała w rękopisie. Wszystkie jednak znalazły się w książce.

    Dlaczego to jest najgorsza książka 2019? Bo dr Wioletta Bojda opracowuje ramę biograficzną dla zapisków intymnych, bo ustawia głos Świrszczyńskiej, bo nie mamy żadnych materiałów, by przeciwstawić jej interpretacji inne uporządkowania.

    Czytam wstęp oraz posłowie i nie mogę uwierzyć własnym oczom: autorka, czyli dr Wioletta Bojda czyta zapiski oraz całą biografię Świrszczyńskiej pod włos, z najgorszymi intencjami. Nie chodzi tylko o to, że nie pojawiła się wcześniej biografia Świrszczyńskiej, nie ukazała się większość jej dramatów, nie ma nowych wydań jej wierszy. Zostajemy wrzuceni samotnie na głęboką wodę bardzo intymnych opowieści, a koło ratunkowe, które podaje nam autorka, jest nie tylko dziurawe, ale jeszcze obciążone kamieniami. Zastanawia mnie, dlaczego dr Wioletta Bojda zajmuje się tą poetką, skoro tak bardzo jej nie lubi, a jej światopogląd feministyczny uważa za groźny i dość głupi?

    We wstępie gromadzi ona szeroki wybór podań, które Świrszczyńska pisała do zarządu Związku Literatów Polskich, prosząc a to o stypendium, a to o powiększenie mieszkania. Pismo, w którym zwraca się z wnioskiem o dołączenie do jej lokum dwóch sąsiednich, właśnie opuszczanych pokoi, jest w istocie dramatyczne. Poetka, uwięziona na niewielkiej powierzchni z innymi dorosłymi i dzieckiem, próbuje pisać oficjalnie, ale spomiędzy pozornie suchego opisu prześwietla napięcie, poczucie bezsilności, desperacja. Dr Wioletta Bojda nazywa to pismo „histerycznym”, w cudzysłowie pisze o „rozpaczliwej sytuacji” poetki. Oskarża ją o koniunkturalizm, wątły kręgosłup moralny, bezideowość, gotowość pisania pod publikę i dla komunistycznej władzy. Z łopatą idzie tam, gdzie przydałby się archeologiczny pędzelek. Wali w miejsca, które należałoby oczyszczać powoli, warstwa po warstwie. Nigdy nie sądziłam, że takie podejście jest w nauce możliwe, i że takie standardy edytorskie można stosować dzisiaj w Polsce. Autorka rozlicza swoją bohaterkę z finansowych aspektów jej życia, robi to w takim tonie, który doskonale znamy z forów internetowych i złośliwych dyskusji w mediach społecznościowych: ile zarabiała, ile zarabiał jej mąż, dlaczego się skarżyła, nie powinna, bo przecież było jej dobrze. „Świrszczyńska znów uderzyła do skarbca ZLP”. Albo zdanie, które nawet dzisiaj (albo zwłaszcza dzisiaj) słyszy wiele osób piszących, skarżących się na złą sytuację finansową: „No i ostatecznie nikt nie bronił jej podjęcia pracy zarobkowej, w końcu wielu pisarzy przyjmowało posady w redakcjach czasopism, w wydawnictwach czy teatrach”. Nie rozumiem, nie akceptuję takiego tonu. Uważam, by jego przenikanie z Facebooka do literatury i to jeszcze takiej, która rości sobie prawo do kładzenia fundamentów pod naszą wiedzę o jednej z najważniejszych poetek polskich, to dowód wyjątkowej słabości autorki.

    Pomijam antyfeminizm, złą wolę, brak współczucia i zrozumienia dr Wioletty Bojdy wobec Anny Świrszczyńskiej, bo to, co mnie najbardziej uderza w tej publikacji, to nieefektywność wykorzystanych narzędzi, które nie dotyczą w ogóle treści zapisków, ale najwyraźniej można tak dzisiaj robić książki. Jeszcze kocham. Zapiski intymne… potrzebują zupełnie inne analizy, innego tła niż ta (umówmy się) prosta i niewymagająca specjalnej ekwilibrystyki intelektualnej analiza ekonomiczno-historyczna (w wątkach historycznych dopiero widać w całej pełni wielki młot na czarownice autorki – nie sądzę, by wielu autorów potrafiłoby napisać tak toporną, a jednocześnie niesprawiedliwą analizę „ugryzienia heglowskiego”, wiary pisarzy w komunizm w okresie tuż powojennym). Nie znalazłam tutaj odpowiedzi na pytanie podstawowe, na które należałoby odpowiedzieć – czy mamy prawo zaglądać w cudzy intymny świat, na jakiej zasadzie to robić, jeśli już robimy, jaki naukowy aparat zastosować? Można było skupić się na języku intymnym Świrszczyńskiej, na tym, jak obserwuje uczucie, jak wchodzi w romans, sama nie kochając. Jak walczy o własną niezależność w związku.

    Dla mnie kusząca byłaby analiza porównawcza, np. zestawienie Świrszczyńskiej i Iwaszkiewicza (jego listy do Jerzego Błeszyńskiego), bo wtedy widać wyraźnie, jak oboje próbują uporządkować sobie świadomość wykraczania poza społeczną normę, niemieszczenia się w granicach mieszczańskiej obyczajowości. Albo zestawienie z „Kronosem” – ale to raczej niemożliwe, bo „Kronos” przyszedł na koniec, po publikacjach dzieł Gombrowicza, analiz jego tekstów, po różnych próbach biograficznych, po monumentalnej biografii Klementyny Suchanow, która przecież nie kocha swego bohatera ślepą miłością i potrafi na niego spojrzeć krytycznie.

    Opracowanie dr Wioletty Bojdy nie odpowiada na pytanie zasadnicze: jak pomóc czytelnikom, żeby nie pisali potem, że te zapiski ich nużą, bo poetka się powtarza? Albo nie czuli się zawstydzeni? Czytałam te zapiski z moimi studentami i wiele razy rozmawialiśmy właśnie o wymuszonym podglądactwie, o wstydzie, jakie odczytywali w czasie lektury. Autorka obiecuje nam przedstawienie Świrszczyńskiej, ale w mojej opinii maluje ona trupa, dorabia tej martwej, nieożywionej tutaj twórczości, wstrętną twarz klauna.

    Świrszczyńska na to nie zasłużyła. Nie kupujcie tej książki.

    Fotografia: Clever Sparkle on Unsplash

  • Powieść o przejrzewaniu

    Powieść o przejrzewaniu

    Bohater, który próbuje wycofać się z życia, zmniejszyć jego ciężar społeczny, psychologiczny, emocjonalny – powoli przygotowuje się do samobójstwa, bo tylko takie wyjście ostateczne z tego świata jest możliwe. Jednocześnie zachwyca się 14 odmianami hummusu i chyba zaczyna wierzyć w boga. Czysty Houellebecq, ale jakby jakiś inny: liryczny, wycofany.

    Michel Houellebecq, Serotonina, WAB 2019

    Przekład: Beata Gepper

    To jest krótka książka o nienawiści do życia, pisana z perspektywy 46-latka, który przedstawia się nam jak starzec. Florent-Claude ma już dość, na nic nie czeka, życie go uwiera, ludzie drażnią, nie ma energii, żeby zmagać się z otoczeniem. Stymulują go już tylko leki antydepresyjne, dzięki potężnym dawkom do mózgu ciągle jeszcze wydziela się tytułowa serotonina. Jedyny wysiłek, do jakiego jest zdolny, to stopniowa likwidacja życia: odejście z pracy, wypowiedzenie mieszkania, przeprowadzka do hotelu z jedną walizką. Z ostatnią kochanką związek rozpadł się do tego stopnia, że nie musi jej nawet informować o ostatecznym odejściu. Ciągle myśli o samobójstwie, ale nie może go popełnić, bo po ojcu pozostał mu spory jeszcze majątek, musi wydać pieniądze, by nie pozostawiać ich państwu (jak większość postaci Houellebeqa, ten także nienawidzi instytucji państwa). Jest to więc, jak widać z tego powierzchownego streszczania, opowieść o kłopotach pierwszego świata: zamożny, biały heteroseksualny mężczyzna nienawidzi swojej egzystencji. Houellebecq zdaje sobie z tego sprawę, szydzi oczywiście w dużym stopniu z tej konwencji i od razu rzuca swego bohatera w drugą: opowieść o dawnych miłościach, wspominanie młodości, kolejnych związków z kobietami, które go ukształtowały, zbudowały w pewien sposób, ale które zdradził i sam rozbił związki z nimi. 

    Tę konwencję także podważa – suitę śmierci rozbija ironia, kpina, szyderstwo: autor drwi ze swego bohatera, uciekającego od śmierci w konsumpcję, zachwyconego zaopatrzeniem paryskim marketów, odmianami hummusu, ilością wina. Już sam punkt wyjścia jest przecież komediowy: Florent chce się zabić, ale musi czekać, aż skończy się odziedziczona forsa.

    Oczywiście cała ta podróż sentymentalna jest wyłącznie pretekstem do opowiadania o tym, jak człowiek nie jest w stanie wyjść ze swoich lęków, jak walczy o własną niezależność – tym silniejszej im bardziej jest zaangażowany emocjonalnie. Houellebecq, jak we wcześniejszych powieściach, zderza swego bohatera z systemem politycznym i społecznym – Florent jest agronomem, pracuje w ministerstwie rolnictwa, zajmuje się przez lata programami wsparcia dla rolnictwa francuskiego i rolnictwem europejskim. Ten wątek polityczny jest tu jednak opracowany dość krótko, Florent odchodzi z pracy, bo nienawidzi biurokratycznej machiny, czuje, jak stopniowo wysysa ona z niego siły, a sama praca jest kompletnie bezcelowa, przepisy skonstruowane w idiotyczny sposób. Same old, same old.

    Houellebecq bierze na warsztat formułę powieści o starości i dokonuje na niej kilku ostrych cięć: wprowadza młodszego bohatera i każe mu myśleć o samobójstwie. Ta powieść jest tak odległa od afirmacji życia, jak to tylko możliwe. A jednocześnie pobrzmiewa tu fałszywy głos, który udaje łabędzi śpiew.  autor z premedytacją zepsuł kilka nut, żeby pokazać podważanie konwencji. Tę suitę śmierci rozbija ironia, kpina, szyderstwo: autor drwi ze swego bohatera, uciekającego od śmierci w konsumpcję, zachwyconego zaopatrzeniem paryskim marketów, odmianami hummusu, ilością wina. Jego nałogowi palacza poświęca całe strony, opowiadając jak wykręca czujniki dymu w hotelach, jak układa rytm dnia pod papieroski. Już sam punkt wyjścia jest przecież komediowy: Florent chce się zabić, ale musi czekać, aż skończy się odziedziczona forsa.

    Appendix:

    Miarą wartości człowieka w Serotoninie jest jego świadomość nieznośności życia oraz radykalizm środków, jakie podejmuje, by sobie z nim poradzić. To właśnie zawsze irytuje mnie u Houellebecqa i to wskazałabym jako prawdziwy dowód mizoginii autora: nie wzruszają mnie jego seksistowskie kawałki, bo one spełniają konkretną funkcję – zwłaszcza zaś ważne są w tej powieści. Poza tym jeśli szokuje nas (jako czytelników) seks i u Zyty Rudzkiej, i u Michela Houellebecqa, to – jakby to powiedzieć? – nie oni źle piszą o seksie, tylko my to źle czytamy. Tymczasem prawdziwa otchłań pogardy rozciąga się w Serotoninie właśnie w wątku konfrontacji z życiem: Florent uważa życie samo za idiotyzm, porzuca pracę, marzy o takim mieszkaniu, które ma wewnętrzny zsyp i nie musi wychodzić ze śmieciami, a wszystkie zakupy zamierza robić przez internet, co oznacza, że nie będzie miał już żadnych kontaktów z otoczeniem. Każdy – a właściwie każda, kto nie dostrzega beznadziei, jest dla Houellebecqa kretynką bez wartości. Jedna z jego dawnych kochanek nałogowo pije, ale według Florenta robi to z powodu freudowskiego konfliktu z matką, a nie z powodu spleenu. Inna marzy o rodzinie – to dopiero mieszczański system wartości! Jeszcze inna – Yuzu, którą pogardza najbardziej – nałogowo uprawia seks w wersji swingerskiej, ze zwierzętami, wieloma mężczyznami na raz, chodzi głównie o seks mechaniczny, z upokorzeniem, na granicy ryzyka. Florent uważa ją jednak za pustą lalę pozbawioną moralności, bezmyślną do granic. Czeka ją, jak uważa, sprawiedliwa kara, gdy skończą jej się jego pieniądze i będzie musiała wrócić do rodziców w Japonii, gdzie zostanie natychmiast i bez pytania wydana za mąż.

    Od razu wyjaśniam: nie irytuje mnie ten wątek dlatego, że domagam się od Houellebeqa poprawności politycznej (chociaż korona by mu się może nie obsunęła). Literatura nie podlega tym kategoriom, a na pewno nie w tym sensie jak na przykład dziennikarstwo i życie publiczne. Mierzi mnie takie ustawienie perspektywy, bo w gruncie rzeczy jest ono szalenie wsteczne literacko i kulturowo: powieść o dojrzewaniu, Bildunsroman, przez wielki operowała bohaterem męskim, który miał być czytany jako Everyman, choć umówmy się, dojrzewanie chłopców i dziewcząt przebiega radyklanie inaczej. Ten sam błąd popełnia dzisiaj Houellebecq, który ustawia nam bohatera męskiego w pozycji uniwersalnej, podczas gdy postaci kobiet są partykularne, silnie zindywidualizowane i ich biografie nie mają szerszego przełożenia. Dziwny tradycjonalizm u pisarza, który chce wytyczać nowe kierunki, eksperymentuje z formą, i jest niesłychanie czuły na efektywność własnej skandaliczności. Gdy tylko widzi, że czytelnik przyzwyczaja się do jego szokowania, sięga po nowe środki, by tylko zbić nas z pantałyku, byśmy stale mieli go za genialnego pornografa. Genialnego, ale ciągle pornografa.

    Zdjęcie: Katarzyna Urbanek, Unsplash.

  • Wymodlić i uprosić

    Wymodlić i uprosić

    Zdarte dywany, lamperie, wycieczka do Lichenia jako atrakcja weekendu, przemoc sącząca się z każdego zdania – w tej przestrzeni u Klickiej obraca się 30-letnia bohaterka, która powinna trafić do Davos, a wylądowała w Ciechocinku. Na stole do masażu pana Mariusza o lepkich łapach i włochatych plecach.

    Barbara Klicka, Zdrój

    WAB 2019

    Debiutancka powieść Klickiej daleka jest od nastroju piosenki Młynarskiego o Ciechocinku, jedyny fragment, który mógłby do niej pasować to „gdy dziewczę kwili”. Owo dziewczę,  Kama, ma delikatną konstrukcję psychiczną, trochę przypomina Hansa Castorpa, a trochę bohaterów Maxa Blechera z ich potrzebą kontaktu fizycznego wzmocnionego przez chorobę. Od tych postaci różni ją jednak płeć, co w Zdroju ma olbrzymie znaczenie oraz fakt, że trafiła do miejsca, które w żaden sposób nie przypomina ekskluzywnych sanatoriów dla wyrafinowanych i zblazowanych intelektualistów przełomu XIX i XX wieku. Trafia do polskiego uzdrowiska i tutaj właśnie rozpoczyna się opowieść o Ciechocinku jako źródle cierpień. W Ciechocinku nie ma bowiem miejsca dla madame Chauchat.

    Zasadniczy ton tej powieści ustawiony jest na ironię, Klicka z humorem charakteryzuje otoczenie bohaterki, która widzi wyraźniej i więcej niż ludzie wokół niej. Jednocześnie jednak zza tej ironii, małych żarcików, wyziera przerażający smutek egzystencjalny, taki, który ma źródło w chorobie bohaterki, jej bezdzietności, samotności, kruchości. Kama to weteranka sanatoriów, spędziła w nich dzieciństwo. Odkrywa z przygnębieniem, że uzdrowisko dla dorosłych operuje podobną przemocą jak to, w których leczyła się w przeszłości. Rozbudowany i fantazyjny w swej prostocie system kar z dzieciństwa (dolewanie zupy mlecznej za każde pół godziny opóźnienia w jedzeniu, samokrytyczne listy przesyłane rodzicom) znajduje swoje symetryczne odbicie w systemie przemocy, jaki stosuje się wobec chorych dorosłych. Klicka poprzez metaforę uzdrowiska, opowiada w gruncie rzeczy o opresji społecznej, o piekle, jaki ludzie urządzają sobie nawzajem, zgodnie z sartre’owskim aforyzmem. Lekarz nie musi zwracać uwagi na godność pacjenta, doktor Dziarka wręcza pacjentce na korytarzu przy tłumie ludzi test ciążowy do natychmiastowego wykonania. Masażysta wykorzystuje przewagę nad leczoną kobietą, obgaduje starych i brzydkich, którzy przychodzą do niego na co dzień. Pan Mariusz to zresztą postać z ruchu #metoo, narysowana grubą kreską i trochę śmieszna, ale jednak bardziej straszna. Koleżanki z pokoju nie chcą otworzyć okna, nie wyłączają telewizora. Każą za to kupić medalik i poświęcić go w Licheniu (do którego wszyscy jeżdżą wiele razy), żeby Kama wreszcie „wymodliła i uprosiła” sobie dziecko. To, że może nie korzystać z oferty Lichenia, nie chcieć dziecka jakoś nikomu nie przychodzi do głowy.

    Cała ta historia – w streszczeniu – brzmi jak groteskowa i zabawna opowieść o polskiej rzeczywistości. Świetnie nadaje się na scenę. Klicka uruchamia jednak podskórny drugi tryb, rewers tego relaksu sanatoryjnego w wewnętrznych monologach Kamy, która za wszelką cenę udaje przystosowanie. Nauczona podporządkowania w dzieciństwie, podąża przez życie dostosowując się, zachowując mimikrę, udając osobę uśmiechniętą i zadowoloną. Nie daje sobie sama przyzwolenia na bunt i niezgodę, bo zaraz rysuje w głowie konsekwencje swojego oporu: na przykład wobec pana Mariusza skończy się albo gwałtem albo wydaleniem z uzdrowiska.

    Ta groteskowo-satyryczna opowieść uruchamia się na wielu poziomach, jest świetnie skonstruowana: bo wbija się tu szpilę w polski katolicyzm molestujący niepokornych, ale równocześnie jest to historia uniwersalna o konflikcie starości i młodości, kruchości i chorobie, pozornej tylko pewności, jaką daje zdrowe i młode ciało, o komplikacjach pożądania i o tym, że potrzeba małżeńskiej i prokreacyjnej sankcji, by je zaspokoić.

    Pucio-pucio.

    Zdjęcie: Isaac Castillejos  Unsplash

  • Z zimną krwią

    Z zimną krwią

    Spowiedź dziecięcia wieku czasem może dokonywać się z perspektywy kobiety. I to jeszcze takiej, która doświadcza głównie klęsk, rzuca się na życie i wychodzi z tych zapasów poraniona. Rachuje straty.

    Zyta Rudzka, Krótka wymiana ognia

    WAB 2018

     

    Historia zupełnie zmienia swój przebieg, kiedy doświadcza jej kobieta. Znikają daty, a zostają doświadczenia. Nie gra roli linia graniczna, a liczy się los zbiorowy. Rudzka wybiera na swą bohaterkę kobietę, której rodzina dostaje się w tryby najważniejszych zmian historycznych. Matka staje się ofiarą II wojny światowej, pochodzi z miejsca, gdzie kobiety w obawie przed Armią Czerwoną wolały popełnić samobójstwo. Znikają jej siostry, ona sama zachodzi w ciążę ze szwagrem, który odchodzi na front i tam ginie. Główna bohaterka – Roma – ma romans z lekarzem, ale ten opuszcza Polskę w 1968 roku, zabierając ze sobą żonę przeżywającą wciąż na nowo Zagładę. Córka Romy porzuca karierę pianistki, odchodzi też od rodziców, choć ci poświęcali się dla niej, ale jednocześnie nie potrafili wspomóc w przeżywaniu sławy. Monolog Romy to zatem opowieść o porażkach, rozstaniach, osamotnieniu – tak samo jak monolog jej matki, która studni opowiada o swoich wojennych przeżyciach.

    Rudzka kumuluje tutaj na niewielkiej przestrzeni gigantyczną ilość wątków, robi pigułkę z dziejów XX wieku, przeskakuje trzy pokolenia i jakieś 70 lat historii. Jednocześnie nie jest to żaden sposób cykl ilustracji do podręcznika historii, bo przed takim posądzeniem broni ją język – siekący, cyniczny, grubiański, a rzadko liryczny, a nigdy nie kobiecy. Roma-poetka mówi jak taksówkarz, nie certoli się ani nad własnym losem, ani otoczeniem. Jej mamulka, opowiadająca o tym, co wydarzyło się wcześniej, rozszalała i pogrążona we wspomnieniach, plącze tropy, psuje wygodne szyki interpretacyjne – historie, które opowiada są na tyle niejednoznaczne, że nie wiadomo, czyje losy dokładnie opowiada: swoje, córek, sióstr?

    To, co mnie jednak najbardziej w tej powieści interesuje, to umiejętność przepisania uniwersalnej męskiej fabuły na kobiecy głos. W tej sprawie też odbyła się polemika na łamach „Kultury liberalnej”, a głos zabrali Beata Klimowicz oraz Dariusz Nowacki. Klimowicz próbowała interpretować powieść Rudzkiej w duchu akcji #metoo, próbując pokazać polityczną niepoprawność i seksizm w monologach narratorki. Nowacki bronił Rudzkiej, argumentując, że literatura może być niepoprawna i skandaliczna, że nie obowiązując jej zasady ważne w życiu społecznym.

    Rudzka nie pisze bowiem powieści kobiecej, pisze za to powieść, która opowiada o polskim doświadczeniu, o życiu na cmentarzu z perspektywy kobiety, która staje się tutaj bohaterką uniwersalną. Roma rozlicza się z własnym życiem, wylicza zakręty i rozchwiania małżeńskie, samotność i niezrozumienie w relacji z córką, pytania, na które matka nie chce jej udzielić odpowiedzi (na temat ojca). Widzimy zatem starzejącą się poetkę, przeżywającą z trudem własną starość, niepogodzoną wcale z upływem czasu. Nie ma tu jednak stylistyki Pilcha, nie ma wiecznie uroczego bohatera Jureczka, nie ma melancholii Vargi, nie ma wojennego monologu Myśliwskiego. Wszystkie te obsesje polsko-męskie Rudzka przepisuje na swą kobiecą bohaterkę i nagle okazuje się, że ta zmiana, która pozornie jest tylko zabiegiem formalnym, wciąż bowiem widzimy tę samą historię wchodzenia w smugę cienia – pozwala opowiedzieć diametralnie inną historię. A o to przecież tylko chodzi w literaturze.

     

    Zdjęcie: Rubén Bagüés on Unsplash