Tłumacz to brzmi dumnie? Kwestionariusz tłumaczy – Mikołaj Denderski

Metryczka:

1.         Od ilu lat tłumaczę?

Tak na poważniej, to od mniej więcej dziewięciu.

2.         Czy to moja główna praca i źródło dochodu?

Od paru lat tak.

Kwestionariusz:

1.         Swoją pierwszą książkę przełożyłem…

Pierwszą wydaną była Marka Luter szkockiego historyka Andrew Pettegree – o przymierzu reformacji i medium książki drukowanej jako idealnym mariażu treści i formy i jego rewolucyjnych konsekwencjach.Ta pierwsza książka w moim przekładzie, która się ukazała, nie była pierwszą, nad którą pracowałem. Od studiów, ciągle tłumaczyłem jakieś mniejsze formy, sporo wierszy, artykuły, były we własnym laboratorium opowiadania Davida Fostera Wallace’a, w czasach, kiedy trudno było znaleźć osobę znającą to nazwisko, no i Blady Król to też był projekt, do którego siadałem, jeszcze zanim zacząłem dostawać zlecenia od wydawnictw.

2.         Jak pracuję? W jakim rytmie?

W nieregularnym, zależnie od terminów, obłożenia pracą i spraw losowych. Tym ostatnim zawsze łatwiej zmusić mnie do zmiany harmonogramu, niż gdybym pracował w biurze czy innym społecznie samokontrolującym się organizmie. Zwykle najlepiej pracuje mi się od rana do południa. Wtedy jestem w stanie zrobić najwięcej, najlepiej się skupić. Rozruch maszynerii trwa jakieś pół godziny, po czym, jeśli w głowie zaskoczy, co trzeba (tj. jeżeli biorytm jest korzystny; podobno meteopatia (a. meteoropatia) to przypadłość, którą wiele zjawisk tłumaczy się tylko w Polsce, ale ja akurat święcie wierzę, że jesteśmy na łasce żywiołów). Środek dnia to w idealnym scenariuszu wszelkie inne działania, niezwiązane z tłumaczeniem, a po nich powrót do biurka to bardzo często godziny wieczorne, nierzadko przeciągające się do późna.

Oczywiście każdy tekst ma swoją specyfikę, pewne fragmenty stanowią rafy poważnie spowalniające postępy, inne z kolei pozwalają na nadrobienie zaległości z dwóch dni w ciągu jednego przedpołudnia. Do tego, jak wspomniałem, dyspozycja psychofizyczna to kwestia przypływów i odpływów. Na tłumaczenie książki mam zwykle kilka miesięcy, ale nieczęsto się zdarza, żebym pracował wyłącznie nad jednym tytułem. Przy rynku, jaki mamy w Polsce, miesiąc pracy w jakimś uśrednionym tempie przynosi skromne zarobki, które zresztą nie spływają do nas z taką częstotliwością jak pensja. Trzeba się więc starać, żeby ciągle było co robić.

Skłamałbym, gdybym powiedział, że w taką dziesięcio-trzynastogodzinną dniówkę (bo tyle w praktyce siedzę nad tekstem w typowym gorącym okresie) nie wkradają się godziny dryfowania w internecie, kiedy poszukując informacji związanych z tłumaczonym tekstem albo jego szerszym tłem, znajduje się inne, jeszcze ciekawsze i że dryfy myślowe, tiki, i kontemplacje nie są składową procesu powstawania przekładu. Okresy pozornej bezczynności bywają płodne – to coś, jak odstawienie ciasta drożdżowego na bok do wyrośnięcia. Pomocne są też wszelkie spacery, rowery.

Co do miejsca, to nie tłumaczę wyłącznie w domu. Bardzo owocne bywają sesje poranno-południowe w  czytelniach krakowskiej „Rajskiej”, czyli Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej. Kiedy nie ma tłumów, można tam się dobrze nastroić, czyli zasadniczo uwolnić od rozproszeń, w jakie obfituje własne gniazdo, a i sporo literatury, którą się posiłkuję przy tłumaczeniu, udaje mi się znaleźć na tamtejszych półkach.

3.         Autor, którego się boję…

Powiedzieć, że się nie boję i ryzykować oskarżenie o zadzieranie nosa? A jednak chyba zajmuję się przekładem właśnie dlatego, że pociąga mnie element wyzwania zawarty w każdym nowym, nieprzetłumaczonym tekście, wizja łamigłówki, z której trzeba wybrnąć, gra, wykonywanie rozłożonego w czasie i na wiele mikrooperacji zadania z dziesiątkami niewiadomych, rekonstrukcja pewnego systemu, tyle że przy tej rekonstrukcji używasz języka naturalnego, nie czystej matematyki. W tym sensie, o zgrozo, jeśli książka mnie zaciekawiła, wzięła mnie, to nawet jeśli nastręcza sporych problemów, chcę się z nią zmierzyć. Ten element ryzyka, świadomości, że się jest na głębokiej wodzie wśród linijek trudnego pisarza i trzeba sobie radzić, jest dla mnie sporą gratyfikacją, bonusem do niskiego wynagrodzenia, łechcącym własną próżność, co tu dużo mówić. Poza tym jeśli porównać to zajęcie z zawodem na przykład sapera, który też mierzy się z pułapkami, to okazuje się niesamowicie bezpieczne – nawet jeżeli pracujesz pod presją czasu, to decyzje i tak podejmujesz na raty, możesz je wielokrotnie zmieniać, możesz (musisz) grzebać, ryć, rozkładać na czynniki pierwsze, zdobywać dodatkowe informacje, a jeśli po ostatecznej decyzji okaże się, że się jednak pomyliłaś, to czeka cię co najwyżej śmierć cywilna. Pewnie, że przykro zaliczać wpadki w przekładzie, a im większe nazwisko autora, tym bardziej boli rozdźwięk między legendą a skuchą w tłumaczeniu. Z drugiej strony, jeśli spojrzeć na historię literatury, okazuje się, że w wielu kanonicznych przekładach dają się wytropić potknięcia, niedorozumienia, fałszywe tropy. I jest to na swój sposób fascynujące.

4.         Pozycja tłumacza w Polsce jest….

Zależy, o czym mówimy. Jeżeli chodzi o uznanie dla tej profesji, to całkiem miła zmiana, że się zaczęło zauważać, że książki są przez kogoś tłumaczone, że dana autorka nie pisała po polsku. Ale już to, że od wielu, wielu lat stawki nie bardzo chcą drgnąć, wyznacza, moim zdaniem, priorytet działaniom naszej grupy zawodowej. Załóżmy, że tłumaczysz książkę literacką operującą cytatami, wykorzystującą rozmaite rejestry i realia kulturowe. Pracujesz nie tylko na tekście, który przekładasz, ale przy okazji wyrywkowo czytasz od kilku do kilkunastu innych książek. Nie wszystko jest zdigitalizowane. Nakład sił i czasu jest nieproporcjonalnie duży do wynagrodzenia oferowanego przez większość wydawnictw, stąd mało która osoba zajmująca się przekładem literackim utrzymuje się wyłącznie z niego. Część to jednocześnie tłumacze tekstów użytkowych, pracownicy akademiccy, nauczyciele, animatorzy kultury. Sporo danych w tej kwestii przynosi opublikowany właśnie raport Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury z ankiety na temat sytuacji naszej grupy zawodowej w latach 2018-2019.

Polscy tłumacze i tłumaczki nie są odosobnieni w tym położeniu. Również w USA, Francji czy Niemczech praca tłumacza literackiego traktowana jest trochę jak hobby i słabo wynagradzana w porównaniu z wysiłkami osób tłumaczących teksty użytkowe. Jak gdyby stała za tym perwersyjna logika dająca się ująć maksymą: „jeśli ktoś jest gotowy pracować za małe pieniądze, to musi lubić to, co robi; a skoro lubi, to co robi, to po co mu więcej płacić?” Cieszy mnie, że Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury wyrasta na prawdziwą instytucję organizowania się osób wykonujących to odludne, abstrakcyjne dla logiki rynku zajęcie. Bez wdawania się w raczej bezprzedmiotową dyskusję nad wąsko pojętą „użytecznością” literatury jako kryterium jej społecznej wartości, dodam tylko, że moim zdaniem bezwarunkowe dopłaty do tłumaczeń dla wydawnictw powinny być jednym ze statutowych obowiązków Ministerstwa Kultury. Dopłacanie do przemysłu książki w ogóle, bo stawki za redakcję czy korektę tekstu są również pożałowania godne.

5.         Do jakiego stopnia przekład uruchamia nowe możliwości polszczyzny?

Do takiego, do jakiego tłumacz ma inwencję, wyobraźnię, zdolności. Do takiego, do jakiego oryginał swoim wykorzystaniem języka stawia go przed koniecznością podążania w kierunkach, w jakich język rodzimy na co dzień nie chadza. Niejednokrotnie to kwestia realiów, na których nazwanie polszczyzna nie ma własnego języka, bo te w naszej kulturze nie istnieją; bywa też że, owszem, realia istnieją, ale ich status w kulturze jest odmienny i nie doczekały się języka dostatecznie wyrazistego i samodzielnego (powiedzmy – futbol amerykański, w który się już u nas gra, ale operuje amerykańskimi terminami); bywa i tak, że o realiach tekstu zwykło się u nas mówić całkiem innym językiem niż w kulturze tekstu źródłowego, a przecież pragniemy stworzyć w tekście docelowym podobną atmosferę jak ta w oryginale. Rozglądamy się więc za jakimiś pokrewnymi wzorcami z innych dyskursów, nasłuchujemy.

Kwestie diachroniczności/synchroniczności między tekstami to zresztą fascynujące zagadnienie. Czy mowę amerykańskich nastolatków z lat sześćdziesiątych można tłumaczyć na mowę polskich z tego samego okresu, czy jednak nie, bo życie tam i tu to kompletnie odmienne doświadczenia poznawcze choćby ze względu na odmienną strukturę rzeczywistości? Może dorastającym w erze materialnego dobrobytu i dostępności dóbr konsumpcyjnych młodym Amerykanom odpowiedniej byłoby włożyć w usta język dzieciaków z lat dziewięćdziesiątych, przyklejonych do MTV, które wreszcie mają swoją Amerykę?

Albo jeszcze to: żyjąc w tu i teraz jesteśmy bardzo wyczuleni na zmiany w sposobach ekspresji – wydaje nam się, że mutują niezwykle szybko, złapane w pętlę sprzężenia zwrotnego popkultury o coraz krótszym terminie ważności. Wielu z nas potrafi ocenić z mniejszą lub większą precyzją, że „tak” mówiło się jeszcze może dziesięć, a prędzej piętnaście lat temu, ale dziś się tak nie powie. Czy na przekłady książek wydanych w oryginale dwadzieścia lat temu powinniśmy rzutować język dla nas zasadniczo już naturalny, ale czerpiący ze zjawisk późniejszych o np. dekadę od rzeczywistości tekstu oryginału? Co wchodzi do rdzenia języka, zostaje na dłużej, a co ma trwałość sezonową? I to jeszcze: kiedy świat przedstawiony jest dla nas już dostatecznie zamierzchły, żebyśmy go postrzegali jako taki, obcy, już nie nasz? To lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku, pierwsza połowa sześćdziesiątych czy może dopiero czterdzieste? A przecież często autorów piszących w tym samym okresie „powieści współczesne” różni wrażliwość na język mówiony i w różnym stopniu z niego korzystają.

6.         Jak to jest być tłumaczem z języka angielskiego w Polsce?

Od jakiegoś czasu prowadzę sam ze sobą dialog, w którym raz jestem tym, co pyta „Czy to nie jest robota głupiego?” – bo niby (z lekkim akcentem na to słowo) każdy włada całkiem sprawnie tym językiem, tylu ludzi ogląda, słucha i czyta w oryginale, a ja się pocę, żeby wyczarować coś, co i tak nie będzie tak fajne jak oryginał – a raz tym, który odpowiada „Ale jednak ludzie kupują te przekłady z angielskiego całkiem chętnie, więc może mają z ich czytania przyjemność?” Sęk w tym, że nawet jeśli teoretycznie każdy, po pewnym przeszkoleniu, mógłby to robić, gorzej albo lepiej, to warto pamiętać, że przepaść między gorzej a lepiej bywa ogromna. To jest jednak fach, (ani lepszy, ani bardziej pożyteczny od wielu, ale wciąż chyba potrzebny), którego opanowanie zajmuje trochę czasu, lektur, wymaga jakiejś dozy predyspozycji, tolerancji na pracę w samotności, zgody na straty na niwie społecznej i kto wie, jakich jeszcze psychicznych zwichnięć. Ze swojej pracy cieszę się jednak bardziej niż się nie cieszę.

Niby w rzeczywistości, w której tylu ludzi coś pisze i czyta, udzielając się w sieci, kompetencje językowe populacji rosną. W związku z tym stajesz wobec krytykanctwa komentariatu, pretendującego, skądinąd demokratycznie, do wyrokowania o kwestiach użycia zarówno polskiego, jak i angielskiego, kwestionującego twoje kompetencje tak kategorycznie, jakby upominał się o twoją głowę. A z drugiej strony jesteś naocznym świadkiem, jak pewna inercja właściwa procesom językowym ustanawia status quo, w którym wiele osób sięga już nagminnie po wyrażenia angielskie, nie pamiętając polskiego odpowiednika. Albo raczej działa tu czysto ekonomiczny dyktat chwili, co widać też dobrze na przykładzie naszpikowanych koszmarnymi kalkami tekstów prasowych, zwykle pod presją czasu pisanych na podstawie artykułów z prasy anglosaskiej. Myślisz wtedy, że może dobrze, że istnieją też tłumacze z tego angielskiego, którzy przypominają nam wszystkim mówiącym już czasem bardziej po angielsku niż po polsku, jak polszczyzna, taka bez protez i kalk, może też brzmieć.

Jeśli chodzi o atrakcyjność tłumaczy z angielskiego dla rynku, to jasne, istnieją wydawnictwa operujące argumentem „możemy zapłacić tyle a tyle, bo to język angielski, a nie jakiś rzadszy”, ale nie wiem, czy stawki za tłumaczenie z innych języków są w sposób odczuwalny wyższe.

7.         Tłumaczowi nie wolno…

Nie wolno się ograniczać w poszukiwaniach różnych rozwiązań, w żonglowaniu rozmaitymi podejściami do rozwiązania danego problemu. Nie lubię chodzenia na skróty, spłycania wieloznaczności. Jeśli już podejmuję taką decyzją, bo wydaje mi się, że nic nie wymyślę, to z ciężkim sercem.

8.         Jaka jest rola tłumacza wobec przekładanego tekstu?

Tłumacz to przede wszystkim maksymalnie dociekliwy czytelnik. Myślę, że do bacznej pracy z tekstem sprowadza się jego zasadnicza rola. Czytania wielokrotnego i krytycznego. Jeżeli tę robotę wykonałaś, to kolejne kroki – to wszystko, co składa się na dążenie do stworzenia mechanizmu, który zadziała autonomicznie w twoim języku, budząc podobne emocje jak oryginał – będziesz stawiać już instynktownie, z mniejszym lub większym mozołem, w oparciu o twój warsztat, twoje lektury, doświadczenia.

9.         W przekładach innych szukam…

Przeciwieństwa algorytmu. Nietuzinkowego użycia języka, pomysłowości, błędu ludzkiego.

10.       W tłumaczeniu najbardziej nie lubię….

Prozaicznego faktu, że to proces, który się nie kończy również z tej przyczyny, że kiedy oddasz już wykonane dzieło wydawnictwu, otrzymasz zapłatę, zdążysz ją skonsumować, niebawem zostajesz ponownie zaprzęgnięta do pracy nad tekstem, który zdążyłaś już wyprzeć ze świadomości, bo oto powraca on do ciebie jeszcze ze dwa, trzy razy w pliku z uwagami redaktorskimi i kolejnym, z poprawkami korekty, co oznacza powtórną lekturę i jeszcze jedną, i czasami kolejną – aż do przegrzania mózgu, w czasie, kiedy siedzisz już w kolejnej książce. Ponieważ redaktorki i korektorzy czytają twój tekst wnikliwie i dokładają starań, żeby był jak najlepszy, więc rzadko się zdarza, żeby nie był pełen czerwieni i komentarzy (jeśli jest inaczej, najlepiej od razu zapytaj, czy aby odesłali ci właściwy plik). W pewnym sensie stajesz się tak wnikliwą czytelniczką „swojej” książki, że niewiele masz czasu na lekturę i czerpanie przyjemności z innych książek, czytanych de facto dla przyjemności.

Mikołaj Denderski – tłumacz z języka angielskiego, na polski przełożył między innymi „Zapiski syna tego kraju” Jamesa Baldwina, „1966. Rok, w którym eksplodowała dekada” Jona Savage’a, „Bladego króla” Davida Fostera Wallace’a, „Głosuj na pana Robinsona i lepszy świat” Donalda Antrima.

Cykl „Tłumacz to brzmi dumnie?” powstaje pod patronatem Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury.

Comments

Komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *