Żeby się zamierzyć na klasykę, tłumacz musi mieć jakąś strategię – i to wcale nie wobec autora oryginału, ale wobec osoby tłumaczącej ów oryginał po raz pierwszy (albo też wobec wielu tłumaczy wcześniejszych wersji). Krystyna Rodowska, kiedy tłumaczyła Prousta, toczyła wojnę z czasem zaprzeszłym i skomplikowaną składnią francuskiego zdania, które w oryginale było konkretne, ale po polsku rozlewało się w słowiańskim braku precyzji. Jednak jej głównym przeciwnikiem był zaszyty w te zdania Boy-Żeleński – w większym stopniu walczyła z nim niż z Proustem. Inną zupełnie strategię przyjmuje w nowym przekładzie Manna jego drugi tłumacz, Jerzy Koch. Właśnie ukazał się jego przekład „Buddenbrooków. Upadek pewnej rodziny”, siłą rzeczy sięgający do przekładu z 1931 roku, autorstwa Ewy Librowiczowej. Otóż Koch, jak przyznaje we wstępie, przywołuje jej pamięć i przekład, bo nie chce jej pracy zaorać, ale upamiętnić. Inna jest oczywiście sytuacja Rodowskiej i Kocha, Librowiczowa nie miała statusu polskiego ojca literatury francuskiej, jakim cieszył się Boy-Żeleński, nie odcisnęła trwałego piętna (choć to jej tłumaczenie wznawiano wielokrotnie) i historia tego przekładu nie musi wcale zaczynać się od ojcobójstwa.
O ile Krystyna Rodowska mierzyła się z francuską precyzją i porządkiem zdania, o tyle Jerzy Koch zmagał się z „niemiecką fałdą” – jak sam ją nazywa. Nad jego przekładem jednak nie unosi się wcale zapach naftaliny, bo cała robota stylistyczna (akcja tej powieści osadzona jest przecież w I połowie wieku XIX) odbywa się tu niejako mimochodem, wypychając na przód język współczesny, nowoczesny. Mann pisze powieść, która zapowiada krach pewnej klasy społecznej i epoki, nastrój schyłku jest tu wyczuwalny na każdym kroku, choć nigdy nie zostaje nazwany. Tymczasem Koch przychodzi z końca czasów zapowiedzianych przez powieść noblisty, mając pełną wiedzę o zdarzeniach, które Mann dopiero przeczuwa.
Justyna Sobolewska w dużym tekście o Mannie i Kochu dla „Polityki” napisała o dwóch kościołach – wyznawcach „Czarodziejskiej góry” i „Buddenbrooków”. Cóż, z lektury „Czarodziejskiej góry” wyniosłam głównie przekonanie, że madame Chauchat trzaskała drzwiami, a panowie kłócili się na spacerach. Być może na moją lekturę wpływ miał fakt, że wzięłam tę powieść na wakacje, kiedy pracowałam bardzo ciężko fizycznie i wylegiwanie na tarasie wydawało mi się luksusową fantazją. Zdecydowanie jednak palę świeczkę w sekcie „Buddenbrooków”, okadzam współwyznawców i wysyłam im tajne znaki na spotkaniach. Ta konkretna, mieszczańska powieść, która ze środka środowiska, z perspektywy Manna, spadkobiercy owej klasy mieszczańskiej, próbuje opowiedzieć o jej stopniowym zaniku, o samolikwidacji, a także o próbach wybicia się na jakiś rodzaj nadświadomości i jednoczesnego utrzymania wysokiej stopy życiowej, przemawia do mnie sto razy bardziej niż kaszel w Davos.
Kiedy czytam tę nową wersję, wersję, w której Manna napisał Koch nowoczesnym polskim, zdramatyzowanym zdaniem, zwracając uwagę na wszystkie kolory i tekstury, na kłamstwa bohaterów i ich miny, to nagle otwierają mi się „Buddenbrookowie” w nowym miejscu – jako powieść o wychowaniu.
Od pierwszej sceny, w której mała Tonia niby siedzi na kolanach dziadka, ale jednak zdaje egzamin ze znajomości Biblii na pamięć, przez przymuszanie kolejnych dzieci młodszych, starszych i ludzi całkiem dorosłych, strategie subtelne, ale też bardzo przemocowe, czytam zupełnie inną historię. Dorosła Tonia musi wyjść za mąż za zamożnego przedsiębiorcę, wybranego przez rodziców – właściwie nie ma tu specjalnego przymusu, bo po prostu buntu, niezgody, nikt nie bierze pod uwagę. Serce pęka, kiedy na zakończenie wesela Tonia pyta ojca, zanim odjedzie ze swoim mężem: „Jesteś ze mnie zadowolony, papo?”. Tak samo tresuje się synów, uczniów w szkole – łamanie charakterów odbywa się powoli, małymi krokami, aż w końcu w dorosłość wchodzą wszyscy jako ludzie wytresowani. Za pierwszym razem, jakieś 20 lat temu, nie czytałam takiej książki, nie widziałam tych wątków w „Buddenbrookach”, może ornament był za gruby, żebym zobaczyła tę historię psychologiczną, a może ja byłam zbyt młoda, żeby to zobaczyć. Who knows.
Jakbym żyła życiem rentierskim (rozmarzyłam się w trakcie lektury Manna), to chętnie bym napisała tekst o tłumaczach i ich relacjach wobec wcześniejszych tłumaczy tych samych tytułów.
Współpraca: Wydawnictwo WAB






