Włochy jako pole bitwy

Robert M. Edsel, Na ratunek Italii. Zdążyć ocalić skarby sztuki przed nazistami
 WAB 2013
Trzeba prawdziwie drewnianej ręki, żeby zepsuć taki temat! Edselowi udaje się to jednak w pełni i do końca tego reportażu historycznego dotrą tylko najwytrwalsi i najbardziej zagorzali wielbiciele opowieści o II wojnie światowej.

Autor opowiada tutaj o amerykańskim oddziale wojskowym, złożonym z historyków, badaczy sztuki i pracowników akademickich, którzy w 1943 roku ruszyli do Włoch, by starać się ratować z wojennej zawieruchy dzieła sztuki.  Na Sycylię pierwsi oficerowie dotarli kilka tygodni po ustaleniu II frontu, posuwali się na północ za armią, przeszukując dwory, kościoły, opuszczone pałace, wygrzebując z najdziwniejszych miejsc ukrywane przez włoskich kustoszy kolekcje muzealne.

Akcja rozgrywa się więc w wielkim muzeum, jakim są całe Włochy. Alianci zastanawiają się długo, czy przyspieszyć kapitulację faszystowskiego państwa bombardowaniami, czy w celu szybkiego zakończenia wojny mogą zrzucać bomby zapalające na Mediolan, Florencję i Rzym. Niemcy także się wahają – chcą ograniczyć działania wojenne, by ocalić zabytki, ale jednocześnie nie zamierzają bez walki oddać żadnego miasta. W tym wszystkim trzeba pamiętać także o angielskim pragnieniu zemsty – za naloty na Londyn w latach 1940-41, które spowodowało, że w planach zniszczenia miast włoskich nie ograniczano się wyłącznie do celów militarnych i industrialnych. W tym samym czasie niemieccy wykształceni oficerowie, wyrafinowani koneserzy sztuki okradają Włochy na potęgę. Najwyżsi dowódcy z zagrabionych dzieł tworzą swoje prywatne kolekcje lub przygotowują w prezencie dla Hitlera albumy-katalogi skradzionych dzieł. W tym starciu dwóch sił, z których każda deklaruje wolę ocalenia dzieł sztuki i zabytków, a jednocześnie działa na wyniszczenie, kilku oficerów musi odnaleźć i uratować wszystko, co tylko można. Teoretycznie jest to więc absolutnie fascynujący temat, niemożliwy do zepsucia. A jednak…  

Opowieść o poszukiwaniach prowadzonych przez specjalny oddział to zaledwie połowa tekstu, bo drugą część stanowi suchy, monotonny historyczny wykład o grze wojennej, jaką prowadzą alianci z Niemcami na włoskiej ziemi, o serii konfliktów w łonie niemieckiej armii, czy sporach między Watykanem a aliantami, Mussolinim i Hitlerem, między włoskimi, alianckimi i niemieckimi żołnierzami. Autor Na ratunek Italii nie jest ani zawodowym  historykiem, ani badaczem sztuki, ani też pisarzem. Do napisania tej pracy popchnęła go miłość do Włoch, amerykańska (bo Edsel to Amerykanin, który osiadł we Włoszech) fascynacja wszystkim tym, co stare. Te wszystkie jego braki widoczne są w tekście, skomponowanym według jakiegoś podręcznika creative writing – każdy rozdział rozpoczyna się od szeroko zarysowanej perspektywy historycznej, by później nagłym cięciem przeskoczyć do historii jednostkowej. Najpierw polityka, perspektywa globalna, potem zbliżenie na życie oddziału i przeżycia osobiste oficerów. Zabieg ten podnosi oczywiście atrakcyjność opowieści, czyni ją bardziej dramatyczną i dynamiczną, ale nie można go – jak tutaj – stosować w każdym rozdziale! Tanie efekciarstwo takich technik prowadzi tutaj do kompletnego znudzenia czytelnika.

Edsel do przebadania miał olbrzymi materiał: cytuje korespondencję Churchilla z Rooseveltem, rozkazy Hitlera, czasopisma włoskie, dzienne rozkazy zmagających się armii, nie potrafi jednak scalić ich w jeden strumień opowieści. Męczy, spowalnia, rwie tok opowieści. Tekst wygląda, jakby był zbiorem notatek, wyciągów z dokumentów, które dopiero należy związać, spoić w tekst. Autor nie bardzo też potrafi się zdecydować, czy chce podążać za tokiem relacji osobistych, czy raczej w stronę narracji syntetycznej i zobiektywizowanej.  Obok więc zdań podręcznikowych, znajdziemy tu wiele egzaltowanych wstawek: „Kochał Włochy i swoją pracę”. Edsel znika jako twórca, nie widać tu jego pasji, która – jak zaznacza we wstępie – popchnęła go do stworzenia tej opowieści. W dobrym reportażu widać autora, jego gusta, postawę, powód, dla którego wybrał dany temat. Tutaj mamy do czynienia z czymś, co nazwać można reportażem stylu zerowego (analogicznie do kina stylu zerowego) – każdy mógłby być autorem tej pracy.

W napięciu czekać zatem wypada na następne książki, które być może lepiej opowiedzą historię „wojny w muzeum”. Tą cegłą zaś najlepiej podeprzeć regał.

Comments

Komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *