Noś zawsze białe rękawiczki, czyli o opowiadaniach Alice Munro

W ciągu ostatnich 3 lat wydano w Polsce prawie wszystkie książki Alice Munro, w ciągu ostatnich kilku miesięcy każde szanujące się pismo opublikowało o niej teksty. Sądzę jednak, że rację ma Ignacy Karpowicz, gdy pisze[1], że pełna zachwytów charakterystyka jej świata i  wyliczanie zalet stylu wcale nie oddają urody jej prozy. Alice Munro pisze tak dobrze, że o niej pisze się trudno. Ani feminizm, ani nawet autotematyzm nie wyczerpują tematów ważnych dla Munro, drążenie zaś z uporem tych dwóch wątków w jej twórczości sprawia, że odsyła się autorkę do nisz: feministycznej albo literaturoznawczej. Tymczasem mamy do czynienia ze zjawiskiem niezwykłym: ta autorka fantastycznie prostym stylem opowiada o tym, o czym zupełnie inaczej pisali wcześniej Tołstoj, Sartre, Nabokov i Roth: o miłości, wierności, zdradzie, psychicznym i fizycznym dojrzewaniu, o potrzebie zaspokojenia i pustce, jakiej seks nie jest w stanie zapełnić, o perwersji, której źródło tkwi w nudzie i rutynie, o samotności, poczuciu winy, poświęceniu i wyzwalającym czasem egoizmie. Kobieta jest u niej człowiekiem i jej doświadczenia mają charakter uniwersalny.

Polskiemu czytelnikowi, którego horyzont ciągle ustalany jest przez zdarzenia historyczne, sposób, w jaki Munro mówi o historii, musi wydać się egzotyczny. Kanadyjska perspektywa zmienia zupełnie wyobrażenie przeszłości, przepływu dziejów: nie mamy tu bowiem do czynienia z rytmem znanym Europie – krótkimi okresami spokoju przerywanymi dramatycznymi zmianami, ostrym wojennym cięciem. Zdaje się, że w Kanadzie czas płynie inaczej, widać to wyraźnie w Widoku z Castle Rock, gdzie zdarzenia polityczne kształtują wyraźnie tylko europejski etap historii życia rodziny Munro. W 1818 roku trzy pokolenia Laidlawów decydują się opuścić Szkocję, pozostawiają za sobą biedę, krwawe wojny z Anglikami i masakry szkockich górali. Kończy się historia polityczna, rozpoczyna etap, w którym najważniejsze są zdarzenia z porządku gospodarczego i obyczajowego, gdzie nie ma rewolucji i przewrotów. Prowincja kanadyjska to przestrzeń paradoksu – uparte trwanie zderza się tu z ciągłą, niedostrzegalną, powolnie dokonującą się przemianą. Stodoły stoją na swoim miejscu przez osiemdziesiąt lat, budynki drewniane zastępuje się murowanymi, ale stawia ciągle na tych samych fundamentach. Perspektywa kanadyjska wydaje się więc powolniejsza, nie ma tu właściwych dla Europy ostrych cięć. II wojna światowa pojawia się tu jako odległe echo, egzotyka, o której czyta się w gazetach. Konsekwencją wojny, dostrzegalną z perspektywy młodej dziewczyny, jest dziwna cisza wiosną na polach: nie ma traktorów, ani paliwa do nich, bo produkcja przemysłowa nie zdążyła się przeorganizować po wysiłku wojennym. Do wiosennego siewu używa się więc koni, co przypomina pracę pionierów sprzed stu lat. W latach 60. Kanadyjczycy żyją ciągle poza głównym nurtem historii: jeden z najważniejszych politycznych sporów doby zimnej wojny, spór Kennedy’ego z Nixonem zostaje przez pewnego lekarza podsumowany: To tylko dwóch Amerykanów.

Europejski etap życia rodu to opowieść o dziwakach i odmieńcach, pijakach i jasnowidzach.  Jednym z bohaterów kroniki Munro staje się jej prapradziad z końca XVIII wieku, Will O’Phaup, przemytnik, który w nocy ucieka przed duchami, wróżkami i elfami. Na amerykańskiej ziemi takie awantury są już niemożliwe: tutaj człowiek staje oko w oko z przyrodą. Amerykańscy Laidlawowie są małomówni, bardzo pracowici i niezwykle oszczędni. Piją wodę zamiast herbaty i ten zwyczaj spełnia funkcję synekdochiczną, doskonale charakteryzuje właściwą wszystkich postaciom niechęć do zbytków i surowość obyczajów. Nie ma różnicy, czy Munro opisuje swoich przodków z połowy XIX wieku, czy bohaterów z lat 50. XX wieku − wszyscy oni wierzą w kult pracy, czystość, oszczędność.

 Właśnie od tej podstawy odbija się Alice Munro – pisze ze środka zmiany obyczajowej, powolnego przekształcania się norm. W jednym z opowiadań kobiety rozmawiają o tajemniczych tabletkach, które zapisują niektórzy lekarze, a które użyte z powodów zdrowotnych mogą uregulować kobiece dolegliwości. Zastosowane jednak dla przyjemności, przynoszą chorobę i zanik płodności. Mowa oczywiście o pigułkach antykoncepcyjnych, o których wiedza w latach 50. przekazywana jest tylko w intymnych, prywatnych rozmowach. Jednak już w opowiadaniu Dzieci zostają bohaterka mówi mężowi, że musi wziąć samochód, by jechać do apteki i zrealizować receptę. W którymś momencie przestaje więc to być mit, pigułka pojawia się jako symbol swobody, uwolnienia kobiecego ciała, świadomego planowania rodziny. W opowiadaniach Munro zderza się zatem świat z ducha protestancki, surowy ze światem nowym. Historia polityczna to historia mężczyzn, przestrzeń odległa i nieznacząca. Historia medycyny, historia gospodarcza – to już przestrzeń kobiet, bo wpływa na ich życie bezpośrednio. Jest to jednak często przestrzeń tajemnicy, grzechu, plotki: w opowiadaniu Przed zmianącentrum świata staje się dom lekarza przeprowadzającego pokątne aborcje. Z jednej strony jego działanie jest obrzydliwe, grzeszne, z drugiej stanowi dla wielu kobiet jedyny ratunek, o czym świadczy rozpacz, z jaką reagują, gdy próbują się umówić na wizytę, a dowiadują się o śmierci lekarza. Cel kobiet z tego opowiadania jest jeden – ocalenie twarzy, uchronienie życiowego status quo.

W takiej właśnie przestrzeni funkcjonują bohaterki Munro – bibliotekarki, kasjerki, sprzedawczynie, gospodynie domowe, żony robotników i lekarzy, pracownice poczty i szpitala. Zawsze skupione i introwertyczne, utalentowane, z jakimś celem poza prowadzeniem domu – taka jest właśnie „mała żoneczka” z opowiadania Cortes Island, która przez pierwsze lata swojego małżeństwa próbuje pisać. Ukrywa to przede wszystkimi, twierdząc, że pisze listy do domu i robi to w zwykłym zeszycie ze względu na jego niski koszt. Choć nurtuje je jakaś bliżej nie zwerbalizowana potrzeba posiadania w życiu pewnego naddatku, to jednocześnie rzadko łamią one konwenanse, by tę potrzebę zaspokoić. W tym sensie Munro nie jest feministką – jej bohaterki walczą bowiem zawsze o własne szczęście, własne życie. Nie mają w sobie nic ze społecznic i rewolucjonistek, pragnących dać wolność całego rodzajowi żeńskiemu. W drodze do szczęścia poświęcają własne rodziny, często dzieci, wybierają życie w samotności – bo jest ona łatwiejsza. Tak dzieje się z bohaterką Pokrzyw, która odchodzi od męża, bo wspólne życie jest nie do zniesienia, ale jednocześnie nie ma odwagi walczyć o dzieci. Biernie przygląda się więc temu, jak ojciec przeciąga córki na swoją stronę.

Wydaje się, że zasadniczą cechą wspólną dla postaci Munro jest właśnie to pragnienie zaznania czegoś więcej, prawdziwego przeżycia własnej egzystencji. To jest powód, dla którego podejmują pracę i zdradzają: zabija je rutyna, dom, stała i samotna troska o dzieci. Nie jest to jednak tutaj pragnienie wyłącznie kobiet – mężczyźni także stają się więźniami we własnym życiu, związani krawatami, podlegający przełożonym, zmuszeni do zapewnienia rodzinie utrzymania. Każdy jest niewolnikiem własnego życia, roli, którą przyszło mu spełniać – zdaje się mówić Munro. Młoda kasjerka z kina, tytułowa bohaterka opowiadania Queenie, uwalnia się z roli niekochanej córki, uciekając z domu z wdowcem-sąsiadem. On zaś próbuje przełamać „gębę” źle zarabiającego muzyka z podrzędnych restauracji, pomiatając młodą żoną. Ten ciąg wyliczeń można by rozwijać właściwie w nieskończoność, bo każda z postaci Munro chce wyjść poza swoją rolę, przez chwilę być kimś innym. Pragnienie to zaś łączy się zaś z egzystencjalną potrzebą życia pełnią życia, zaznawania. Portretowane przez Munro młode dziewczęta marzą o własnych rodzinach, o tym, bo to one mogły decydować, rozmyślają o seksie jako o doświadczeniu, które ktoś cały czas próbuje przed nimi ukrywać. Ich matki szukają prawdziwego życia w kolorowych magazynach, plotkach, romansach. Wszyscy bohaterowie są w gruncie rzeczy jak Meriel z Co się pamięta, która w czasie podróży do przyszywanej ciotki przeżywa klasyczne „one night stand”. Kocha męża i dzieci, których pierwszy raz pozostawia samych. Jednak już pierwszej nocy ląduje w łóżku z zupełnie obcym człowiekiem. Zdradzając, stara się zaspokoić pragnienie rozpoznania własnego życia, na chwilę wyrywa się spod rygorów i konwenansów.

Takim synonimem uwięzienia przez normy społeczne jest przywołana w tytule fraza: Noś zawsze białe rękawiczki, którą wypowiada teściowa Meriel na stypie, zmuszając młodą kobietę, by w upale założyła krępujące, ale eleganckie rękawiczki. Metaforyka owej sceny wydaje się oczywista, znalazłaby się tu też pożywka dla zwolenników freudyzmu: matka męża przymusza dziewczynę do założenia czegoś białego, uruchamia się więc cały szereg skojarzeń z tłumieniem seksualności, wyparciem, przemocą, utratą władzy nad własnym ciałem, które zostaje zagrabione przez społeczeństwo reprezentowane przez starszą kobietę.
Wielu krytyków podkreśla fantastyczną umiejętność Munro opisywania kobiet w każdym wieku z absolutnym weryzmem. Wydaje mi się jednak, że jej pazur, pewnego rodzaju przełamywanie konwencji widać najlepiej w tym opowiadaniach, które pokazują budzenie się dziewczęcej seksualności. Tematem przewijającym się stale w jej twórczości jest wrastanie w role społeczne. Munro stara się uchwycić te zjawiska, które sprawiają, że młode, zupełnie nieujarzmione dziewczyny, ujawniające to wszystko, co ich matki ukrywają, dają się wciągnąć w pewien schemat, pozwalają nałożyć sobie światopoglądowy gorset. Ida z „Żywotów dziewcząt i kobiet” jest właśnie taką młodą, nieokiełznaną panienką, której pragnienie buntu, zaznanie czegoś zakazanego prowadzą do spotkania z lokalnym dużo od niej starszym amantem. Ida i jej przyjaciółka Naomi kojarzą seks z przemocą, brutalnością, grzechem i gwałtem. Jednocześnie jednak cała ich uwaga jest skoncentrowana na sado-masochistycznych wyobrażeniach, nie rozmawiają o niczym innym: „był to ton wyuzdany, pogardliwy, przepełniony fanatyczną niemal ciekawością”. Ida nie potrafi sama poradzić sobie z własną budzącą się kobiecością – jej ciało już dojrzało, ale ona sama zachowuje się dziecinnie i tak jest też traktowana. Gdy pan Chamberlain w salonie rozpoczyna rozmowę o powojennym chaosie we Włoszech i mówi o dziewczętach sprzedawanych przez rodziny żołnierzom amerykańskim za chleb i konserwy, w Idzie budzi się seksualny niepokój, rodzaj erotycznego pobudzenia. Scena ta doskonale wpisuje się w jej wyobrażenie seksu jako gwałtu, a jednocześnie siebie ustawia ona jako przedmiot tej wymiany: „Przesunęłam dłońmi po biodrach osłoniętych chłodnym szlafrokiem. Gdybym urodziła się we Włoszech, moje ciało byłoby już zdatne do użycia, pokryte sińcami, doświadczone. Nie z mojej woli. Nagle opanowała mnie myśl o tym, że jestem bezwolną dziwką. Myśl kojąca, kusząca nieodwracalnością tej kondycji, nęcąca wyzuciem zarówno z tęsknot, jak i lęków”. Ida pragnie zaspokojenia, ale jednocześnie wie, że nie wolno mieć takich pragnień – stąd wyobrażenie przemocy, własnej bezwolności. Traktowana przedmiotowo przez świat dorosłych, rzutuje także tę pozycję na sferę seksualną. Munro mówi pełnym głosem, jak kształtuje się wyobraźnia seksualna dorastających dziewcząt, pisze nie tylko jednak o ich masochistycznej brutalności, ale także o uświadamianych potrzebach ciała. Jej bohaterki – o ile mają wiele zahamowań w sferze społecznej, o tyle nie mają jej w sferze seksualnej. Tylko dla dziewcząt przed inicjacją seks jest czymś z pogranicza sacrum i tabu. Potem staje się zwykłą fizyczną czynnością: „Przecież to nie jest procedura o ogromnej różnorodności, wbrew temu, co się nam wmawia. Skóra na skórze, ruchy, kontakt, wynik. Pauline nie należy do kobiet, od których trudno jest uzyskać wyniki. Brian je uzyskiwał. Uzyskiwałby je prawdopodobnie każdy, kto nie byłby skrajnie niewprawny czy moralnie odstręczający”.

Karpowicz pisze (i tutaj także przyznać mu trzeba słuszność), że Alice Munro spotyka w publicznym dyskursie taki los, jakiego zaznaje Wisław Szymborska – dokonuje się jej upupienia i uproszczenia. Przedstawia się je obie jako wykształcone starsze panie, ale jednocześnie jakby bliskie i znajome, opisujące problemy nas wszystkich. Obie zostają zawłaszczone przez jakiś sentymentalno-familiarny dyskurs publiczny, który odbiera im zupełnie głębię i pazur, pokazując, że poruszają one treści bliskie każdej kobiecie, są głębokie, ale zarazem zrozumiałe. Przeciwko takiemu „ułatwianiu” pisarstwa Munro zwraca się część krytyki – polecić można tu przede wszystkim napisany rok temu artykuł Ingi Iwasiów w „Tygodniku Powszechnym”[2], wspomniany już tekst Ignacego Karpowicza czy esej Katarzyny Wajdy z „Nowej Dekady Krakowskiej”. Przecież Munro to nie jest Ficner-Ogonowska!  

To, co ważne bowiem dla Munro, to fakt, że prostota jej stylu nie wynika bynajmniej z pragnienia zbliżenia się do czytelnika, ułatwienia mu odbioru. Munro – obiekt zachwytów sporej części publiczności z powodu swej skromności, stronienia od mediów i życia na prowincji – nie jest ani łatwa, ani prosta, nie ma w sobie nic ze zwykłego człowieka, nie pisze, by było nam miło, nie chce niczego popularyzować, nie chce niczego upiększać. Należy na nią patrzeć raczej jak na skandalistkę, pisarkę, która poświęciła sporą część życia, bo odciąć się od świata, osiąść w pustelni domu na prowincji, oczyścić swoją egzystencję ze zbędnych elementów, za jakie w pewnym momencie uważała własne dzieci. Wbrew temu, jak dziś jest portretowana, to nie jest ani miła kobieta, ani autorka-pocieszycielka.



[1] I. Karpowicz, Kanadyjska pisarka Alice Munro mówi: dość, „Gazeta Wyborcza”, 25.06.2013.
[2] I. Iwasiów, Połówka grejpfruta, „Tygodnik Powszechny”, nr 48/2012.

Comments

Komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *