Tag: tłumaczenie literatury

  • Kwestionariusz tłumaczy – Olga Czernikow

    Kwestionariusz tłumaczy – Olga Czernikow

    Kwestionariusz tłumaczy:

    1. Kiedy przełożyła Pani swoją pierwszą książkę? 

    W 2008 roku.

    2. W jakim rytmie Pani pracuje?

    W dość nieregularnym. Tłumaczenie nie jest niestety moim głównym zajęciem, dlatego pracuję, kiedy mogę i gdzie mogę. Najczęściej w domu, ale zdarzało mi się tłumaczyć lub poprawiać swój przekład w tramwajach, autobusach, stołówkach, kanciapach dla lektorów czy salach prób. Często też tłumaczę w ruchu i to jest chyba mój ulubiony sposób: po prostu zapamiętuję problematyczny fragment i idę z nim na spacer, a potem chodzę tak długo, aż znajdę rozwiązanie. Oczywiście tę metodę można stosować tylko „lokalnie”, na konkretnych, dających się wyodrębnić fragmentach, które potem trzeba wszyć w całość – i to tak, żeby nie było widać szwów. A ta całość powstaje już w warunkach stacjonarnych. W domu najchętniej pracuję bardzo wcześnie rano, jeszcze przed świtem, bo wtedy – tak to sobie naiwnie wyobrażam – cały świat jeszcze śpi i nie będzie próbował czegoś ode mnie chcieć. 

    3. Dlaczego tłumaczenie może być przyjemne? Czy jest raczej źródłem cierpień?

    Bardzo przyjemny jest dla mnie etap wmyślania się w tekst, odkrywania jego wewnętrznych powiązań, wsłuchiwania się w jego oddech, puls. Potem następuje jeszcze przyjemniejszy proces dostrajania się do oryginału, szukania odpowiedniej tonacji i artykulacji, czemu towarzyszy ekscytujące i wyzwalające poczucie, że w tym duecie nigdy nie trzeba grać unisono, że można tworzyć harmonie i kontrapunkty, a tu i ówdzie nawet małe improwizacyjne kadencje. Tak, to wręcz upajające. Tyle że ta przyjemność obarczona jest dość dużym ryzykiem, bo wystarczy drobne wykoślawienie rytmu, omsknięcie przy wyborze rejestrów czy niefortunne rozłożenie akcentów – i wszystko zaczyna brzmieć fałszywie. Świadomość tego ryzyka, mimo że jest chyba pożyteczna (bo chroni przed kompromitującymi wpadkami i przed zgubnym przeświadczeniem o własnej wirtuozerii), bywa – przynajmniej u mnie – także źródłem cierpień, ponieważ nierzadko prowadzi do stanów obsesyjnej wręcz nieufności wobec języka przekładu, a w końcu również wobec języka jako takiego. Co słowo, to podejrzenie: że może to kalka, że może zwiodła mnie etymologia, że może to echo czyjegoś idiolektu, że może ten rzeczownik wcale się nie lubi z tym czasownikiem i tak dalej, i tak dalej, aż w końcu dochodzę do punktu, w którym każde słowo w każdym języku wydaje mi się tworem nieostatecznym i niekoniecznym, a każdy tekst, w tym również przekład – jakimś negatywem wszystkich niezrealizowanych potencjalności. No, nie są to przyjemne stany.

    4. Czy jest jakiś autor, którego się Pani boi? 

    Właściwie przed wszystkimi autorami odczuwam coś w rodzaju tremy, ale to uczucie zbliżone do tego, które towarzyszy zawiązywaniu chyba każdej znajomości. Czyli ciekawość połączona z obawami o to, czy uda się znaleźć wspólny język (jakkolwiek paradoksalnie by to brzmiało w kontekście przekładu). Oczywiście są autorzy, których tak czy inaczej nie tłumaczę – nie tyle dlatego, że się ich boję, ile z tej racji, że piszą o sprawach, o których nie mam pojęcia (nie wpakowałabym się więc raczej w książkę o, dajmy na to, piłce nożnej czy o Instagramie), albo że najzwyczajniej w świecie ich gusta są zbyt odległe od moich (nie bardzo na przykład pociąga mnie dosadny humor i w ogóle wszelka przaśność, więc tłumacząc coś takiego, tylko bym się umordowała – a po co, skoro ktoś inny mógłby to zrobić z łatwością i jeszcze się przy tym zdrowo pośmiać).

    5. Co wywołuje największą radość tłumacza? A co jego rozpacz? 

    O rozpaczy powiedziałam już chyba aż za dużo, a co do radości: zdarzają się momenty, kiedy w przekładanym tekście odnajduję coś, co zaskakująco rezonuje z jakimś moim dawnym, nie całkiem jasnym dla mnie samej spostrzeżeniem, z jakąś nie sformułowaną, ale domagającą się tego sformułowania myślą, i co temu spostrzeżeniu czy tej myśli nagle nadaje precyzyjny wyraz i kształt. To trudne do opisania, przyprawiające o zawrót głowy doznanie. Wyobrażam sobie, że coś podobnego mógł czuć Franciszek Pik Mirandola podczas pracy nad Fragmentami Novalisa, w których, jak pisał, odkrywał „rzeczy wprost jakby zgodne” z jego zapiskami w dzienniku. U Pika te olśnienia w ogóle były zakrojone na szeroką skalę – ale cóż się dziwić, skoro on nawet śnił to samo co Novalis!

    Oprócz tego bardzo mnie cieszy, kiedy bliskiej osobie, czy też – mówiąc ogólniej – osobie, której zdanie jest dla mnie ważne, spodoba się przełożona przeze mnie książka. Nawet nie sam przekład, po prostu książka. To dla mnie zawsze wielka radość i wielka nagroda. Tak, tłumaczę głównie dla przyjaciół.

    6. Kiedy stawia Pani kropkę? 

    Kiedy naprawdę muszę, to znaczy kiedy wydawca przestaje odpowiadać na moje maile z prośbami o poprawienie jeszcze tego jedno powtórzenia w czwartym wierszu od dołu na siedemdziesiątej pierwszej stronie.

    7. Jaka jest pozycja tłumacza w Polsce?

    Na pewno lepsza niż, powiedzmy, dziesięć czy nawet pięć lat temu – i duża w tym zasługa Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury, które jest konkretną, widzialną i słyszalną siłą w walce (to militarne słownictwo jest tu niestety uzasadnione) o interesy tłumacza. Dzięki cierpliwej działalności edukacyjnej STL-u, ale i osób niezrzeszonych, zwolennicy wydawniczego feudalizmu stopniowo zaczęli się przełamywać i teraz już większość z nich liczy się z faktem, że tłumaczowi też trzeba zapłacić i że w dobrym tonie jest zrobić to, zanim dostanie się wezwanie do sądu. Jeszcze tylko przekonać niektóre media, że nie wszystkie książki były od razu po polsku, oświecić „nieświadomych” wydawców, czym jest licencja oraz co należy zrobić po jej wygaśnięciu, i będziemy tu mieć jak w raju.

    8. Czy tłumacz jest mecenasem literatury, jaką przekłada? Promotorem języka obcego? 

    Myślę, że dobry tłumacz może być kimś w rodzaju ambasadora danej literatury czy danego autora. Tylko że w czasach, w których czytanie książek nie jest zbyt popularnym zajęciem ani szczególnie hołubioną cnotą, musiałoby się to pewnie wiązać ze wzmożoną aktywnością w sferze publicznej – a, o ile mi wiadomo, nie każdy tłumacz to lubi. Promotorem języka? Już chyba nie, teraz w tej roli lepiej się sprawdzają korporacje oferujące atrakcyjną pracę w młodym, dynamicznym zespole i w przyjaznej atmosferze benefitów z możliwością rozwoju osobistego.

    9. Czy tłumacz coś musi? A może czegoś mu nie wolno?

    Nie mnie formułować uniwersalne nakazy czy zakazy, powiem więc tylko, na co pozwalam lub nie pozwalam samej sobie. Przede wszystkim narzucam sobie pewien rygor logiczny, czyli pilnuję, żeby nawet najbardziej zawiłe zdania były komunikatywne, patrzę, czy jakieś wyrazy nie wylądowały w środowisku wrogim ich naturze, wreszcie: sprawdzam, czy między kolejnymi zdaniami jest odpowiednia ciągłość i czy związek przyczynowo-skutkowy nie został zaburzony. To niby oczywistości, ale wydaje mi się, że łatwo o nich zapomnieć. No i staram się po sobie sprzątać, to znaczy nigdy nie mówię: „Dobra tam, to już zrobi redakcja albo korekta”. Redaktorzy i korektorzy są różni – jedni bardzo się angażują w pracę nad tekstem i zauważają mnóstwo rzeczy, których tłumacz mimo najlepszych chęci nigdy by nie spostrzegł, inni ograniczają się do wyłapywania literówek i poprawiania „ale również” na „lecz także” albo „stanowi” na „tworzy”. Ani jedni, ani drudzy nie muszą jednak wgryzać się w materię oryginału ani czytać w myślach tłumacza. Jeśli chodzi o grubsze kwestie, takie jak sens jakiegoś fragmentu czy zawarte w tekście aluzje, wolę sama za nie odpowiadać, bo w końcu przekład ma mówić moim głosem (nie znaczy to oczywiście, że głos redaktora czy redaktorki brzmi brzydko – brzmi po prostu inaczej). Co do drobiazgów typu przecinki, też zwracam na nie uwagę, bo po co przysparzać komuś pracy. 

    Pozwalam sobie za to na pewną swobodę w podejściu do (lub odejściu od) oryginału, ale wtedy co jakiś czas oglądam się za siebie i sprawdzam, czy przypadkiem nie tracę go z pola widzenia.

    10. Do jakiego stopnia przekład uruchamia nowe możliwości polszczyzny?

    Powiedziałabym, że do takiego samego jak dzieło napisane po polsku.

    11. Czy tłumaczenie może stworzyć język, którego nie ma w języku docelowym? Jakiś socjolekt? Dialekt?

    Tak, ale wymaga to śmiałości i znakomitego opanowania rzemiosła. Już „zwykła” gwara zmusza do solidnego główkowania, bo trzeba zdecydować, czy przełożyć ją w skali jeden do jednego (czyli za pomocą konkretnej gwary w języku docelowym), czy wykoncypować jakąś mieszaninę gwar, czy może oddać tę brzmieniową odmienność za pomocą zupełnie innych środków. A potem trzeba zrealizować swój zamysł konsekwentnie i ze znajomością rzeczy, jednocześnie dbając, by czytelnik coś z tego zrozumiał. To trudna sztuka, ale znam takich, którzy mają ją w małym paluszku – na przykład Agatę Wróbel, która w powieści Z Baťą w dżungli Markéty Pilátovej pięknie i z polotem odwzorowała dialekt hanacki, czy Sebastiana Musielaka, który (wiem z pewnego źródła!) w powstającym właśnie tłumaczeniu Polowania na małego szczupaka Juhaniego Karili szykuje dla nas prawdziwą gwarową (i nie tylko taką) bombę.

    Równie trudno, a może i trudniej, jest oddać idiolekt postaci czy jakiejś grupy, bo wtedy – jak przypuszczam – trzeba stworzyć jego ekwiwalent praktycznie od zera. Było w polskich przekładach trochę takich przypadków. Mnie najbardziej zapadł w pamięć (no dobrze: powalił mnie na kolana) zjidyszyzowany wszechświat językowy Związku żydowskich policjantów Michaela Chabona w wykonaniu Barbary Kopeć-Umiastowskiej. Koloryt, zaśpiew, emigrancka gadka, soczyste określenia, neologizmy – wszystko tam było doskonale trafione i wyważone, a przy tym w jakiś cudowny sposób nieokiełznane, wariackie. Do dziś – a czytałam to ładnych parę lat temu – mam w głowie wiele powiedzonek, a nawet całych fragmentów z tej powieści.

     

    12. Czy można przygotować przekład, który nie będzie się starzał?

    Nie przesadzałabym z tym starzeniem się przekładów. W ogóle chyba jesteśmy trochę niesprawiedliwi – kiedy oryginał brzmi nam archaicznie, kiwamy głową i wzdychamy ze zrozumieniem: „No tak, wtedy tak się po prostu mówiło”, a kiedy analogiczna sytuacja zachodzi w tłumaczeniu, w najlepszym przypadku kwitujemy to pobłażliwym prychnięciem: „Pfff, niezła ramotka”. To nie fair. Zarówno oryginał, jak i przekład są świadectwem stanu języka (i kultury) w danym miejscu i czasie – tylko tyle i aż tyle. Oczywiście jako kontrargument mógłby tu paść casus Szekspira i jego niezliczonych przekładów, których aktualność jest nieustannie rewidowana. Ale spójrzmy prawdzie w oczy: Szekspir to zupełnie inna kategoria, to jest artyzm w stanie chemicznie czystym, absolutny punkt odniesienia – a jako taki w ogóle nie powinien być brany pod uwagę w tej rozgrywce, bo żaden przekład nie odtworzy w pełni tych wszystkich magicznych formuł, tego kryształowo pięknego tragizmu. 

    W dyskusjach o trwałości przekładów najczęściej mówi się o relacji przekład–oryginał, ale warto wziąć też pod uwagę stosunek przekładu na dany język do rówieśnego mu tekstu oryginalnego w tymże języku. Mam wrażenie, że i w tym zestawieniu przekład jest na straconej pozycji, że jakoś automatycznie zakłada się jego krótszą datę ważności. Właściwie dlaczego? Jest w tym przekonaniu jakaś nie wypowiedziana sugestia, że przekład to importowany towar, który po drodze pewnie nieźle się potłukł, a tu i ówdzie ani chybi i nadgnił. A przecież wiemy, że dobry i wrażliwy tłumacz potrafi nie tylko zapewnić bezpieczny transfer, ale też sprawić, że owoc myśli autora pięknie dojrzeje podczas długiej podróży z języka A do języka B. 

    13. W jaki sposób należy myśleć o tekście, by zachować jego językową odrębność w polszczyźnie?

    Trzeba po prostu uważnie go słuchać, wyławiać powiązania między poszczególnymi elementami, sprawdzać, czy dane sformułowanie znalazło się w tekście przez przypadek, czy też jest świadomym zabiegiem autora, tropić wszystkie wychylenia od normy językowej. A potem przekuć wnioski z tych badań w zdania i akapity, chuchając i dmuchając, żeby tekst nie stracił rumieńców.

    14. W jakich rejestrach szukała Pani inspiracji do przekładu nominowanego do nagrody?

    W bardzo, bardzo różnych. Wertowałam najrozmaitsze teksty: od kioskowych książeczek z dowcipami, przez artykuły naukowe, po staropolskie kazania, czytałam też sporo poezji, bajek, ptasiarskich kompendiów. No i jak zwykle dużo podsłuchiwałam na przystankach.

  • Kwestionariusz tłumaczy – Teresa Tyszowiecka blasK!

    Kwestionariusz tłumaczy – Teresa Tyszowiecka blasK!

    1. Kiedy przełożyła Pani swoją pierwszą książkę?

    Pierwszą książkę – „Magical Child” J.C. Pearce’a przełożyłam w lecie 1981, ale zanim została oddana do druku, nastał stan wojenny i maszynopis został w zaplombowanym wydawnictwie, a gdy po roku – hokus pokus! – plombę zdjęto, maszynopisu nie było. Następną książkę przełożyłam prawie dziesięć lat później – ta wyszła – i odtąd zostałam na dobre tłumaczką.

    2. W jakim rytmie Pani pracuje?

    Rano czytanie, wieczorem pisanie. Środek dnia – jak najdalej od tego wszystkiego, optymalnie na słońcu.

    3. Dlaczego tłumaczenie może być przyjemne? Czy jest raczej źródłem cierpień?

    Co w tłumaczeniu jest przyjemne? Stan skupionego rozproszenia, oglądanie przepływu myśli… pomysły przesuwają się, nie to, już mniej nie to i wreszcie TO ! Jest w tym coś z zen. Generalnie jednak to zajęcie wymaga nieugiętej samodyscypliny, przesuwa spektrum psychiczne w kierunku masochizmu i mizantropii, niezrozumiałych dla otoczenia.

    4. Czy jest jakiś autor, którego się Pan boi?

    Lintona Kwesi Johnsona!  Uprzedzono mnie, że wszyscy moi poprzednicy się poddali, więc cieszyłam się, że będę pierwsza, lecz… nie udało mi się przełożyć ani jednej zwrotki, nawet przy akompaniamencie Inglan is da Bitch.

    5. Co wywołuje największą radość tłumacza? A co jego rozpacz? 

    Radość tłumacza: kiedy zostanie zauważony jako współautor książki. Co doprowadza do rozpaczy? Mętna myśl oryginału – na poziomie, na jakim w Polsce żadna redakcja nie przyjęłaby tekstu ani od autora, ani od tłumacza. Wielopiętrowa intryga, której kulminacją jest product placement lodów, chrupek, lub plasteliny playdough.

    6. Kiedy stawia Pan kropkę?

    Kiedy stawiam ostatnią kropkę? Po tym, jak się zarzekłam, że postawiłam już ostatnią kropkę.

    7. Jaka jest pozycja tłumacza w Polsce?

    Poważnie niedoceniana.

    8. Czy tłumacz jest mecenasem literatury, jaką przekłada? Promotorem języka obcego?

    Czasami. Dotyczy to pewnie mało znanych języków i literatur.

    9. Czy tłumacz coś musi? A może czegoś mu nie wolno?

    Nie tyle musi, ile powinien, wywołać w czytelniku spójny nastrój, ergo pozwolić mu zatracić się w lekturze. Tłumacz, jak pisarz, reżyser teatralny i filmowy tworzy pewną iluzję,  której ważnym elementem jest jego własna niewidzialność.

    10. Do jakiego stopnia przekład uruchamia nowe możliwości polszczyzny?

    Do granic (zdecydowanie pojemnych i elastycznych) tej polszczyzny. Każdy język ma swoją specyfikę i „wdzięczne” obszary do eksperymentowania.

    11. Czy tłumaczenie może stworzyć język, którego nie ma w języku docelowym? Jakiś socjolekt? Dialekt?

    Czasami musi. Tak wyglądają np. tłumaczenia Białoszewskiego, futurystów…

    12. Czy można przygotować przekład, który nie będzie się starzał?

    Pewnie nie, mimo to francuskojęzyczne tłumaczenia Ważyka brzmią bardziej nowocześnie od młodszych o dwie dekady tłumaczeń Stolarka, Może przekłady, jak ludzie, starzeją się w różnym tempie. 

    13. W jakich rejestrach szukała Pani inspiracji do przekładu nominowanego do nagrody?

    Afrykańskie korzenie UFO obudziły we mnie ducha „tall tales”, niestworzonych opowieści, relacjonowanych zdyszanym głosem blagiera, prostaczka (jakkolwiek chwilami bardzo wyrafinowanego) a jednocześnie człowieka czującego, który cierpi, wspomina, rozpamiętuje, kocha. Tego głosu nie wolno mi było zdradzić, więc nie stroniąc od humoru starałam się wystrzegać łatwej protekcjonalności. Pracowałam intuicyjnie, bez żadnej metody, dbając tylko o spójne „centrum tonalne” każdego epizodu. Próba oddania dłuższych, funkowych partii złożonych z jednosylabowych słów byłaby męczącym wyżymaniem polszczyzny, podobnie jak ogrywanie kreolskiego patois. Starałam się być wierna emocjom utworu, a ośmielona nowatorskim duchem oryginału – eksperymentowałam tam, gdzie znajdowałam wdzięczny grunt w naszym języku – nigdy jednak wbrew centralnej intencji oryginału. Zdarzały mi się drobne „opuszczenia” i drobne „naddatki”, mieszczące się jednak w spektrum materii, z jakiej Autor uprządł swoją opowieść. Czasem myślę, że głos i tętno przekładu UFO dziedziczą najgłębsze DNA nie z funkowej synkopy, calypso i poezji jazzu, ile  Brzechwy, Tuwima, Themersona.  

  • Kwestionariusz tłumaczy – Maciej Płaza

    Kwestionariusz tłumaczy – Maciej Płaza

    Kwestionariusz tłumaczy:

    1. Kiedy przełożył Pan swoją pierwszą książkę?

    W 2009 roku. Była to „Martwa Europa” Christosa Tsiolkasa, piękna i straszna powieść, która niestety przeszła bez echa.

    2. W jakim rytmie Pan pracuje?

    W biurowym: siadam do pracy o siódmej-ósmej rano i tłukę w klawiaturę do wczesnego popołudnia. Pracuję maksymalnie 6 godzin dziennie, dłużej nie ma sensu, bo jakość pracy spada wtedy dramatycznie.

    3. Dlaczego tłumaczenie może być przyjemne? Czy jest raczej źródłem cierpień?

    Gdy tłumaczy się autora, którego się lubi i ceni, praca jest przyjemna; w innych przypadkach potrafi być udręką.

    4. Czy jest jakiś autor, którego się Pan boi?

    Są autorzy, których po prostu nie umiałbym przełożyć i nie zamierzam próbować, bo potrzebny jest do tego warsztat filologiczny, którego nie mam, bo nie jestem z wykształcenia anglistą; nie przełożyłbym na przykład Szekspira, Blake’a czy późnego Joyce’a. Nie dałbym się też namówić na tłumaczenie Melville’a: pewnie dałbym mu radę, ale jego pisarstwo jest tak okropnie skomplikowane składniowo i stylistycznie, że umęczyłbym się przy tym ponad miarę.

    5. Co wywołuje największą radość tłumacza? A co jego rozpacz? 

    Do rozpaczy doprowadza mnie tłumaczenie wierszy napisanych według klasycznej poetyki, czyli metrycznych i rymowanych. Robię to tylko wtedy, gdy muszę, tj. gdy są one wplecione w książkę, którą tłumaczę, i wpadam wtedy w szczerą rozpacz. 

    Najbardziej cieszy mnie, gdy mogę przetłumaczyć książkę, którą uwielbiam, dla dobrego wydawnictwa. Jedną z takich radości była dla mnie praca nad Wzgórzem przyśnień Arthura Machena.

    6. Kiedy stawia Pan kropkę?

    Po dwóch końcowych lekturach całego tekstu, gdy widzę, że wszystko w miarę przyzwoicie wygląda. Niedobrze jest czytać i poprawiać tłumaczony tekst w nieskończoność, bo wpada się wtedy w maniackie przekonanie, że zawsze jeszcze można coś poprawić – tymczasem otóż nie: od pewnego momentu można już tylko znowu psuć. Trzeba w pewnym momencie powiedzieć: stop. Na szczęście czy nieszczęście zwykle mówią to za nas wydawnictwa, a raczej terminy zapisane w umowie.

    7. Jaka jest pozycja tłumacza w Polsce?

    Zła. Bardzo marne stawki, nieuczciwe praktyki wielu wydawnictw, a także – co może najgorsze – brak miejsca dla zawodu tłumacza literatury w systemie ubezpieczeń społecznych. Mimo to i tak zbyt wielu ludzi garnie się do tego zawodu – ze szkodą i dla siebie, i dla zawodu.

    8. Czy tłumacz jest mecenasem literatury, jaką przekłada? Promotorem języka obcego?

    Mecenasem oczywiście może być, jeśli mu na tym zależy, ale nie musi: przekładanie książek to praca zarobkowa i nawet jeśli tłumacz jakąś książkę ceni i lubi, trudno oczekiwać, by od razu stawał się mecenasem czy ambasadorem jej autora. Promotorem języka obcego? Wręcz przeciwnie: tłumacz powinien być językowym purystą i bronić języka ojczystego przez zachwaszczeniem obcymi wtrętami. Mówię to z perspektywy tłumacza anglisty: język polski jest zaśmiecony angielszczyzną – i to złą, kundlowatą angielszczyzną, netfliksowo-komiksową – w stopniu zatrważającym.

    9. Czy tłumacz coś musi? A może czegoś mu nie wolno?

    Musi dbać o to, by jego przekład był pięknym utworem literackim; kwestia wierności jest drugorzędna, przekład ma się dobrze czytać po polsku. Nie wolno mu brać się do tłumaczenia czegoś, co przerasta jego możliwości bądź po prostu mu nie leży – wtedy przekład nie będzie udany.

    10. Do jakiego stopnia przekład uruchamia nowe możliwości polszczyzny?

    Rzadko tak się dzieje. Ogromna większość przekładanej literatury – i nie tylko przekładanej – jest pozbawiona wszelkiej stylistycznej inwencji i wtedy wystarczy ten zasób polszczyzny, który już istnieje i jest powszechnie dostępny. Przygoda zaczyna się wtedy, gdy stylistyka oryginału jest nacechowana; wtedy tłumacz musi się nagłowić, jak oddać specyficzną składnię, dialektyzmy, neologizmy, archaizmy itp. Przed dobrym i ambitnym tłumaczem otwiera się wtedy pole do popisu i jego przekład może wnieść coś nowego i twórczego do literackiej polszczyzny.

    11. Czy tłumaczenie może stworzyć język, którego nie ma w języku docelowym? Jakiś socjolekt? Dialekt?

    Może. Krzysztof Bartnicki stworzył taki język w „Finneganów trenie”, Robert Stiller w obu swoich Mechanicznych pomarańczach. To sztuczne dialekty literackie, nikt tak po polsku nie mówi ani nie pisze.

    12. Czy można przygotować przekład, który nie będzie się starzał?

    Starzeją się przekłady, które zbyt mocno osadzone są w idiomatyce języka im współczesnego – choć potrafią wówczas starzeć się pięknie: opowiadania Poego w przekładach Leśmiana brzmią archaicznie, ale nie ujmuje im to arcydzielności, natomiast Poe przekładany przez innych tłumaczy młodopolskich potrafi brzmieć nieznośnie – ponieważ kłania się tu także indywidualny talent tłumacza. Starzeją się też przekłady, które nie do końca trafiają w stylistykę tłumaczonych tekstów czy w realia ukazanego w nich świata. Widać to dziś np. w przekładach niektórych modernistycznych pisarzy amerykańskich: polscy tłumacze w latach 50. czy 60. XX wieku po prostu nie mieli dostępu do wiedzy, która pozwoliłaby im w pełni rozgryźć ich twórczość. Czy można stworzyć przekład, który nie będzie się starzał? Pewnie można – wszystko można. Trzeba tylko dużej wiedzy, talentu, doświadczenia, intuicji… Błahostka!

    13. W jaki sposób należy myśleć o tekście, by zachować jego językową odrębność w polszczyźnie?

    Przede wszystkim trzeba dostrzec jego odrębność w języku macierzystym. Bez tego ani rusz. Prócz tego: wiadomo: duża wiedza, talent, doświadczenie, intuicja… 

    14. W jakich rejestrach szukał Pan inspiracji do przekładu nominowanego do nagrody?

    Gdy 10 lat temu tłumaczyłem H.P. Lovecrafta, podszedłem do sprawy bardzo filologicznie, wyznaczyłem sobie główne punkty orientacyjne, między którymi muszę rozpiąć swój przekład: proza młodopolska i międzywojenna, literatura romantyczna, Raj utracony, Leśmianowskie przekłady Poego. Przy Arthurze Machenie nie czułem już potrzeby tak metodycznego działania, choć nie bardzo umiem wytłumaczyć, dlaczego. Machen jest zapewne autorem mniej wtórnym niż Lovecraft, tj. mniej wyraźnie zapożyczał, ale pewnie zadziałało też moje doświadczenie, nieporównanie większe niż przy pracy nad Lovecraftem, a także oczytanie w samym materiale: przeczytałem w oryginale kilkanaście tomów Machena, może więc po prostu mogłem sobie pozwolić na to, by przekładać go bardziej intuicyjnie. Najogólniej mówiąc, wzorem były dla mnie rejestry prozy XIX-wiecznej, od romantycznej po findesieclową – ale, jak powiadam, bez konkretniejszych nawiązań.

  • Kwestionariusz tłumaczy – Ryszard Wojnakowski

    Kwestionariusz tłumaczy – Ryszard Wojnakowski

    Kwestionariusz tłumaczy:

    1. Kiedy przełożył Pan swoją pierwszą książkę?

    Całą książkę – prawie 40 lat temu, ale ukazała się dopiero w 1986. Brakowało papieru na niektóre publikacje… Pojedyncze drobne teksty w prasie i/lub w antologii w 1979 i 1981.

    2. W jakim rytmie Pan pracuje?

    Całorocznym, siedmiodniowym i 24-godzinnym. Pracoholizm w czystej postaci. Doba jest stanowczo za krótka, żeby starczyło czasu na wszystko, mam na myśli także zajęcia okołotłumaczeniowe, researche, ogólne dokształcenia się i bieżącą orientację „w temacie”. Ale taki rytm-tryb pracy to nie przymus. We wspomnieniach wszystko pięknieje, dlatego z rozrzewnieniem wracam do pierwszego okresu w moim życiu tłumackim, kiedy zarabiałem na chleb w inny sposób i wydzierałem (wykradałem) jak najwięcej godzin na tłumaczenia.

    3. Dlaczego tłumaczenie może być przyjemne? Czy jest raczej źródłem cierpień?

    Tłumaczenie książek nie jest pracą z przymusu, sposobem na dorobienie się, i choćby dlatego powinno być przyjemne. Ale przyjemność sprawia nie tylko pasjonatom, którzy traktują to jak odskocznię od stałej pracy,  przygodę, szlachetne hobby, święto, spełnienie marzeń. Od tego trzeba zresztą zaczynać, a nie od razu rzucać się na głęboką wodę, czyli zawodowstwo. Dla zawodowego tłumacza literatury ww. przyjemności też są dostępne, ale to przede wszystkim „blood, sweat and tears”. Ja do tego „wyższego etapu” dochodziłem blisko 10 lat. Za długo, owszem, ale w tamtych czasach straceńców i ryzykantów nie było wielu. I kapitalizmu, który jest przekleństwem ludzi książki, też wtedy nie było.

    Domyślam się, że pytanie dotyczy cierpień przeżywanych na innym poziomie obcowania z przekładaną książką. Najogólniej mamy do czynienia z oporem materii – w języku oryginału i/lub przekładu. Zaryzykuję twierdzenie, że takie cierpienie nobilituje, uszlachetnia – ale nie odstrasza, raczej hartuje. Motywuje do wzmożonych wysiłków, ale też uczy pokory.

    4. Czy jest jakiś autor, którego się Pan boi?

    „Boi” to niewłaściwe słowo. Prędzej chodzi o respekt. Nie wszystko da się przetłumaczyć i nie wszystko dany tłumacz może/powinien tłumaczyć. Mój respekt obejmuje przede wszystkim poetów, „ojców modernizmu”, że tak się wyrażę. Rilkego, Georgego, a z wcześniejszych także Hölderlina. Możliwe, że z powodu nieprzystawalności polskiej poezji tego okresu. Przede wszystkim ci niemieckojęzyczni poeci nie trafiają do mojego ucha, nie wywołują rezonansu. Są na wskroś nowocześni, ale to za mało. U nas, mimo że poezja polska zawsze była w czołówce, rzadziej w awangardzie,  mamy młodopolszczyznę. Też piękną i nowatorską, ale nieodłącznie związaną z brzmieniem mowy polskiej.

    5. Co wywołuje największą radość tłumacza? A co jego rozpacz?

    Dla mnie to moment ukazania się książki. Moja cierpliwość tak często była wystawiana na próbę, książki, te najwartościowsze,  tak długo przetrzymywane w wydawnictwach na różnych etapach produkcji, że oddycham z ulgą dopiero wtedy. Po drodze są oczywiście sukcesy cząstkowe, od końca wyliczając: zadowolenie ze szczegółowych rozwiązań, z utrafienia – oczywiście niekoniecznie już na „dzień dobry” – w ton oryginału, rozgryzienie i zdefiniowanie specyfiki autora, odkrycie dobrej książki lub świetnego pisarza. Last but not least znalezienie polskiego wydawcy, który zechce realizować nasze pomysły i marzenia.

    Rozpacz jest wtedy, gdy dochodzimy do ściany. I w jakimś punkcie albo nie potrafimy zrozumieć oryginału – wtedy musimy pytać oby żyjącego autora – albo nie umiemy przekuć tej nowej wiedzy na możliwości polszczyzny. Chyba że polszczyzna mimo swojego skomplikowania i bogactwa nie ma do dyspozycji instrumentów pozwalających tłumaczowi zarządzać jakimś chwytem stylistycznym.

    6. Kiedy stawia Pan kropkę?

    Kiedy nie mogę już nic zmienić. Jest po wszystkich korektach i rewizjach i wydawca nie pozwala. Często – w poezji o wiele częściej – przyłapuję się na tym, że w wydrukowanej książce zmieniłbym jeszcze to i owo. Zaobserwowałem też u siebie, ale domyślam się, że inni mają to samo, skażone patrzenie na tekst literacki, oczywiście bardziej krytyczne na przełożony niż na oryginalny polski. W swojej pracy zbyt jesteśmy skupieni na warsztacie i na szczególe, że wszędzie dostrzegamy szwy. I albo podziwiamy robotę innych twórców, kolegów pracujących w materii słownej, albo się czepiamy…

    7. Jaka jest pozycja tłumacza w Polsce?

    Za niska. Ale na pocieszenie od razu dodam, że w innych krajach jest podobnie. W sensie prestiżu, powagi… Oczywiście w krajach bardziej cywilizowanych sytuacja ekonomiczna jest trochę lepsza i więcej jest zawodowych tłumaczy literatury, większa też świadomość branżowa. My dochodzimy do tego powoli – ale postęp na przestrzeni swoich 40 lat w zawodzie widzę ogromny – do rozwiązań systemowych i do wyższego statusu w odczuciu społecznym. Trochę brakuje mi większej solidarności między wydawcami i tłumaczami. Irytuje spychanie kosztów tłumaczenia do kategorii „zła koniecznego”, najlepiej gdyby przekład nic nie kosztował albo (dodam złośliwie) gdyby autorzy od razu pisali w językach przekładów. Muszę się ugryźć w język: to zbyt szeroki temat…

    Niestety, nie przebiła się do powszechnej świadomości – z winy krytyków literackich – egzystencja i działalność tłumacza w toku powstawania książki. Jak można chwalić w recenzji styl autora, rozpływać się w zachwytach i nie zająknąć się, komu polski czytelnik to zawdzięcza? Nawet w notce bibliograficznej brakuje nazwiska „sprawcy”. Nie mówię tu  o mediach branżowych, gdzie znajdujemy też fachową krytykę, której też za mało.

    8. Czy tłumacz jest mecenasem literatury, jaką przekłada? Promotorem języka obcego?

    Jest. Choć dawniej był bardziej, co miało plusy i minusy. Jego promotorska rola przynosi z jednej strony prestiż i dodatkową satysfakcję, z drugiej jako darmowa siła robocza tłumacze zastępują wykwalifikowane kadry, „łowców tytułów”, których zatrudniają tylko nieliczne wydawnictwa. Oczywiście taka rola tłumaczy to zaszczyt,  a ich działalność w tym zakresie doceniają i wspierają kraje mające w nich ambasadorów swojej kultury. Z drugiej strony mamy chyba naiwne wyobrażenie, że to się przekłada na wzrost czytelnictwa czy zainteresowanie nauką języka autora, który przypadł do gustu czytającej publiczności.

    9. Czy tłumacz coś musi? A może czegoś mu nie wolno?

    Jeśli tłumacz podejmuje się przekładu, to bardzo wiele musi i ponosi dużą odpowiedzialność. To widać zwłaszcza na przykładach nieudanych przekładów, których niestety nie brakuje. Tłumacz nie może się schować się za autora, jest jego „głosem”, i to bardzo ważnym, bo gdy zafałszuje, polscy czytelnicy nigdy nie dowiedzą się, jaki skarb kultury światowej utracili. Bywa zresztą, że dziwią się, jak ten i ów mógł np. dostać Nobla za tak wątpliwej jakości literaturę. Rzetelność i jakość tłumackiej pracy są zdecydowanie najważniejsze, jeśli ktoś narzeka na warunki tejże pracy, powinien pomyśleć o tym w porę przy ważeniu argumentów za i przeciw. W każdym razie nie wolno podejmować się zadań niewykonalnych albo z braku czasu godzić się na obniżenie poziomu. Wiem, jakie to trudne i że decyzje tłumaczy są często nieracjonalne.

    10. Do jakiego stopnia przekład uruchamia nowe możliwości polszczyzny?

    Trudne pytanie. Najlepiej, kiedy tłumacz nie staje przed oklepanym dylematem: piękna czy wierna. Ma stworzyć dobry literacki polski tekst, który nie razi obcością. Ale umówmy się, że taka literatura już się nam przejadła i że szukamy – jako tłumacze i czytelnicy – czegoś nowego. Jak dalece tłumaczom pomaga polszczyzna, kiedy trzeba ją „ruszyć”, zmusić do wysiłku, do giętkości? Nie jest łatwo. Język ojczysty funduje nam krępujący gorset, który z natury tłamsi fantazję. Ale jaka za to czeka nas satysfakcja, gdy coś wymyślimy i zmieścimy się w szeroko pojętej normie, a przynajmniej zostaniemy przez czytelników zrozumiani! Rozciągliwość polszczyzny i świadomość językowa to dziedziny, nad którymi trzeba pracować. Oczywiście więcej mogą tu zdziałać autorzy polscy, ale wobec masowej produkcji tłumaczeń także my musimy się włączyć. Wymaga to od tłumaczy – co z drugiej strony w tym zawodzie piękne – ciągłego kształcenia i rozwoju. Nie można uznać się za ukształtowanego tłumacza, który wszystko umie. Tłumacz ma umieć się uczyć. Niech to wystarczy za dewizę.

    11. Czy tłumaczenie może stworzyć język, którego nie ma w języku docelowym? Jakiś socjolekt? Dialekt?

    Teoretycznie może, ale to karkołomne zadanie. I na początek trzeba dokonać rozrachunku zysków i strat. Może nie warto, skórka niewarta wyprawki? W historii literatury nie brakowało zabaw językowych, które z różnym powodzeniem odtwarzano w językach obcych. Nasuwa się pytanie, jak dalece rezultat takich zabiegów jest jeszcze przekładem. Wg mnie takich zabiegów adaptacyjnych możemy dokonywać punktowo, śladowo, zauważalnie – ale zabawy polegające na tworzeniu nowych języków zostawmy informatykom i lingwistom.

    Z własnego doświadczenia wiem, co jest możliwe. Tłumaczyłem „większy” utwór, tzn. dwustronicowy, w którym występowała jedna samogłoska. Tłumaczyłem powieść z rozbudowaną w zamyśle interpunkcją, która spełniała dodatkowo funkcje semantyczne – oczywiście w węższym zakresie niż autor (R. Jirgl), ale z powagą odtwarzając jego pomysł na rozruszanie niemczyzny. W powieści alternatywnej (O. Basil) próbowałem oswoić język III Rzeszy: zamieściłem dość obszerny glosariusz.

    Dialektów nie zdarzyło mi się tworzyć, bo w języku polskim ich właściwie nie mamy, ale często musiałem sobie radzić z dialektem używanym świadomie, często z pobudek sentymentalnych, przez moich autorów.12.

    12. Czy można przygotować przekład, który nie będzie się starzał?

    Zwłaszcza w Niemczech tłumaczy się bardzo dużo, przy czym oprócz aktualnej bogatej oferty tytułowej w wielu oficynach wydaje się nowe przekłady nie tylko klasyki, ale i literatury XX-wiecznej. W myśl zasady: każde pokolenie zasługuje na swojego Szekspira. Sądzę, że dużo łatwiej tam o kolejny konkurencyjny przekład niż u nas. Może dlatego, że nie mają złudzeń, że przekład musi się zestarzeć. Podzielam ten pogląd, choć – także i pod tym względem – w ograniczonym zakresie. Oprócz „Fausta”, przy którym już kilkudziesięciu tłumaczy mierzyło siły na zamiary – lub odwrotnie – niewiele jest w literaturze niemieckiej takich wyzwań niebudzących wątpliwości, czy warto podejmować kolejne próby. Jeden tzw. dobry przekład wystarczy, chyba że zagrają inne argumenty. Co potwierdzam przykładami-przekładami z własnego podwórka: E.M. Remarka i M. Endego.

    13. W jaki sposób należy myśleć o tekście, by zachować jego językową odrębność w polszczyźnie?

    Kolejne trudne pytanie, nad którym się dotąd nie zastanawiałem. Zawsze starałem się zachować oryginalny styl autora, choć zdarzało mi się też tłumaczyć pisarzy tuzinkowych, poniekąd pracujących przy taśmie produkcyjnej. Nie była to jednak literatura wysoka. W pozostałych przypadkach staram się ustalić szeroko rozumiany idiom danego autora, naturalnie wykraczający poza taki czy inny sposób prowadzenia fabuły. Nie przeceniałbym tutaj roli tłumacza, bo dobry tekst oryginalny poprowadzi go niezawodnie. Trzeba oczywiście uważać na pokusy, żeby nie narzucać własnego tłumackiego stylu, zwłaszcza tam, gdzie widać, że autor sobie nie radzi lub odpłynął za daleko…

    14. W jakich rejestrach szukał Pan inspiracji do przekładu nominowanego do nagrody?

    Inspiracja do przekładu? Czyli pewnie wzorzec, podpora, drogowskaz… Usytuowanie dzieła w historii literatury to zadanie dla krytyków literackich, którzy przeważnie mają z nim do czynienia po ukazaniu się przekładu. Oni tłumaczowi nie podpowiedzą, musi poradzić sobie sam. Najprościej byłoby oprzeć się na utworze oryginalnym, gdyby tylko ten zechciał czytelnie przekazywać wszelkie tropy i aluzje. Sądzę, że byłoby mi łatwiej, gdyby „Maskarada geniuszy” powstała „po bożemu”, a nie miała skomplikowanych losów wydawniczych. Nie ma na to miejsca, więc tylko powiem, że tłumaczyłem na podstawie 3. wydania, czyli drugiego z prawdziwego zdarzenia, ale wciąż niedoskonałego. Bo choć autor zmarł ok. ćwierć wieku po napisaniu swojego opus magnum, to nie zdołał go opublikować. Siłą rzeczy zostałem więc wmanewrowany w redakcję ostatecznej wersji tekstu – mniejsza o to, czy wydawca austriacki skorzysta kiedyś z moich doświadczeń. Krótko na temat, czyli lista moich przewodników. K.L. Immermann to autor „Münchhausena”, dzieła sprzed niemal 200 lat, przełożonego przeze mnie 30 lat temu. Ważniejsze są polskie odniesienia stylistyczne. To przede wszystkim S.I. Witkiewicz i W. Gombrowicz. Czyli literatura awanturniczo-łotrzykowska, fantastyczna, groteskowa, przerysowana, wręcz barokowa – a w przypadku mojego autora przeładowana humorem językowym i potężną dawką informacji nie tylko o starożytności greckiej – „Maskaradę geniuszy” można też odczytać jako kolejną wersję mitu o Akteonie – nie tylko o c.k. Austrii, ale właściwie o wszystkim.

  • Przekład – warsztat. Hanna Igalson-Tygielska

    Przekład – warsztat. Hanna Igalson-Tygielska

    Poprosiłam tłumaczy nominowanych w tym roku do Nagrody Translatorskiej im. Boya-Żeleńskiego o wskazanie takich zdań, nad którymi się męczyli – bo przecież często chodzi o inną melodię języka, zupełnie obcy kontekst, słownictwo sprzed kilku epok, zupełnie dzisiaj niezrozumiałe, lub takie, które nie ma odpowiednika w polszczyźnie. 

    Języki nie są wobec siebie równoległe, nie są symetryczne, każdy wprowadza swoje uniwersum i nie da się go przełożyć ani szybko, ani prosto. 

    Hanna Igalson-Tygielska jako przykład skomplikowanego tłumaczenia podała sonet Saint-Beuve’a z XIX wieku:

    Sonnet

    J’étais un arbre en fleur où chantait ma Jeunesse,
    Jeunesse, oiseau charmant, mais trop vite envolé,
    Et même, avant de fuir du bel arbre effeuillé,
    Il avait tant chanté qu’il se plaignait sans cesse.

    Mais sa plainte était douce, et telle en sa tristesse
    Qu’à défaut de témoins et de groupe assemblé,
    Le buisson attentif avec l’écho troublé
    Et le coeur du vieux chêne en pleuraient de tendresse.

    Tout se tait, tout est mort! L’arbre, veuf de chansons,
    Étend ses rameaux nus sous les mornes saisons;
    Quelque craquement sourd s’entend par intervalle;

    Debout il se dévore, il se ride, il attend,
    Jusqu’à l’heure où viendra la Corneille fatale
    Pour le suprême hiver chanter le dernier chant.

     

     

    Który przełożyła tak:

    Sonet

     

     

     

    Byłem rozkwitłym drzewem w dniach śpiewnej Młodości,

    Co jak śpiewna ptaszyna z gałęzi sfrunęła,

    Lecz nim jesień już ciemna kończyła swe dzieła

    We wdzięcznym śpiewie ptaka zew skargi zagościł.

     

    A tak słodka ta skarga i pełna żałości,

    Że choć ją licznych świadków bliskość ominęła,

    Gęstwina leśna echem przeciągłym westchnęła,

    Serce starego dębu załkało z czułości.

     

    Wszystko milknie i kona! Drzewo owdowiałe

    Wyciąga drżące ręce pod deszczu powałę,

    Głuchym trzaskiem niekiedy we wnętrzu zastuka;

     

    Samo siebie pożera – gnie się, marszczy, słania,

    Czeka zimy, co ześle fatalnego Kruka,

    By mu requiem zaśpiewał w godzinie konania.

     

     

    Sonet ukazał się w trzecim tomie „Antologii poezji francuskiej” – w wyborze i opracowaniu Jerzego Lisowskiego, Czytelnik 2000.

     

     

     

     

     

     

  • Przekład – warsztat. Wawrzyniec Brzozowski

    Przekład – warsztat. Wawrzyniec Brzozowski

     

    Poprosiłam tłumaczy nominowanych w tym roku do Nagrody Translatorskiej im. Boya-Żeleńskiego o wskazanie takich zdań, nad którymi się męczyli – bo przecież często chodzi o inną melodię języka, zupełnie obcy kontekst, słownictwo sprzed kilku epok, zupełnie dzisiaj niezrozumiałe, lub takie, które nie ma odpowiednika w polszczyźnie. 

    Języki nie są wobec siebie równoległe, nie są symetryczne, każdy wprowadza swoje uniwersum i nie da się go przełożyć ani szybko, ani prosto. 

    Dzisiaj fragment, który wskazał Wawrzyniec Brzozowski – wraz z jego komentarzem: 

    Co jest najtrudniejsze w tłumaczeniu? Bywa z tym bardzo różnie. Zdarzało mi się przekładać rzeczy dość karkołomne, przede wszystkim u Pereca – na przykład 179 zdań dotyczących zdarzeń opisanych w „Życiu instrukcji obsługi”, długich na 60 znaków wraz ze spacjami, ułożonych w trzy bloki, dwa po 60 wersów, a ostatni liczący ich 59, przy czym ostatnia litera pierwszego zdania w każdym bloku, w drugim musiała być druga od końca, w trzecim trzecia itd., tak by tworzyły ich diagonalne osie, składające się na trzyliterowe słowo, które tłumaczy brak ostatniego, 180 wersu. W pierwszym wydaniu „Życia” spełniłem tylko pierwszy wymóg – 60 znaków w wersie. Dowiedziawszy się dopiero potem od perecologów, że kolejność zdań, oprócz jednego, może być dowolna, w drugim wydaniu pokusiłem się o  spełnienie pozostałych warunków. I okazało się to dość przyjemną łamigłówką.

    O wiele gorsze wspomnienia z polowań na właściwe słowo, frazę, poetykę, mam ze zmagań z Proustem. O ile pamiętam, poniższy fragment, pośród wielu innych, sprawił mi o wiele więcej niemiłych kłopotów.

    “Les levers de soleil sont un accompagnement des longs voyages en chemin de fer, comme les œufs durs, les journaux illustrés, les jeux de cartes, les rivières où des barques s’évertuent sans avancer. À un moment où je dénombrais les pensées qui avaient rempli mon esprit pendant les minutes précédentes, pour me rendre compte si je venais ou non de dormir (et où l’incertitude même qui me faisait me poser la question était en train de me fournir une réponse affirmative), dans le carreau de la fenêtre, au-dessus d’un petit bois noir, je vis des nuages échancrés dont le doux duvet était d’un rose fixé, mort, qui ne changera plus, comme celui qui teint les plumes de l’aile qui l’a assimilé ou le pastel sur lequel l’a déposé la fantaisie du peintre. Mais je sentais qu’au contraire cette couleur n’était ni inertie, ni caprice, mais nécessité et vie. Bientôt s’amoncelèrent derrière elle des réserves de lumière. Elle s’aviva, le ciel devint d’un incarnat que je tâchais, en collant mes yeux à la vitre, de mieux voir, car je le sentais en rapport avec l’existence profonde de la nature, mais la ligne du chemin de fer ayant changé de direction, le train tourna, la scène matinale fut remplacée dans le cadre de la fenêtre par un village nocturne aux toits bleus de clair de lune, avec un lavoir encrassé de la nacre opaline de la nuit, sous un ciel encore semé de toutes ses étoiles, et je me désolais d’avoir perdu ma bande de ciel rose quand je l’aperçus de nouveau, mais rouge cette fois, dans la fenêtre d’en face qu’elle abandonna à un deuxième coude de la voie ferrée ; si bien que je passais mon temps à courir d’une fenêtre à l’autre pour rapprocher, pour rentoiler les fragments intermittents et opposites de mon beau matin écarlate et versatile et en avoir une vue totale et un tableau continu”.

     I wersja polska:

             “Wschody słońca są takim samym rekwizytem długich podróży koleją jak pisma ilustrowane, jajka na twardo, talie kart lub rzeki, na których mozolą się barki, prawie nie posuwając się naprzód. W pewnej chwili, kiedy od kilku już minut zbierałem myśli, chcąc ustalić, czy udało mi się przespać, czy też nie (już sama niepewność, co kazała mi zadać sobie owo pytanie, udzieliła twierdzącej na nie odpowiedzi), ujrzałem w prostokącie okna unoszące się ponad niewielkim czarnym lasem postrzępione obłoki, których delikatny, różowawy puch miał zdecydowaną i jakby martwą barwę, niezdolną już się odmienić, podobnie jak kolor ptasich skrzydeł, które przejmują go od składających się na nie piór, albo też pastel, na jakim znalazł się on za sprawą fantazji artysty. Czułem jednak, iż rzecz przedstawia się odwrotnie, a barwy te nie znalazły się tam bezwolnie i nie są niczyim kaprysem, lecz koniecznością i oznaką życia. Wkrótce spiętrzyły się za nimi rezerwy światła, kolor obłoków się ożywił, a niebo oblało się pąsem. Starałem się, przylepiając nos do szyby, dobrze się temu przyjrzeć, czułem bowiem, że ma to związek z ukrytym, niematerialnym życiem natury, lecz szyny znienacka zmieniły kierunek, pociąg skręcił, scenę świtu zastąpił zaś w ramie okna nocny widok wioski z dachami błękitnymi od księżycowej poświaty oraz z basenem dla praczek, którego woda opalizowała perłową masą nocy pod niebem wciąż jeszcze usianym gwiazdami; i zacząłem już popadać w rozpacz, że utraciłem ów pas różowego nieba, gdy dostrzegłem go, teraz już całkiem czerwony, w przeciwległym oknie, z którego znów mi uciekł przy kolejnym zakręcie szyn; biegałem więc od okna do okna, próbując jakoś przybliżyć, połączyć te migające mi przed oczami, nieprzystające do siebie fragmenty w jeden spójny, zatrzymany w czasie obraz tamtego, tak dla mnie pięknego i jakże zmiennego poranka w szkarłatach”.

    Wawrzyniec Brzozowski, tłumacz literatury francuskojęzycznej i historyk sztuki. Laureat Nagrody „Literatury na Świecie” za debiut translatorski, nominowany do Nagrody Literackiej Miasta Gdańska Europejski Poeta Wolności za przekład poezji Jeana Portante’a, dwukrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia w kategorii przekład na język polski. Tłumaczył dzieła takich twórców jak m.in.: Alfred Jarry, Georges Perec, Marcel Proust, a także pamiętniki króla Stanisława Augusta Poniatowskiego.