Tag: jak tłumaczyć

  • Tłumacz to brzmi dumnie? Kwestionariusz tłumaczy – Mikołaj Denderski

    Tłumacz to brzmi dumnie? Kwestionariusz tłumaczy – Mikołaj Denderski

    Metryczka:

    1.         Od ilu lat tłumaczę?

    Tak na poważniej, to od mniej więcej dziewięciu.

    2.         Czy to moja główna praca i źródło dochodu?

    Od paru lat tak.

    Kwestionariusz:

    1.         Swoją pierwszą książkę przełożyłem…

    Pierwszą wydaną była Marka Luter szkockiego historyka Andrew Pettegree – o przymierzu reformacji i medium książki drukowanej jako idealnym mariażu treści i formy i jego rewolucyjnych konsekwencjach.Ta pierwsza książka w moim przekładzie, która się ukazała, nie była pierwszą, nad którą pracowałem. Od studiów, ciągle tłumaczyłem jakieś mniejsze formy, sporo wierszy, artykuły, były we własnym laboratorium opowiadania Davida Fostera Wallace’a, w czasach, kiedy trudno było znaleźć osobę znającą to nazwisko, no i Blady Król to też był projekt, do którego siadałem, jeszcze zanim zacząłem dostawać zlecenia od wydawnictw.

    2.         Jak pracuję? W jakim rytmie?

    W nieregularnym, zależnie od terminów, obłożenia pracą i spraw losowych. Tym ostatnim zawsze łatwiej zmusić mnie do zmiany harmonogramu, niż gdybym pracował w biurze czy innym społecznie samokontrolującym się organizmie. Zwykle najlepiej pracuje mi się od rana do południa. Wtedy jestem w stanie zrobić najwięcej, najlepiej się skupić. Rozruch maszynerii trwa jakieś pół godziny, po czym, jeśli w głowie zaskoczy, co trzeba (tj. jeżeli biorytm jest korzystny; podobno meteopatia (a. meteoropatia) to przypadłość, którą wiele zjawisk tłumaczy się tylko w Polsce, ale ja akurat święcie wierzę, że jesteśmy na łasce żywiołów). Środek dnia to w idealnym scenariuszu wszelkie inne działania, niezwiązane z tłumaczeniem, a po nich powrót do biurka to bardzo często godziny wieczorne, nierzadko przeciągające się do późna.

    Oczywiście każdy tekst ma swoją specyfikę, pewne fragmenty stanowią rafy poważnie spowalniające postępy, inne z kolei pozwalają na nadrobienie zaległości z dwóch dni w ciągu jednego przedpołudnia. Do tego, jak wspomniałem, dyspozycja psychofizyczna to kwestia przypływów i odpływów. Na tłumaczenie książki mam zwykle kilka miesięcy, ale nieczęsto się zdarza, żebym pracował wyłącznie nad jednym tytułem. Przy rynku, jaki mamy w Polsce, miesiąc pracy w jakimś uśrednionym tempie przynosi skromne zarobki, które zresztą nie spływają do nas z taką częstotliwością jak pensja. Trzeba się więc starać, żeby ciągle było co robić.

    Skłamałbym, gdybym powiedział, że w taką dziesięcio-trzynastogodzinną dniówkę (bo tyle w praktyce siedzę nad tekstem w typowym gorącym okresie) nie wkradają się godziny dryfowania w internecie, kiedy poszukując informacji związanych z tłumaczonym tekstem albo jego szerszym tłem, znajduje się inne, jeszcze ciekawsze i że dryfy myślowe, tiki, i kontemplacje nie są składową procesu powstawania przekładu. Okresy pozornej bezczynności bywają płodne – to coś, jak odstawienie ciasta drożdżowego na bok do wyrośnięcia. Pomocne są też wszelkie spacery, rowery.

    Co do miejsca, to nie tłumaczę wyłącznie w domu. Bardzo owocne bywają sesje poranno-południowe w  czytelniach krakowskiej „Rajskiej”, czyli Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej. Kiedy nie ma tłumów, można tam się dobrze nastroić, czyli zasadniczo uwolnić od rozproszeń, w jakie obfituje własne gniazdo, a i sporo literatury, którą się posiłkuję przy tłumaczeniu, udaje mi się znaleźć na tamtejszych półkach.

    3.         Autor, którego się boję…

    Powiedzieć, że się nie boję i ryzykować oskarżenie o zadzieranie nosa? A jednak chyba zajmuję się przekładem właśnie dlatego, że pociąga mnie element wyzwania zawarty w każdym nowym, nieprzetłumaczonym tekście, wizja łamigłówki, z której trzeba wybrnąć, gra, wykonywanie rozłożonego w czasie i na wiele mikrooperacji zadania z dziesiątkami niewiadomych, rekonstrukcja pewnego systemu, tyle że przy tej rekonstrukcji używasz języka naturalnego, nie czystej matematyki. W tym sensie, o zgrozo, jeśli książka mnie zaciekawiła, wzięła mnie, to nawet jeśli nastręcza sporych problemów, chcę się z nią zmierzyć. Ten element ryzyka, świadomości, że się jest na głębokiej wodzie wśród linijek trudnego pisarza i trzeba sobie radzić, jest dla mnie sporą gratyfikacją, bonusem do niskiego wynagrodzenia, łechcącym własną próżność, co tu dużo mówić. Poza tym jeśli porównać to zajęcie z zawodem na przykład sapera, który też mierzy się z pułapkami, to okazuje się niesamowicie bezpieczne – nawet jeżeli pracujesz pod presją czasu, to decyzje i tak podejmujesz na raty, możesz je wielokrotnie zmieniać, możesz (musisz) grzebać, ryć, rozkładać na czynniki pierwsze, zdobywać dodatkowe informacje, a jeśli po ostatecznej decyzji okaże się, że się jednak pomyliłaś, to czeka cię co najwyżej śmierć cywilna. Pewnie, że przykro zaliczać wpadki w przekładzie, a im większe nazwisko autora, tym bardziej boli rozdźwięk między legendą a skuchą w tłumaczeniu. Z drugiej strony, jeśli spojrzeć na historię literatury, okazuje się, że w wielu kanonicznych przekładach dają się wytropić potknięcia, niedorozumienia, fałszywe tropy. I jest to na swój sposób fascynujące.

    4.         Pozycja tłumacza w Polsce jest….

    Zależy, o czym mówimy. Jeżeli chodzi o uznanie dla tej profesji, to całkiem miła zmiana, że się zaczęło zauważać, że książki są przez kogoś tłumaczone, że dana autorka nie pisała po polsku. Ale już to, że od wielu, wielu lat stawki nie bardzo chcą drgnąć, wyznacza, moim zdaniem, priorytet działaniom naszej grupy zawodowej. Załóżmy, że tłumaczysz książkę literacką operującą cytatami, wykorzystującą rozmaite rejestry i realia kulturowe. Pracujesz nie tylko na tekście, który przekładasz, ale przy okazji wyrywkowo czytasz od kilku do kilkunastu innych książek. Nie wszystko jest zdigitalizowane. Nakład sił i czasu jest nieproporcjonalnie duży do wynagrodzenia oferowanego przez większość wydawnictw, stąd mało która osoba zajmująca się przekładem literackim utrzymuje się wyłącznie z niego. Część to jednocześnie tłumacze tekstów użytkowych, pracownicy akademiccy, nauczyciele, animatorzy kultury. Sporo danych w tej kwestii przynosi opublikowany właśnie raport Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury z ankiety na temat sytuacji naszej grupy zawodowej w latach 2018-2019.

    Polscy tłumacze i tłumaczki nie są odosobnieni w tym położeniu. Również w USA, Francji czy Niemczech praca tłumacza literackiego traktowana jest trochę jak hobby i słabo wynagradzana w porównaniu z wysiłkami osób tłumaczących teksty użytkowe. Jak gdyby stała za tym perwersyjna logika dająca się ująć maksymą: „jeśli ktoś jest gotowy pracować za małe pieniądze, to musi lubić to, co robi; a skoro lubi, to co robi, to po co mu więcej płacić?” Cieszy mnie, że Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury wyrasta na prawdziwą instytucję organizowania się osób wykonujących to odludne, abstrakcyjne dla logiki rynku zajęcie. Bez wdawania się w raczej bezprzedmiotową dyskusję nad wąsko pojętą „użytecznością” literatury jako kryterium jej społecznej wartości, dodam tylko, że moim zdaniem bezwarunkowe dopłaty do tłumaczeń dla wydawnictw powinny być jednym ze statutowych obowiązków Ministerstwa Kultury. Dopłacanie do przemysłu książki w ogóle, bo stawki za redakcję czy korektę tekstu są również pożałowania godne.

    5.         Do jakiego stopnia przekład uruchamia nowe możliwości polszczyzny?

    Do takiego, do jakiego tłumacz ma inwencję, wyobraźnię, zdolności. Do takiego, do jakiego oryginał swoim wykorzystaniem języka stawia go przed koniecznością podążania w kierunkach, w jakich język rodzimy na co dzień nie chadza. Niejednokrotnie to kwestia realiów, na których nazwanie polszczyzna nie ma własnego języka, bo te w naszej kulturze nie istnieją; bywa też że, owszem, realia istnieją, ale ich status w kulturze jest odmienny i nie doczekały się języka dostatecznie wyrazistego i samodzielnego (powiedzmy – futbol amerykański, w który się już u nas gra, ale operuje amerykańskimi terminami); bywa i tak, że o realiach tekstu zwykło się u nas mówić całkiem innym językiem niż w kulturze tekstu źródłowego, a przecież pragniemy stworzyć w tekście docelowym podobną atmosferę jak ta w oryginale. Rozglądamy się więc za jakimiś pokrewnymi wzorcami z innych dyskursów, nasłuchujemy.

    Kwestie diachroniczności/synchroniczności między tekstami to zresztą fascynujące zagadnienie. Czy mowę amerykańskich nastolatków z lat sześćdziesiątych można tłumaczyć na mowę polskich z tego samego okresu, czy jednak nie, bo życie tam i tu to kompletnie odmienne doświadczenia poznawcze choćby ze względu na odmienną strukturę rzeczywistości? Może dorastającym w erze materialnego dobrobytu i dostępności dóbr konsumpcyjnych młodym Amerykanom odpowiedniej byłoby włożyć w usta język dzieciaków z lat dziewięćdziesiątych, przyklejonych do MTV, które wreszcie mają swoją Amerykę?

    Albo jeszcze to: żyjąc w tu i teraz jesteśmy bardzo wyczuleni na zmiany w sposobach ekspresji – wydaje nam się, że mutują niezwykle szybko, złapane w pętlę sprzężenia zwrotnego popkultury o coraz krótszym terminie ważności. Wielu z nas potrafi ocenić z mniejszą lub większą precyzją, że „tak” mówiło się jeszcze może dziesięć, a prędzej piętnaście lat temu, ale dziś się tak nie powie. Czy na przekłady książek wydanych w oryginale dwadzieścia lat temu powinniśmy rzutować język dla nas zasadniczo już naturalny, ale czerpiący ze zjawisk późniejszych o np. dekadę od rzeczywistości tekstu oryginału? Co wchodzi do rdzenia języka, zostaje na dłużej, a co ma trwałość sezonową? I to jeszcze: kiedy świat przedstawiony jest dla nas już dostatecznie zamierzchły, żebyśmy go postrzegali jako taki, obcy, już nie nasz? To lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku, pierwsza połowa sześćdziesiątych czy może dopiero czterdzieste? A przecież często autorów piszących w tym samym okresie „powieści współczesne” różni wrażliwość na język mówiony i w różnym stopniu z niego korzystają.

    6.         Jak to jest być tłumaczem z języka angielskiego w Polsce?

    Od jakiegoś czasu prowadzę sam ze sobą dialog, w którym raz jestem tym, co pyta „Czy to nie jest robota głupiego?” – bo niby (z lekkim akcentem na to słowo) każdy włada całkiem sprawnie tym językiem, tylu ludzi ogląda, słucha i czyta w oryginale, a ja się pocę, żeby wyczarować coś, co i tak nie będzie tak fajne jak oryginał – a raz tym, który odpowiada „Ale jednak ludzie kupują te przekłady z angielskiego całkiem chętnie, więc może mają z ich czytania przyjemność?” Sęk w tym, że nawet jeśli teoretycznie każdy, po pewnym przeszkoleniu, mógłby to robić, gorzej albo lepiej, to warto pamiętać, że przepaść między gorzej a lepiej bywa ogromna. To jest jednak fach, (ani lepszy, ani bardziej pożyteczny od wielu, ale wciąż chyba potrzebny), którego opanowanie zajmuje trochę czasu, lektur, wymaga jakiejś dozy predyspozycji, tolerancji na pracę w samotności, zgody na straty na niwie społecznej i kto wie, jakich jeszcze psychicznych zwichnięć. Ze swojej pracy cieszę się jednak bardziej niż się nie cieszę.

    Niby w rzeczywistości, w której tylu ludzi coś pisze i czyta, udzielając się w sieci, kompetencje językowe populacji rosną. W związku z tym stajesz wobec krytykanctwa komentariatu, pretendującego, skądinąd demokratycznie, do wyrokowania o kwestiach użycia zarówno polskiego, jak i angielskiego, kwestionującego twoje kompetencje tak kategorycznie, jakby upominał się o twoją głowę. A z drugiej strony jesteś naocznym świadkiem, jak pewna inercja właściwa procesom językowym ustanawia status quo, w którym wiele osób sięga już nagminnie po wyrażenia angielskie, nie pamiętając polskiego odpowiednika. Albo raczej działa tu czysto ekonomiczny dyktat chwili, co widać też dobrze na przykładzie naszpikowanych koszmarnymi kalkami tekstów prasowych, zwykle pod presją czasu pisanych na podstawie artykułów z prasy anglosaskiej. Myślisz wtedy, że może dobrze, że istnieją też tłumacze z tego angielskiego, którzy przypominają nam wszystkim mówiącym już czasem bardziej po angielsku niż po polsku, jak polszczyzna, taka bez protez i kalk, może też brzmieć.

    Jeśli chodzi o atrakcyjność tłumaczy z angielskiego dla rynku, to jasne, istnieją wydawnictwa operujące argumentem „możemy zapłacić tyle a tyle, bo to język angielski, a nie jakiś rzadszy”, ale nie wiem, czy stawki za tłumaczenie z innych języków są w sposób odczuwalny wyższe.

    7.         Tłumaczowi nie wolno…

    Nie wolno się ograniczać w poszukiwaniach różnych rozwiązań, w żonglowaniu rozmaitymi podejściami do rozwiązania danego problemu. Nie lubię chodzenia na skróty, spłycania wieloznaczności. Jeśli już podejmuję taką decyzją, bo wydaje mi się, że nic nie wymyślę, to z ciężkim sercem.

    8.         Jaka jest rola tłumacza wobec przekładanego tekstu?

    Tłumacz to przede wszystkim maksymalnie dociekliwy czytelnik. Myślę, że do bacznej pracy z tekstem sprowadza się jego zasadnicza rola. Czytania wielokrotnego i krytycznego. Jeżeli tę robotę wykonałaś, to kolejne kroki – to wszystko, co składa się na dążenie do stworzenia mechanizmu, który zadziała autonomicznie w twoim języku, budząc podobne emocje jak oryginał – będziesz stawiać już instynktownie, z mniejszym lub większym mozołem, w oparciu o twój warsztat, twoje lektury, doświadczenia.

    9.         W przekładach innych szukam…

    Przeciwieństwa algorytmu. Nietuzinkowego użycia języka, pomysłowości, błędu ludzkiego.

    10.       W tłumaczeniu najbardziej nie lubię….

    Prozaicznego faktu, że to proces, który się nie kończy również z tej przyczyny, że kiedy oddasz już wykonane dzieło wydawnictwu, otrzymasz zapłatę, zdążysz ją skonsumować, niebawem zostajesz ponownie zaprzęgnięta do pracy nad tekstem, który zdążyłaś już wyprzeć ze świadomości, bo oto powraca on do ciebie jeszcze ze dwa, trzy razy w pliku z uwagami redaktorskimi i kolejnym, z poprawkami korekty, co oznacza powtórną lekturę i jeszcze jedną, i czasami kolejną – aż do przegrzania mózgu, w czasie, kiedy siedzisz już w kolejnej książce. Ponieważ redaktorki i korektorzy czytają twój tekst wnikliwie i dokładają starań, żeby był jak najlepszy, więc rzadko się zdarza, żeby nie był pełen czerwieni i komentarzy (jeśli jest inaczej, najlepiej od razu zapytaj, czy aby odesłali ci właściwy plik). W pewnym sensie stajesz się tak wnikliwą czytelniczką „swojej” książki, że niewiele masz czasu na lekturę i czerpanie przyjemności z innych książek, czytanych de facto dla przyjemności.

    Mikołaj Denderski – tłumacz z języka angielskiego, na polski przełożył między innymi „Zapiski syna tego kraju” Jamesa Baldwina, „1966. Rok, w którym eksplodowała dekada” Jona Savage’a, „Bladego króla” Davida Fostera Wallace’a, „Głosuj na pana Robinsona i lepszy świat” Donalda Antrima.

    Cykl „Tłumacz to brzmi dumnie?” powstaje pod patronatem Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury.

  • Tłumacz to brzmi dumnie? Kwestionariusz tłumaczki – Dobromiła Jankowska

    Tłumacz to brzmi dumnie? Kwestionariusz tłumaczki – Dobromiła Jankowska

    Metryczka:

    1. Od ilu lat tłumaczę?

    Od 2006 roku, od trzynastu lat.

    2. Czy to moja główna praca i źródło dochodu?

    Nie, pracuję na etacie we wrocławskim Muzeum Pana Tadeusza (Ossolineum), jestem również koordynatorem Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania. Tłumaczenia to moja druga praca i drugie źródło dochodów po etacie.

    Kwestionariusz:

    1. Swoją pierwszą książkę przełożyłam…

    Kiedy w Polsce jeszcze nikt nie słyszał o Greyu, przełożyłam „Wtorkowy Klub Erotyczny” Lisy Beth Kovetz dla serii „Do torebki” Wydawnictwa Dolnośląskiego. Dopiero zaczynała się moda na brytyjskie, irlandzkie i amerykańskie „chick lity”, a więc powieści kobiece, i pojawiło się na Polskim rynku dużo naprawdę przyzwoitej prozy – świetne wprawki dla początkujących tłumaczy. Przez kilka pierwszych lat tłumaczyłam właśnie prozę kobiecą i powieści dla nastolatków, zanim przeskoczyłam do non-fików dla Czarnego. Teraz, kiedy tłumaczę naprawdę wysokiej jakości prozę, tęsknię czasem (no dobrze, często), do zwykłych dialogów, niewymagającej fabuły i większej liczby wypożyczeń bibliotecznych. Tamta pierwsza książka miała być tylko sprawdzeniem, czy potrafię, okazała się pierwszą z ponad sześćdziesięciu (a z uwag redaktorskich do niej wciąż często korzystam).

    2. Jak pracuję? W jakim rytmie?

    Pracuję w rytmie wymuszonym przez pracę etatową, więc moje dni wyglądają dość monotonnie: po ośmiu godzinach w biurze próbuję złapać oddech w drodze do domu, zjadam coś naprędce i siadam do tłumaczenia. W zależności od tego, jak bardzo ciężki był to dzień, tłumaczę do jedenastej, do północy, coraz rzadziej do drugiej czy trzeciej w nocy. Weekendy staram się w całości przeznaczać na tłumaczenie, wtedy udaje mi się trochę odespać. Często urlopy w muzeum wykorzystuję na nadgonienie pracy nad przekładem, ale praca w domu, kiedy nie dzwoni telefon i nie trzeba malować rzęs, to najlepszy odpoczynek. Organizm zaczyna się już buntować, ale przekonuję go, że na razie inaczej się nie da.

    3. Autor, którego się boję…

    To zawsze ten, którego zaczynam właśnie tłumaczyć. Nigdy nie wiesz, nawet jeśli wcześniej przeczytasz książkę, czy niespodziewanie nie pojawią się nawiązania do szkockich, mocno sparafrazowanych, ludowych ballad, które albo dostrzeżesz, albo nie, kumbryjski dialekt, fragmenty w afrikaans czy sto cytatów z innych książek (świeży przykład), co oznacza kilka dni spędzonych w Bibliotece Ossolineum. Niezmiennie boję się pytać autora (nawet jeśli go znam i mamy bezpośredni kontakt) o niejasne sformułowania czy błędy redakcyjne, które zauważę – pisarze często są przewrażliwieni na tym punkcie. Boję się poetów, choć po warsztatach z Billem Johnstonem już trochę mniej, ale chyba najbardziej boję się słabych pisarzy. Niskie pokłony dla Piotra Tarczyńskiego, bo ja na pewno bałabym się Paula Beatty’ego.

    4.Pozycja tłumacza w Polsce jest….

    Pozycja tłumacza w Polsce to gorący temat. Na pewno po 1989 roku tłumacze stracili sporą część szacunku, którym cieszyli się wcześniej – zalew popularnej literatury amerykańskiej i przede wszystkim uwolnienie rynku i miliony publikowanych powieścideł sprawiły, że zamiast kilkunastu uznanych tłumaczy z angielskiego pojawiły się ich setki – często słabych, piszących marnie po polsku. A kiedy zawód traci na wyjątkowości, to słabnie pozycja tłumacza. Od jakichś pięciu lat mam wrażenie, że powoli się to zmienia, oczywiście głównie dzięki działaniom Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury, ale też samych tłumaczy, którzy pracują, by być widoczni. Pomagają w tym niektóre wydawnictwa, decydujące się na zamieszczenie na okładkach lub skrzydełkach nazwisk tłumaczy na równi z autorami (Karakter, Marginesy, Książkowe Klimaty) i te, które o tłumaczy dbają (od etapu umowy, przez redakcję, wpływ tłumacza na tytuł, liczbę egzemplarzy autorskich itp.). Dzięki temu możemy czuć się wyjątkowi i wykonywać dobrą robotę. Wiele jeszcze przed nami – choćby unormowanie stawek (w tym określenie minimalnej), egzekwowanie terminowych płatności i wprowadzenie na stałe umowy modelowej (teraz dobrą wolą wydawcy jest, czy zechce z niej skorzystać), ale światełko w tunelu jest coraz mocniejsze. Tłumacze wchodzą też do świadomości czytelników dzięki nagrodom (Boya-Żeleńskiego, Angelus, Gdynia) czy organizatorom targów książki. Istotne jest też przekładanie polskich autorów, w tym klasycznych, na języki obce – to zawsze dobre newsy. Tylko w 2018 roku ukazały się kolejne tłumaczenie „Pana Tadeusza” na język angielski (Billa Johnstona) i długo wyczekiwany włoski „Messer Taddeo” Silvano De Fantiego (poprzedni, pierwszy, autorstwa Arrigo Boito i Clotilde Garosci opublikowano w 1871!).

    5. Do jakiego stopnia przekład uruchamia nowe możliwości polszczyzny?

    Usłyszałam kiedyś od jurora Nagrody im. Boya-Żeleńskiego, że nominowane książki muszą mieć „nowy język”. Na co dzień, do czytania, wystarczy, jeśli proza jest dobra i dobrze ją przełożymy, ale żeby otrzymać nagrodę za przekład, tłumacz musi zrobić coś więcej – stworzyć własną składnię, leksykę, czasem fleksję – z najnowszych przykładów zrobili to np. Tomasz Gałązka w „Długim marszu w połowie meczu” Bena Fountaina oraz ten sam tłumacz w „Elegii dla bidoków” J.D. Vance’a i wspomniany już Piotr Tarczyński w „Sprzedawczyku”. Specem od nowego języka jest też Marcin Wróbel. Nie wspominam o ostatnich przekładach klasyków, bo to temat na długą, osobną dyskusję, ważniejsze są dla mnie książki niedawno napisane i od razu tłumaczone. Przekład to zawsze „zarządzanie ryzykiem” polsko-obcym, ponieważ nierzadko bywa, że zamierzony efekt albo nie zostaje w ogóle osiągnięty, albo okazuje się inny niż zamierzony, tym samym szkodząc odbiorcy nowo powstałego tekstu i tekstowi oryginalnemu.

    6.Jak to jest być tłumaczem z angielskiego w Polsce?

    Być tłumaczem z angielskiego w Polsce to być jednym z wielu. To często bitwa o to, by czymś się wyróżnić – szybszym tempem, lepszą interpunkcją, większą wyrozumiałością wobec spóźnionych płatności (niestety). Dobrze jest zaprzyjaźniać się z wydawcami, redaktorami, innymi tłumaczami – zwiększać tym samym opcje na otrzymanie zlecenia, bo bardzo trudno jest wystartować od zera w tym najpopularniejszym z języków. Plusem jest ogromny wybór literatury do tłumaczenia – od dziecięcej, przez młodzieżową, popularną, kobiecą, historyczną, niekomercyjną, poezję, popularno-naukową, specjalistyczną… W Polsce wciąż mnóstwo się przekłada z angielskiego, co też oczywiście oznacza, ze dużo książek ginie w otchłani i czasem trzeba się z tym po prostu pogodzić. Ja mam szczęście, bo dostaję dobre prozy – i po publikacji każdej z nich ukazuje się co najmniej kilka, jeśli nie kilkanaście lub kilkadziesiąt recenzji w najróżniejszych mediach (blogach, czasopismach drukowanych i internetowych, w telewizji) – z ostatnich moich dziesięciu przekładów żadna książka nie przeszła bez echa. Wiem, że to niezwykłe i bardzo doceniam starania wydawców, choć to „po prostu” są dobre książki (albo przynajmniej kontrowersyjne jak „Jej ciało i inne strony”).

    7. Tłumaczowi nie wolno…

    Nie wolno zadzierać nosa (w tekście), nie wolno zasłaniać autora, nie wolno go ulepszać (jeśli nie są to błędy rzeczowe), nie wolno z nim walczyć. Nie wolno zaniedbywać słów i ich nadużywać, należy szanować oryginał i pamiętać, że nie piszemy książki od nowa (nawet jeśli kłuje nas ambicja). Jestem zwolenniczką jak najściślejszego trzymania się oryginału, nie lubię szaleć, jeśli zdanie jest proste, nie lubię dokładać słów, których tam nie ma. Tłumacz przede wszystkim musi dbać o polszczyznę – do znudzenia powtarzam do w każdym wywiadzie – obce słowo można sprawdzić w słowniku i w kontekście, ale żeby użyć go w przekładzie, trzeba przede wszystkim znać język polski, jak najwięcej czytać, słuchać i pisać.

    8. Jaka jest rola tłumacza wobec przekładanego tekstu?

    Rolą tłumacza jest bycie „tragarzem słów”, jak mawiał Henryk Bereska. Trochę już wspomniałam o tym wyżej, zatem tu krótko: tłumacz jest odpowiedzialny za każde słowo, które puszcza dalej w świat, zatem nie tylko za siebie, ale też za autora, tekst oryginalny i ten w wersji polskiej.

    9. W przekładach innych szukam…

    …błędów i olśnień.

    10. W tłumaczeniu najbardziej nie lubię…

    W tłumaczeniu jako procesie – frustracji, kiedy nie rozumiem – ale tak stuprocentowo nie rozumiem, nie tylko słowa, ale zdania, kontekstu, sensu, kiedy nie pomaga słownik, a zaprzyjaźnieni native speakerzy mówią, że też nie rozumieją. Kiedy trzeba (rzadko, ale jednak) zostawić jakieś rozwiązanie, choć wcale nie jesteśmy go pewni, a wręcz wiemy, że autor chyba nie do końca właśnie to chciał powiedzieć. Nie lubię, kiedy autorzy nawiązują do swojego życia bardzo prywatnego (choćby w podziękowaniach), a nie można ich o to dopytać, bo albo nie wypada, albo po prostu nie ma z nimi kontaktu (a agent milczy). Musieć zgadywać – tego nie lubię najbardziej.

    Dobromiła Jankowska – tłumaczka z języka angielskiego. Niedawno w jej przekładzie ukazały się „Brud” Davida Vanna, „Madame Zero i inne opowiadania” Sarah Hall i „Przyjaciel” Sigrid Nunez (wszystkie w wydawnictwie Pauza).

    Cykl powstaje pod patronatem Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury.

  • Kwestionariusz tłumaczki – Magdalena Kamińska-Maurugeon

    Kwestionariusz tłumaczki – Magdalena Kamińska-Maurugeon

    Metryczka:

    1.         Od ilu lat tłumaczę?

    Od 18 lat z przerwami. Pierwsza, przetłumaczona przeze mnie książka, ukazała się w listopadzie 2001 roku.

    2.         Czy to moja główna działalność i źródło dochodu?

    Drugie źródło dochodu, po tłumaczeniach audiowizualnych (filmy dokumentalne i fabularne, scenariusze filmowe). Książek tłumaczę mniej, co naturalne, ale przekład literacki uważam za trzon swojej działalności.  

    Kwestionariusz:

    • Pierwszą książkę przełożyłam…

                W 2001 roku, był to „Mój dziadek Picasso” Mariny Picasso, na zlecenie nieistniejącego już wydawnictwa Historia i Życie.

    • Jak pracuję? W jakim rytmie?

                Wiele zależy od tego, ile mam czasu na oddanie gotowego tłumaczenia, oraz od charakteru przekładanego akurat tekstu. Zazwyczaj czytam książkę przed tłumaczeniem i jeśli jest  taka  konieczność, staram się „obczytać” temat, a przynajmniej zebrać materiały, których dotyczy np. tematyka książki i zaglądać do nich na bieżąco.  Gdy mam na warsztacie tzw. czytadło, siadam do niego z marszu. Pracuję codziennie, średnio około  8 godzin, czyli etat.  Oczywiście nie zawsze poświęcam cały ten czas wyłącznie na   przekład literacki. Często  robię kilka projektów jednocześnie (np. film i książkę), staram się wówczas podzielić  czas pracy między te projekty. Jeśli jest taka konieczność – np. przed oddaniem książki – pracuję również w weekendy. Gdy moje dzieci były bardzo małe,  zajmowałam się nimi w ciągu dnia i pracowałam wieczorem i w nocy. Gdy poszły do przedszkola/szkoły – pracowałam, gdy nie było ich w domu, i czasem także w nocy. Teraz starszy syn studiuje i nie mieszka już ze mną na co dzień. Pracuję, gdy młodszy syn jest w szkole i /oraz w nocy. Pracuję w domu, czasem w Bibliotece Narodowej w Warszawie, a w momentach dużego natężenia pracy i dużej liczby ludzi w domu, zdarza mi się korzystać  z przestrzeni coworkingowych.

    • Autor, którego się boję…

    Assia Djebar

    • Pozycja tłumacza w Polsce jest….

    Średnia. Do tej pory nazwiska tłumaczy bywają pomijane w recenzjach, zarówno w prasie i w telewizji, jak i w sieci, zdarza się jeszcze cytowanie przekładu bez podawania nazwiska tłumacza. Nie powiem nic oryginalnego, gdy     stwierdzę, że często nazwisko tłumacza pojawia się w negatywnym kontekście, gdy ktoś chce mu wytknąć błędy, lub skrytykować przekład.  Choć oczywiście zdarzają się sytuacje odwrotne. Ostatnio, dzięki Stowarzyszeniu Tłumaczy Literatury (do którego nie należę, bo mam opór przed zrzeszaniem się, ale którego działalność podziwiam i popieram) tłumacze literaccy stają się bardziej widoczni i ich praca bywa doceniana. Z prywatnych anegdot mogę przytoczyć np. taką: w 2015 roku, wraz z kilkoma innymi tłumaczami (m.in. Anną Wasilewską, Krystyną Rodowską czy Jackiem Giszczakiem), zostałam odznaczona    francuskim Orderem Sztuki i Literatury (Chevalier des Arts et des Lettres) za zasługi         popularyzowania literatury francuskiej w Polsce. Ceremonia odbyła się w Warszawie, w Ambasadzie Francji, ale chyba żadne polskie media o tym nie wspomniały, raczej nikogo to  nie interesuje. Nie jest to także zawód przynoszący zawrotne zarobki i nie sądzę, by to się zmieniło.  

    • Do jakiego stopnia przekład uruchamia nowe możliwości polszczyzny?

                Do takiego, w którym pozostaje on zrozumiały dla polskiego odbiorcy.

    • Jak to jest być tłumaczem z „małego” języka w Polsce?

                Francuska literatura w Polsce ma swoich amatorów, choć hity zdarzają się rzadko. Książki, które we Francji otrzymują nagrody literackie, w Polsce często przechodzą bez echa, mimo że są wydawane po polsku. Nie narzekałam nigdy na brak zleceń, natomiast frustrujące bywa to, że często naprawdę dobre książki są słabo promowane, bo nie są anglosaskie czy     skandynawskie. Wiele ciekawych francuskojęzycznych pozycji nie zostaje wydanych w Polsce, choć zasługiwałyby na to, ale wydawnictwa boją się ryzykować.  Język francuski to nie tylko Francja. Bardzo chętnie tłumaczyłabym autorów z Kanady, Szwajcarii, Luksemburga czy frankofońskich krajów Afryki, gdybym miała taką możliwość.

    • Tłumaczowi nie wolno…

    Oszukiwać, upiększać, oszpecać, naddawać, cenzurować i ciąć oryginału, traktować przekładanego tekstu jak podpórki do roztaczania własnych uroków, nieuczciwie traktować autora. W miarę możliwości, tłumacz nie powinien powielać błędów merytorycznych autora. Ogólnie tłumaczowi nie wolno traktować oryginału  pochopnie i niepoważnie, czy bagatelizować  różnych kwestii. Moim zdaniem kluczem jest uważność i szacunek do oryginału oraz jego autora.

    • Jaka jest rola tłumacza wobec przekładanego tekstu?  

    Służebna 😉 Mam zrobić to tak, żeby osoba, która nie zna języka oryginału, mogła poznać tekst w formie i treści jak najbardziej do tego oryginału zbliżonej.  Zatem „służę” oryginałowi swoją znajomością języka (francuskiego i polskiego – porządna znajomość polszczyzny jest bardzo ważna), swoim doświadczeniem,  warsztatem etc. Nie znaczy to, że jestem wyłącznie odtwórcą, tłumacz literacki musi mieć w sobie pierwiastek twórczy, ale wykorzystuje go inaczej, niż np. pisarz.

    • W przekładach innych szukam…

    inspiracji, rozwiązań, na które sama nigdy bym nie wpadła, olśnień, wzorów…

    • W tłumaczeniu najbardziej nie lubię…

    Więcej lubię, niż nie lubię. Lubię tę pracę, bo lubię literaturę. Zazwyczaj, gdy siadam do kolejnego tłumaczenia, czuję lekki dreszczyk emocji, wielokrotnie praca nad książką bywała dla mnie ratunkiem. Ta praca bardzo zasysa. Właściwie cały czas jestem w pracy. I może to bywa uciążliwe – zabieram komputer nawet na „wakacje”, bo terminy nie wybierają, i zdarzało mi się, podczas gdy inni spokojnie  odpoczywali, szukać dostępu do prądu oraz sieci w bardzo dziwnych miejscach, żeby zdążyć na czas, co bywa stresujące, ale z drugiej strony, przynajmniej nie jest monotonnie.

    Magdalena Kamińska Maurugueon – tłumaczka literatury, filmów fabularnych oraz dokumentalnych. Przełożyła m. in. „Łaskawe” Littella, „HHhH” Bineta, „Kamień cierpliwości” Rahimiego.