Tag: kwestionariusz tłumacza

  • Kwestionariusz tłumaczy – Teresa Tyszowiecka blasK!

    Kwestionariusz tłumaczy – Teresa Tyszowiecka blasK!

    1. Kiedy przełożyła Pani swoją pierwszą książkę?

    Pierwszą książkę – „Magical Child” J.C. Pearce’a przełożyłam w lecie 1981, ale zanim została oddana do druku, nastał stan wojenny i maszynopis został w zaplombowanym wydawnictwie, a gdy po roku – hokus pokus! – plombę zdjęto, maszynopisu nie było. Następną książkę przełożyłam prawie dziesięć lat później – ta wyszła – i odtąd zostałam na dobre tłumaczką.

    2. W jakim rytmie Pani pracuje?

    Rano czytanie, wieczorem pisanie. Środek dnia – jak najdalej od tego wszystkiego, optymalnie na słońcu.

    3. Dlaczego tłumaczenie może być przyjemne? Czy jest raczej źródłem cierpień?

    Co w tłumaczeniu jest przyjemne? Stan skupionego rozproszenia, oglądanie przepływu myśli… pomysły przesuwają się, nie to, już mniej nie to i wreszcie TO ! Jest w tym coś z zen. Generalnie jednak to zajęcie wymaga nieugiętej samodyscypliny, przesuwa spektrum psychiczne w kierunku masochizmu i mizantropii, niezrozumiałych dla otoczenia.

    4. Czy jest jakiś autor, którego się Pan boi?

    Lintona Kwesi Johnsona!  Uprzedzono mnie, że wszyscy moi poprzednicy się poddali, więc cieszyłam się, że będę pierwsza, lecz… nie udało mi się przełożyć ani jednej zwrotki, nawet przy akompaniamencie Inglan is da Bitch.

    5. Co wywołuje największą radość tłumacza? A co jego rozpacz? 

    Radość tłumacza: kiedy zostanie zauważony jako współautor książki. Co doprowadza do rozpaczy? Mętna myśl oryginału – na poziomie, na jakim w Polsce żadna redakcja nie przyjęłaby tekstu ani od autora, ani od tłumacza. Wielopiętrowa intryga, której kulminacją jest product placement lodów, chrupek, lub plasteliny playdough.

    6. Kiedy stawia Pan kropkę?

    Kiedy stawiam ostatnią kropkę? Po tym, jak się zarzekłam, że postawiłam już ostatnią kropkę.

    7. Jaka jest pozycja tłumacza w Polsce?

    Poważnie niedoceniana.

    8. Czy tłumacz jest mecenasem literatury, jaką przekłada? Promotorem języka obcego?

    Czasami. Dotyczy to pewnie mało znanych języków i literatur.

    9. Czy tłumacz coś musi? A może czegoś mu nie wolno?

    Nie tyle musi, ile powinien, wywołać w czytelniku spójny nastrój, ergo pozwolić mu zatracić się w lekturze. Tłumacz, jak pisarz, reżyser teatralny i filmowy tworzy pewną iluzję,  której ważnym elementem jest jego własna niewidzialność.

    10. Do jakiego stopnia przekład uruchamia nowe możliwości polszczyzny?

    Do granic (zdecydowanie pojemnych i elastycznych) tej polszczyzny. Każdy język ma swoją specyfikę i „wdzięczne” obszary do eksperymentowania.

    11. Czy tłumaczenie może stworzyć język, którego nie ma w języku docelowym? Jakiś socjolekt? Dialekt?

    Czasami musi. Tak wyglądają np. tłumaczenia Białoszewskiego, futurystów…

    12. Czy można przygotować przekład, który nie będzie się starzał?

    Pewnie nie, mimo to francuskojęzyczne tłumaczenia Ważyka brzmią bardziej nowocześnie od młodszych o dwie dekady tłumaczeń Stolarka, Może przekłady, jak ludzie, starzeją się w różnym tempie. 

    13. W jakich rejestrach szukała Pani inspiracji do przekładu nominowanego do nagrody?

    Afrykańskie korzenie UFO obudziły we mnie ducha „tall tales”, niestworzonych opowieści, relacjonowanych zdyszanym głosem blagiera, prostaczka (jakkolwiek chwilami bardzo wyrafinowanego) a jednocześnie człowieka czującego, który cierpi, wspomina, rozpamiętuje, kocha. Tego głosu nie wolno mi było zdradzić, więc nie stroniąc od humoru starałam się wystrzegać łatwej protekcjonalności. Pracowałam intuicyjnie, bez żadnej metody, dbając tylko o spójne „centrum tonalne” każdego epizodu. Próba oddania dłuższych, funkowych partii złożonych z jednosylabowych słów byłaby męczącym wyżymaniem polszczyzny, podobnie jak ogrywanie kreolskiego patois. Starałam się być wierna emocjom utworu, a ośmielona nowatorskim duchem oryginału – eksperymentowałam tam, gdzie znajdowałam wdzięczny grunt w naszym języku – nigdy jednak wbrew centralnej intencji oryginału. Zdarzały mi się drobne „opuszczenia” i drobne „naddatki”, mieszczące się jednak w spektrum materii, z jakiej Autor uprządł swoją opowieść. Czasem myślę, że głos i tętno przekładu UFO dziedziczą najgłębsze DNA nie z funkowej synkopy, calypso i poezji jazzu, ile  Brzechwy, Tuwima, Themersona.  

  • Kwestionariusz tłumaczy – Maciej Płaza

    Kwestionariusz tłumaczy – Maciej Płaza

    Kwestionariusz tłumaczy:

    1. Kiedy przełożył Pan swoją pierwszą książkę?

    W 2009 roku. Była to „Martwa Europa” Christosa Tsiolkasa, piękna i straszna powieść, która niestety przeszła bez echa.

    2. W jakim rytmie Pan pracuje?

    W biurowym: siadam do pracy o siódmej-ósmej rano i tłukę w klawiaturę do wczesnego popołudnia. Pracuję maksymalnie 6 godzin dziennie, dłużej nie ma sensu, bo jakość pracy spada wtedy dramatycznie.

    3. Dlaczego tłumaczenie może być przyjemne? Czy jest raczej źródłem cierpień?

    Gdy tłumaczy się autora, którego się lubi i ceni, praca jest przyjemna; w innych przypadkach potrafi być udręką.

    4. Czy jest jakiś autor, którego się Pan boi?

    Są autorzy, których po prostu nie umiałbym przełożyć i nie zamierzam próbować, bo potrzebny jest do tego warsztat filologiczny, którego nie mam, bo nie jestem z wykształcenia anglistą; nie przełożyłbym na przykład Szekspira, Blake’a czy późnego Joyce’a. Nie dałbym się też namówić na tłumaczenie Melville’a: pewnie dałbym mu radę, ale jego pisarstwo jest tak okropnie skomplikowane składniowo i stylistycznie, że umęczyłbym się przy tym ponad miarę.

    5. Co wywołuje największą radość tłumacza? A co jego rozpacz? 

    Do rozpaczy doprowadza mnie tłumaczenie wierszy napisanych według klasycznej poetyki, czyli metrycznych i rymowanych. Robię to tylko wtedy, gdy muszę, tj. gdy są one wplecione w książkę, którą tłumaczę, i wpadam wtedy w szczerą rozpacz. 

    Najbardziej cieszy mnie, gdy mogę przetłumaczyć książkę, którą uwielbiam, dla dobrego wydawnictwa. Jedną z takich radości była dla mnie praca nad Wzgórzem przyśnień Arthura Machena.

    6. Kiedy stawia Pan kropkę?

    Po dwóch końcowych lekturach całego tekstu, gdy widzę, że wszystko w miarę przyzwoicie wygląda. Niedobrze jest czytać i poprawiać tłumaczony tekst w nieskończoność, bo wpada się wtedy w maniackie przekonanie, że zawsze jeszcze można coś poprawić – tymczasem otóż nie: od pewnego momentu można już tylko znowu psuć. Trzeba w pewnym momencie powiedzieć: stop. Na szczęście czy nieszczęście zwykle mówią to za nas wydawnictwa, a raczej terminy zapisane w umowie.

    7. Jaka jest pozycja tłumacza w Polsce?

    Zła. Bardzo marne stawki, nieuczciwe praktyki wielu wydawnictw, a także – co może najgorsze – brak miejsca dla zawodu tłumacza literatury w systemie ubezpieczeń społecznych. Mimo to i tak zbyt wielu ludzi garnie się do tego zawodu – ze szkodą i dla siebie, i dla zawodu.

    8. Czy tłumacz jest mecenasem literatury, jaką przekłada? Promotorem języka obcego?

    Mecenasem oczywiście może być, jeśli mu na tym zależy, ale nie musi: przekładanie książek to praca zarobkowa i nawet jeśli tłumacz jakąś książkę ceni i lubi, trudno oczekiwać, by od razu stawał się mecenasem czy ambasadorem jej autora. Promotorem języka obcego? Wręcz przeciwnie: tłumacz powinien być językowym purystą i bronić języka ojczystego przez zachwaszczeniem obcymi wtrętami. Mówię to z perspektywy tłumacza anglisty: język polski jest zaśmiecony angielszczyzną – i to złą, kundlowatą angielszczyzną, netfliksowo-komiksową – w stopniu zatrważającym.

    9. Czy tłumacz coś musi? A może czegoś mu nie wolno?

    Musi dbać o to, by jego przekład był pięknym utworem literackim; kwestia wierności jest drugorzędna, przekład ma się dobrze czytać po polsku. Nie wolno mu brać się do tłumaczenia czegoś, co przerasta jego możliwości bądź po prostu mu nie leży – wtedy przekład nie będzie udany.

    10. Do jakiego stopnia przekład uruchamia nowe możliwości polszczyzny?

    Rzadko tak się dzieje. Ogromna większość przekładanej literatury – i nie tylko przekładanej – jest pozbawiona wszelkiej stylistycznej inwencji i wtedy wystarczy ten zasób polszczyzny, który już istnieje i jest powszechnie dostępny. Przygoda zaczyna się wtedy, gdy stylistyka oryginału jest nacechowana; wtedy tłumacz musi się nagłowić, jak oddać specyficzną składnię, dialektyzmy, neologizmy, archaizmy itp. Przed dobrym i ambitnym tłumaczem otwiera się wtedy pole do popisu i jego przekład może wnieść coś nowego i twórczego do literackiej polszczyzny.

    11. Czy tłumaczenie może stworzyć język, którego nie ma w języku docelowym? Jakiś socjolekt? Dialekt?

    Może. Krzysztof Bartnicki stworzył taki język w „Finneganów trenie”, Robert Stiller w obu swoich Mechanicznych pomarańczach. To sztuczne dialekty literackie, nikt tak po polsku nie mówi ani nie pisze.

    12. Czy można przygotować przekład, który nie będzie się starzał?

    Starzeją się przekłady, które zbyt mocno osadzone są w idiomatyce języka im współczesnego – choć potrafią wówczas starzeć się pięknie: opowiadania Poego w przekładach Leśmiana brzmią archaicznie, ale nie ujmuje im to arcydzielności, natomiast Poe przekładany przez innych tłumaczy młodopolskich potrafi brzmieć nieznośnie – ponieważ kłania się tu także indywidualny talent tłumacza. Starzeją się też przekłady, które nie do końca trafiają w stylistykę tłumaczonych tekstów czy w realia ukazanego w nich świata. Widać to dziś np. w przekładach niektórych modernistycznych pisarzy amerykańskich: polscy tłumacze w latach 50. czy 60. XX wieku po prostu nie mieli dostępu do wiedzy, która pozwoliłaby im w pełni rozgryźć ich twórczość. Czy można stworzyć przekład, który nie będzie się starzał? Pewnie można – wszystko można. Trzeba tylko dużej wiedzy, talentu, doświadczenia, intuicji… Błahostka!

    13. W jaki sposób należy myśleć o tekście, by zachować jego językową odrębność w polszczyźnie?

    Przede wszystkim trzeba dostrzec jego odrębność w języku macierzystym. Bez tego ani rusz. Prócz tego: wiadomo: duża wiedza, talent, doświadczenie, intuicja… 

    14. W jakich rejestrach szukał Pan inspiracji do przekładu nominowanego do nagrody?

    Gdy 10 lat temu tłumaczyłem H.P. Lovecrafta, podszedłem do sprawy bardzo filologicznie, wyznaczyłem sobie główne punkty orientacyjne, między którymi muszę rozpiąć swój przekład: proza młodopolska i międzywojenna, literatura romantyczna, Raj utracony, Leśmianowskie przekłady Poego. Przy Arthurze Machenie nie czułem już potrzeby tak metodycznego działania, choć nie bardzo umiem wytłumaczyć, dlaczego. Machen jest zapewne autorem mniej wtórnym niż Lovecraft, tj. mniej wyraźnie zapożyczał, ale pewnie zadziałało też moje doświadczenie, nieporównanie większe niż przy pracy nad Lovecraftem, a także oczytanie w samym materiale: przeczytałem w oryginale kilkanaście tomów Machena, może więc po prostu mogłem sobie pozwolić na to, by przekładać go bardziej intuicyjnie. Najogólniej mówiąc, wzorem były dla mnie rejestry prozy XIX-wiecznej, od romantycznej po findesieclową – ale, jak powiadam, bez konkretniejszych nawiązań.

  • Tłumacz to brzmi dumnie? Kwestionariusz tłumaczy – Miłosz Biedrzycki

    Tłumacz to brzmi dumnie? Kwestionariusz tłumaczy – Miłosz Biedrzycki

    Metryczka:

    1.       Od ilu lat tłumaczę?

    Trudno to jednoznacznie określić. Jeśli dobrze pamiętam, pierwsze przekłady w czasopismach opublikowałem ok. 1995 r., a pierwsza książka w moim przekładzie (Jabłoń, autorski wybór wierszy Tomaža Šalamuna), ukazała się w 2004 r.

    2.       Czy to moja główna praca i źródło dochodu?

    Nie, chociaż uważam przekład literacki za ważny przejaw swoich czynności życiowych.

    Kwestionariusz:

    1.       Swoją pierwszą książkę przełożyłem…

    Z drżeniem i bojaźnią, a jednocześnie z dziką przyjemnością.

    2.       Jak pracuję? W jakim rytmie?

    Jak najrzetelniej potrafię, w rytmie zleceń z wydawnictw i od innych odbiorców (np. festiwali literackich).

    3.       Autor, którego się boję…

    Właściwie przed każdym czuję respekt – żywym, martwym, starym, młodym, kobietą, mężczyzną… Dłubanie przy wierszach (bo w tym się specjalizuję) to zawsze jest praca z instalacją pod napięciem. Ostrożność zdecydowanie wskazana.

    4.       Pozycja tłumacza w Polsce jest….

    Zmienna, podobnie jak poziom Bugu we Włodawie i Wisły w Wyszogrodzie. Szczęśliwie, dzięki wielu błyskotliwym przekładom opublikowanym w ostatnich latach oraz energii i aktywności, również organizacyjnej, tłumaczy i tłumaczek ta pozycja wykazuje tendencję zwyżkową. (W odróżnieniu od kondycji naszych nieszczęsnych rzek).

    5.       Do jakiego stopnia przekład uruchamia nowe możliwości polszczyzny?

    Moim zdaniem – do najwyższego.  Zetknięcie poprzez przekłady z innymi literaturami, a więc i z innymi sposobami myślenia i odczuwania, umożliwia rekombinację i włączanie nowych fragmentów językowego DNA do naszego genomu-językomu, co powinno zbawiennie wpływać na jego żywotność.

    6.       Jak to jest być tłumaczem z mniejszego języka w Polsce?

    Na pewno jest się bliżej tradycyjnie postrzeganej roli tłumacza jako kogoś, czyim zadaniem jest udostępnianie tekstów literackich. Mniejszy jest udział postmodernistycznej gry w 135. tłumaczenie sonetu Szekspira po to, żeby znawcy i koneserzy 134 wcześniejszych przekładów mogli wyrazić swój podziw albo brak podziwu.

    7.       Tłumaczowi nie wolno…

    Deptać po stopach w tańcu z językiem oryginału ani z językiem docelowym.

    8.       Jaka jest rola tłumacza wobec przekładanego tekstu?

    W ubiegłym wieku, przed pewnymi przesunięciami semantycznymi, powiedziałbym: opiekuna spolegliwego. A dziś? Może: czułego towarzysza albo towarzyszki, he he.

    9.       W przekładach innych szukam…

    Satysfakcji z obcowania z literaturą na wysokim poziomie.

    10.     W tłumaczeniu najbardziej nie lubię….

    Tego jednego, właściwego, koniecznego w danym miejscu przekładu słowa, które chowa się tuż poza horyzontem świadomości i nie może i nie może przebić się na drugą stronę.

    11. Czy tłumaczenie poezji podlega prawom rynku wydawniczego? Czym się różni?

    Nie jestem znawcą rynku wydawniczego, więc tylko w ogólnych zarysach mogę domyślać się, o jakich prawach mowa. Mam wrażenie, że jeśli chodzi o publikowanie poezji, bardziej niż o rynku można mówić o polu, w którym walutami są nie tyle pieniądze, co uwaga odbiorców oraz prestiż. Dopiero w dalszej kolejności przekłada się to na zależności finansowe – poprzez rozdział grantów, dotacji i innych form dofinansowania. Większy, jak sądzę, niż w przypadku innych rodzajów literatury jest udział czynnika osobistego, pasji, emocji przynależnych bardziej zamiłowaniu niż profesji. Wszystko to tyczy się też przekładów poezji. Wiele z nich jest dokonywanych przez poetów piszących w językach docelowych, wytwarza się dynamika wzajemności, w szlachetnej wersji – wymiany darów, w wersji mniej szlachetnej – interesowności. Trzeba pamiętać  o tym, że przekłady współcześnie powstającej poezji są niezbywalnym składnikiem międzynarodowego towarzysko-turystycznego obiegu poetów i poetek. W przypadku klasyki jest jeszcze inaczej (i dobrze, gdyby teraz trzeba było organizować jednoczesny przyjazd Pessoi, Caeiro, Reisa, de Camposa i jeszcze kilkudziesięciu facetów, to by dopiero było!), tam większą rolę odgrywają instytucje oświatowe bądź akademickie. Dalej: poeci i poetki zazwyczaj nie mają agentów literackich, są swoimi własnymi agentami i promotorami, w związku z czym również tłumaczowi przypada w udziale rola agenta i ambasadora. Twórcy wierszy są też zwykle ich redaktorami, a często i korektorami (ortografia i interpunkcja utworów poetyckich bywają kapryśne), a więc, konsekwentnie, i w tym zakresie tłumaczowi dochodzi dodatkowa czapka albo dwie. Wszystko razem wziąwszy: czasami głowa mała, ale zabawa zawsze przednia.

    Miłosz Biedrzycki – poeta i tłumacz, laureat Nagrody im. Wisławy Szymborskiej (wraz z Katariną -Šalamun-Biedrzycką) w 2016 roku za przekład wierszy Uroša Zupana na język polski.

    Cykl „Tłumacz – to brzmi dumnie?” powstanie pod patronatem Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury.

  • Tłumacz to brzmi dumnie? Kwestionariusz tłumaczy – Mikołaj Denderski

    Tłumacz to brzmi dumnie? Kwestionariusz tłumaczy – Mikołaj Denderski

    Metryczka:

    1.         Od ilu lat tłumaczę?

    Tak na poważniej, to od mniej więcej dziewięciu.

    2.         Czy to moja główna praca i źródło dochodu?

    Od paru lat tak.

    Kwestionariusz:

    1.         Swoją pierwszą książkę przełożyłem…

    Pierwszą wydaną była Marka Luter szkockiego historyka Andrew Pettegree – o przymierzu reformacji i medium książki drukowanej jako idealnym mariażu treści i formy i jego rewolucyjnych konsekwencjach.Ta pierwsza książka w moim przekładzie, która się ukazała, nie była pierwszą, nad którą pracowałem. Od studiów, ciągle tłumaczyłem jakieś mniejsze formy, sporo wierszy, artykuły, były we własnym laboratorium opowiadania Davida Fostera Wallace’a, w czasach, kiedy trudno było znaleźć osobę znającą to nazwisko, no i Blady Król to też był projekt, do którego siadałem, jeszcze zanim zacząłem dostawać zlecenia od wydawnictw.

    2.         Jak pracuję? W jakim rytmie?

    W nieregularnym, zależnie od terminów, obłożenia pracą i spraw losowych. Tym ostatnim zawsze łatwiej zmusić mnie do zmiany harmonogramu, niż gdybym pracował w biurze czy innym społecznie samokontrolującym się organizmie. Zwykle najlepiej pracuje mi się od rana do południa. Wtedy jestem w stanie zrobić najwięcej, najlepiej się skupić. Rozruch maszynerii trwa jakieś pół godziny, po czym, jeśli w głowie zaskoczy, co trzeba (tj. jeżeli biorytm jest korzystny; podobno meteopatia (a. meteoropatia) to przypadłość, którą wiele zjawisk tłumaczy się tylko w Polsce, ale ja akurat święcie wierzę, że jesteśmy na łasce żywiołów). Środek dnia to w idealnym scenariuszu wszelkie inne działania, niezwiązane z tłumaczeniem, a po nich powrót do biurka to bardzo często godziny wieczorne, nierzadko przeciągające się do późna.

    Oczywiście każdy tekst ma swoją specyfikę, pewne fragmenty stanowią rafy poważnie spowalniające postępy, inne z kolei pozwalają na nadrobienie zaległości z dwóch dni w ciągu jednego przedpołudnia. Do tego, jak wspomniałem, dyspozycja psychofizyczna to kwestia przypływów i odpływów. Na tłumaczenie książki mam zwykle kilka miesięcy, ale nieczęsto się zdarza, żebym pracował wyłącznie nad jednym tytułem. Przy rynku, jaki mamy w Polsce, miesiąc pracy w jakimś uśrednionym tempie przynosi skromne zarobki, które zresztą nie spływają do nas z taką częstotliwością jak pensja. Trzeba się więc starać, żeby ciągle było co robić.

    Skłamałbym, gdybym powiedział, że w taką dziesięcio-trzynastogodzinną dniówkę (bo tyle w praktyce siedzę nad tekstem w typowym gorącym okresie) nie wkradają się godziny dryfowania w internecie, kiedy poszukując informacji związanych z tłumaczonym tekstem albo jego szerszym tłem, znajduje się inne, jeszcze ciekawsze i że dryfy myślowe, tiki, i kontemplacje nie są składową procesu powstawania przekładu. Okresy pozornej bezczynności bywają płodne – to coś, jak odstawienie ciasta drożdżowego na bok do wyrośnięcia. Pomocne są też wszelkie spacery, rowery.

    Co do miejsca, to nie tłumaczę wyłącznie w domu. Bardzo owocne bywają sesje poranno-południowe w  czytelniach krakowskiej „Rajskiej”, czyli Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej. Kiedy nie ma tłumów, można tam się dobrze nastroić, czyli zasadniczo uwolnić od rozproszeń, w jakie obfituje własne gniazdo, a i sporo literatury, którą się posiłkuję przy tłumaczeniu, udaje mi się znaleźć na tamtejszych półkach.

    3.         Autor, którego się boję…

    Powiedzieć, że się nie boję i ryzykować oskarżenie o zadzieranie nosa? A jednak chyba zajmuję się przekładem właśnie dlatego, że pociąga mnie element wyzwania zawarty w każdym nowym, nieprzetłumaczonym tekście, wizja łamigłówki, z której trzeba wybrnąć, gra, wykonywanie rozłożonego w czasie i na wiele mikrooperacji zadania z dziesiątkami niewiadomych, rekonstrukcja pewnego systemu, tyle że przy tej rekonstrukcji używasz języka naturalnego, nie czystej matematyki. W tym sensie, o zgrozo, jeśli książka mnie zaciekawiła, wzięła mnie, to nawet jeśli nastręcza sporych problemów, chcę się z nią zmierzyć. Ten element ryzyka, świadomości, że się jest na głębokiej wodzie wśród linijek trudnego pisarza i trzeba sobie radzić, jest dla mnie sporą gratyfikacją, bonusem do niskiego wynagrodzenia, łechcącym własną próżność, co tu dużo mówić. Poza tym jeśli porównać to zajęcie z zawodem na przykład sapera, który też mierzy się z pułapkami, to okazuje się niesamowicie bezpieczne – nawet jeżeli pracujesz pod presją czasu, to decyzje i tak podejmujesz na raty, możesz je wielokrotnie zmieniać, możesz (musisz) grzebać, ryć, rozkładać na czynniki pierwsze, zdobywać dodatkowe informacje, a jeśli po ostatecznej decyzji okaże się, że się jednak pomyliłaś, to czeka cię co najwyżej śmierć cywilna. Pewnie, że przykro zaliczać wpadki w przekładzie, a im większe nazwisko autora, tym bardziej boli rozdźwięk między legendą a skuchą w tłumaczeniu. Z drugiej strony, jeśli spojrzeć na historię literatury, okazuje się, że w wielu kanonicznych przekładach dają się wytropić potknięcia, niedorozumienia, fałszywe tropy. I jest to na swój sposób fascynujące.

    4.         Pozycja tłumacza w Polsce jest….

    Zależy, o czym mówimy. Jeżeli chodzi o uznanie dla tej profesji, to całkiem miła zmiana, że się zaczęło zauważać, że książki są przez kogoś tłumaczone, że dana autorka nie pisała po polsku. Ale już to, że od wielu, wielu lat stawki nie bardzo chcą drgnąć, wyznacza, moim zdaniem, priorytet działaniom naszej grupy zawodowej. Załóżmy, że tłumaczysz książkę literacką operującą cytatami, wykorzystującą rozmaite rejestry i realia kulturowe. Pracujesz nie tylko na tekście, który przekładasz, ale przy okazji wyrywkowo czytasz od kilku do kilkunastu innych książek. Nie wszystko jest zdigitalizowane. Nakład sił i czasu jest nieproporcjonalnie duży do wynagrodzenia oferowanego przez większość wydawnictw, stąd mało która osoba zajmująca się przekładem literackim utrzymuje się wyłącznie z niego. Część to jednocześnie tłumacze tekstów użytkowych, pracownicy akademiccy, nauczyciele, animatorzy kultury. Sporo danych w tej kwestii przynosi opublikowany właśnie raport Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury z ankiety na temat sytuacji naszej grupy zawodowej w latach 2018-2019.

    Polscy tłumacze i tłumaczki nie są odosobnieni w tym położeniu. Również w USA, Francji czy Niemczech praca tłumacza literackiego traktowana jest trochę jak hobby i słabo wynagradzana w porównaniu z wysiłkami osób tłumaczących teksty użytkowe. Jak gdyby stała za tym perwersyjna logika dająca się ująć maksymą: „jeśli ktoś jest gotowy pracować za małe pieniądze, to musi lubić to, co robi; a skoro lubi, to co robi, to po co mu więcej płacić?” Cieszy mnie, że Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury wyrasta na prawdziwą instytucję organizowania się osób wykonujących to odludne, abstrakcyjne dla logiki rynku zajęcie. Bez wdawania się w raczej bezprzedmiotową dyskusję nad wąsko pojętą „użytecznością” literatury jako kryterium jej społecznej wartości, dodam tylko, że moim zdaniem bezwarunkowe dopłaty do tłumaczeń dla wydawnictw powinny być jednym ze statutowych obowiązków Ministerstwa Kultury. Dopłacanie do przemysłu książki w ogóle, bo stawki za redakcję czy korektę tekstu są również pożałowania godne.

    5.         Do jakiego stopnia przekład uruchamia nowe możliwości polszczyzny?

    Do takiego, do jakiego tłumacz ma inwencję, wyobraźnię, zdolności. Do takiego, do jakiego oryginał swoim wykorzystaniem języka stawia go przed koniecznością podążania w kierunkach, w jakich język rodzimy na co dzień nie chadza. Niejednokrotnie to kwestia realiów, na których nazwanie polszczyzna nie ma własnego języka, bo te w naszej kulturze nie istnieją; bywa też że, owszem, realia istnieją, ale ich status w kulturze jest odmienny i nie doczekały się języka dostatecznie wyrazistego i samodzielnego (powiedzmy – futbol amerykański, w który się już u nas gra, ale operuje amerykańskimi terminami); bywa i tak, że o realiach tekstu zwykło się u nas mówić całkiem innym językiem niż w kulturze tekstu źródłowego, a przecież pragniemy stworzyć w tekście docelowym podobną atmosferę jak ta w oryginale. Rozglądamy się więc za jakimiś pokrewnymi wzorcami z innych dyskursów, nasłuchujemy.

    Kwestie diachroniczności/synchroniczności między tekstami to zresztą fascynujące zagadnienie. Czy mowę amerykańskich nastolatków z lat sześćdziesiątych można tłumaczyć na mowę polskich z tego samego okresu, czy jednak nie, bo życie tam i tu to kompletnie odmienne doświadczenia poznawcze choćby ze względu na odmienną strukturę rzeczywistości? Może dorastającym w erze materialnego dobrobytu i dostępności dóbr konsumpcyjnych młodym Amerykanom odpowiedniej byłoby włożyć w usta język dzieciaków z lat dziewięćdziesiątych, przyklejonych do MTV, które wreszcie mają swoją Amerykę?

    Albo jeszcze to: żyjąc w tu i teraz jesteśmy bardzo wyczuleni na zmiany w sposobach ekspresji – wydaje nam się, że mutują niezwykle szybko, złapane w pętlę sprzężenia zwrotnego popkultury o coraz krótszym terminie ważności. Wielu z nas potrafi ocenić z mniejszą lub większą precyzją, że „tak” mówiło się jeszcze może dziesięć, a prędzej piętnaście lat temu, ale dziś się tak nie powie. Czy na przekłady książek wydanych w oryginale dwadzieścia lat temu powinniśmy rzutować język dla nas zasadniczo już naturalny, ale czerpiący ze zjawisk późniejszych o np. dekadę od rzeczywistości tekstu oryginału? Co wchodzi do rdzenia języka, zostaje na dłużej, a co ma trwałość sezonową? I to jeszcze: kiedy świat przedstawiony jest dla nas już dostatecznie zamierzchły, żebyśmy go postrzegali jako taki, obcy, już nie nasz? To lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku, pierwsza połowa sześćdziesiątych czy może dopiero czterdzieste? A przecież często autorów piszących w tym samym okresie „powieści współczesne” różni wrażliwość na język mówiony i w różnym stopniu z niego korzystają.

    6.         Jak to jest być tłumaczem z języka angielskiego w Polsce?

    Od jakiegoś czasu prowadzę sam ze sobą dialog, w którym raz jestem tym, co pyta „Czy to nie jest robota głupiego?” – bo niby (z lekkim akcentem na to słowo) każdy włada całkiem sprawnie tym językiem, tylu ludzi ogląda, słucha i czyta w oryginale, a ja się pocę, żeby wyczarować coś, co i tak nie będzie tak fajne jak oryginał – a raz tym, który odpowiada „Ale jednak ludzie kupują te przekłady z angielskiego całkiem chętnie, więc może mają z ich czytania przyjemność?” Sęk w tym, że nawet jeśli teoretycznie każdy, po pewnym przeszkoleniu, mógłby to robić, gorzej albo lepiej, to warto pamiętać, że przepaść między gorzej a lepiej bywa ogromna. To jest jednak fach, (ani lepszy, ani bardziej pożyteczny od wielu, ale wciąż chyba potrzebny), którego opanowanie zajmuje trochę czasu, lektur, wymaga jakiejś dozy predyspozycji, tolerancji na pracę w samotności, zgody na straty na niwie społecznej i kto wie, jakich jeszcze psychicznych zwichnięć. Ze swojej pracy cieszę się jednak bardziej niż się nie cieszę.

    Niby w rzeczywistości, w której tylu ludzi coś pisze i czyta, udzielając się w sieci, kompetencje językowe populacji rosną. W związku z tym stajesz wobec krytykanctwa komentariatu, pretendującego, skądinąd demokratycznie, do wyrokowania o kwestiach użycia zarówno polskiego, jak i angielskiego, kwestionującego twoje kompetencje tak kategorycznie, jakby upominał się o twoją głowę. A z drugiej strony jesteś naocznym świadkiem, jak pewna inercja właściwa procesom językowym ustanawia status quo, w którym wiele osób sięga już nagminnie po wyrażenia angielskie, nie pamiętając polskiego odpowiednika. Albo raczej działa tu czysto ekonomiczny dyktat chwili, co widać też dobrze na przykładzie naszpikowanych koszmarnymi kalkami tekstów prasowych, zwykle pod presją czasu pisanych na podstawie artykułów z prasy anglosaskiej. Myślisz wtedy, że może dobrze, że istnieją też tłumacze z tego angielskiego, którzy przypominają nam wszystkim mówiącym już czasem bardziej po angielsku niż po polsku, jak polszczyzna, taka bez protez i kalk, może też brzmieć.

    Jeśli chodzi o atrakcyjność tłumaczy z angielskiego dla rynku, to jasne, istnieją wydawnictwa operujące argumentem „możemy zapłacić tyle a tyle, bo to język angielski, a nie jakiś rzadszy”, ale nie wiem, czy stawki za tłumaczenie z innych języków są w sposób odczuwalny wyższe.

    7.         Tłumaczowi nie wolno…

    Nie wolno się ograniczać w poszukiwaniach różnych rozwiązań, w żonglowaniu rozmaitymi podejściami do rozwiązania danego problemu. Nie lubię chodzenia na skróty, spłycania wieloznaczności. Jeśli już podejmuję taką decyzją, bo wydaje mi się, że nic nie wymyślę, to z ciężkim sercem.

    8.         Jaka jest rola tłumacza wobec przekładanego tekstu?

    Tłumacz to przede wszystkim maksymalnie dociekliwy czytelnik. Myślę, że do bacznej pracy z tekstem sprowadza się jego zasadnicza rola. Czytania wielokrotnego i krytycznego. Jeżeli tę robotę wykonałaś, to kolejne kroki – to wszystko, co składa się na dążenie do stworzenia mechanizmu, który zadziała autonomicznie w twoim języku, budząc podobne emocje jak oryginał – będziesz stawiać już instynktownie, z mniejszym lub większym mozołem, w oparciu o twój warsztat, twoje lektury, doświadczenia.

    9.         W przekładach innych szukam…

    Przeciwieństwa algorytmu. Nietuzinkowego użycia języka, pomysłowości, błędu ludzkiego.

    10.       W tłumaczeniu najbardziej nie lubię….

    Prozaicznego faktu, że to proces, który się nie kończy również z tej przyczyny, że kiedy oddasz już wykonane dzieło wydawnictwu, otrzymasz zapłatę, zdążysz ją skonsumować, niebawem zostajesz ponownie zaprzęgnięta do pracy nad tekstem, który zdążyłaś już wyprzeć ze świadomości, bo oto powraca on do ciebie jeszcze ze dwa, trzy razy w pliku z uwagami redaktorskimi i kolejnym, z poprawkami korekty, co oznacza powtórną lekturę i jeszcze jedną, i czasami kolejną – aż do przegrzania mózgu, w czasie, kiedy siedzisz już w kolejnej książce. Ponieważ redaktorki i korektorzy czytają twój tekst wnikliwie i dokładają starań, żeby był jak najlepszy, więc rzadko się zdarza, żeby nie był pełen czerwieni i komentarzy (jeśli jest inaczej, najlepiej od razu zapytaj, czy aby odesłali ci właściwy plik). W pewnym sensie stajesz się tak wnikliwą czytelniczką „swojej” książki, że niewiele masz czasu na lekturę i czerpanie przyjemności z innych książek, czytanych de facto dla przyjemności.

    Mikołaj Denderski – tłumacz z języka angielskiego, na polski przełożył między innymi „Zapiski syna tego kraju” Jamesa Baldwina, „1966. Rok, w którym eksplodowała dekada” Jona Savage’a, „Bladego króla” Davida Fostera Wallace’a, „Głosuj na pana Robinsona i lepszy świat” Donalda Antrima.

    Cykl „Tłumacz to brzmi dumnie?” powstaje pod patronatem Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury.

  • Kwestionariusz tłumacza – Wojciech Charchalis

    Kwestionariusz tłumacza – Wojciech Charchalis


    Tłumacz to brzmi dumnie? Kwestionariusz

    Metryczka:

    1. Od ilu lat tłumaczę?

    Od 1990 r., tzn. prawie 29 lat.

    • Czy to moja główna praca i źródło dochodu?

    Nie, ale bywało już, że tak było.

    Kwestionariusz:

    • Swoją pierwszą książkę przełożyłem…

    Pierwszą książkę przełożyłem z języka angielskiego wiele lat temu, kiedy tłumaczy języka angielskiego do literatury popularnej brakowało i urządzano na nich „łapanki”, było to na początku lat 90. Lepiej dzisiaj już tej książki nie pamiętać, choć w tamtym czasie byłem bardzo z niej dumny.

    • Jak pracuję? W jakim rytmie?

    Nieustannie. Do tego stopnia, że w pewnym momencie postanowiłem nie pracować po 12 w nocy. Podobno tłumacze dzielą się na takich, którzy pracują w dzień i takich, którzy wolą to robić nocą. Ja wolę dzień, dlatego, że pracować trzeba codziennie, a jeśli zarwiemy noc, to za dzień lub dwa albo trzy trzeba to będzie w końcu odespać i stracimy cenny czas. A jak będziemy zatwardziali w grzechu, to może nam się pomylić dzień z nocą, a wtedy to już naprawdę nie jest dobrze. Poza tym w pewnym wieku trzeba ograniczyć kawę i papierosy – z przyczyn oczywistych i wcale nie chodzi mi o to, że stawki są jakie są, a papierosy coraz droższe, choć to też – więc w końcu trzeba zacząć pracować bez dopingu. No chyba, że będziemy się wspomagać spacerem z psem czy jazdą na rowerze itp.

    • Autor, którego się boję…

    Brak. Tzn. po przetłumaczeniu z górą 60 tytułów, w tym Don Kichota, nie ma nic, co mogłoby mnie deprymować. Wszystko już było. Każdy tekst jest do zrobienia, wymaga określonego czasu i nakładu pracy. Coraz rzadziej zdarzają się książki stawiające wysoko poprzeczkę jeśli chodzi o styl. Ważne jest to, żeby nie popadać w pychę i lekceważenie wynikające z rutyny, bo to może spowodować katastrofę. Do każdego zadania należy podejść z profesjonalną atencją. Obecnie pracuję nad João Ubaldo Ribeiro, Vivat naród brazylijski! Jest to klasyk literatury brazylijskiej i stylistycznie wielkie wyzwanie. No i dawno się tak nie męczyłem – ale nie mogę powiedzieć, że się boję tego autora, po prostu praca nad tą powieścią kosztuje mnie dużo wysiłku i zdrowia. Jeśli się przyłożę, jest szansa, że będzie to fantastyczna lektura po polsku. A jeśli nie, to cóż…

    • Pozycja tłumacza w Polsce jest….

    Taka sobie. Finansowo bez szaleństw, prestiżowo., hm… No ale przecież tłumacz ma być niewidoczny, no to jesteśmy. Chociaż jest coraz lepiej. Sądzę, że duża w tym rola i zasługa STL – Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury, które walczy na polu emancypacji naszego zawodu. Chociaż ostatnio festiwal tłumaczy Odnalezione w tłumaczeniu w Gdańsku, organizowany m.in. przez rzeczony STL – jedyna impreza tego rodzaju w Polsce, choć nie wiem czy tylko w naszym kraju, bo nie słyszałem, żeby gdzieś na świecie odbywał się podobny festiwal – nie dostał dofinansowania z Ministerstwa Kultury. Czyli, jak mówiłem, pozycja tłumacza jest taka sobie. Widać w mniemaniu ministerstwa spotkania z tłumaczami nie promują czytelnictwa. Tyle w temacie.

    • Do jakiego stopnia przekład uruchamia nowe możliwości polszczyzny?

    Na najwyższym poziomie przekładu z pewnością uruchamia. A do jakiego stopnia? To wszystko jest bardzo nieostre, trudno definiowalne. Jeśli tłumacz zdoła oderwać się od oryginału, co rzeczywiście wymaga wielkiej biegłości w sztuce, to jest w stanie ten nasz język kreatywnie wymiętosić i powyginać. Mało jest takich przekładów. Mało jest oryginałów, które na takie możliwości pozwalają. Nie możemy przecież zapominać, że tłumacz – oprócz tego, że niewidzialny – w jakimś tam stopniu jest przecież niewolnikiem oryginału; ta smycz się napina, kiedy przestajemy chodzić przy nodze i za bardzo się oddalamy. Nota bene, to zagadnienie jest chyba najtrudniejsze w tłumaczeniu, ta autonomia tłumaczenia względem oryginału, czy raczej zakres tej autonomii, niezależności przekładu od oryginału.

    • Jak to jest być tłumaczem z mniejszego języka w Polsce?

    Nie wiem, czy hiszpański i portugalski to są języki mniejsze. Zdaje się, że hiszpański jest 4 a portugalski 5 na świecie pod względem liczby użytkowników, ale rozumiem, że literatury portugalskiej czy portugalskojęzycznej w Polsce jest niewiele, więc pewnie chodzi o nią i pewnie dlatego jest to u nas język mniejszy. Jak jest? Mała konkurencja, ale i książek do tłumaczenia niewiele. Z tego też względu niewiele się w tej literaturze na rynku polskim dzieje bez mojego udziału. Zdarza się, że dzwonią wydawnictwa z propozycjami. A z hiszpańskiego w zasadzie nigdy się nie zdarza – za duża konkurencja.

    • Tłumaczowi nie wolno…

    Wszystko wolno, tyle że w granicach sztuki. Nie wolno nie tłumaczyć, bo wtedy przestaje być tłumaczem. No dobrze, dosyć uników: studentom zawsze powtarzam, żeby nie zapominali korzystać ze słowników, bo jak stwierdzą, że ich – tzn. słowników – nie potrzebują, bo doskonale znają język zarówno polski, jak i ten, z którego tłumaczą, to znaczy, że niebawem będzie ich czekać seria przykrych zaskoczeń przy redakcji tekstu. Ergo, nie wolno popadać w rutynę.

    • Jaka jest rola tłumacza wobec przekładanego tekstu?

    Służebna. Tekst jest najważniejszy. Mógłbym oczywiście cudować i wymyślać tutaj jakieś teorie czy oddać się rozważaniom na temat esencji przekładu, ale pierwsza odpowiedź na tak postawione pytanie jest właśnie taka: służebna. Wszelkie dalsze wypowiedzi byłyby egzemplifikacja tego jednego.

    • W przekładach innych szukam…

    Miejsc w których tłumacz idzie po bandzie, tzn. świeżości, oderwania od oryginału, opanowania polszczyzny

    • W tłumaczeniu najbardziej nie lubię….

    Tygodni męki nad klawiaturą. I nieprofesjonalnych redaktorów- mądrali – w odróżnieniu od profesjonalnych, mądrych i wrażliwych na słowo redaktorów. Albo nie, akwizycji, czyli poszukiwania zleceń. Jakkolwiek by było, najfajniejsze jest czytanie na koniec, cyzelowanie, poszukiwanie ostatecznych rozwiązań. Najgorsze w samej robocie jest wklepywanie pierwszej wersji. A poza tym, fajnie jest być tłumaczem. To jeśli chodzi o własne tłumaczenia. Jeśli chodzi o tłumaczenia innych, nie lubię nieudolności, kiedy nie muszę widzieć oryginału, żeby widzieć, jak ten tekst brzmi właśnie w oryginale. Istnieje specyficzna polszczyzna przekładów z języka angielskiego i z hiszpańskiego też. Przy tłumaczeniach z innych języków nie rzuca mi się to w oczy – nie umiem ocenić, czy tłumacze z francuskiego, niemieckiego, rosyjskiego itd. mają swoja specyficzną polszczyznę, a te dwie odmiany języka polskiego potrafię zobaczyć, choć na tym polu polszczyzna anglistów jest bezkonkurencyjna. Tego szczerze nie znoszę, bo to oznacza ułomny warsztat, czyli bubel – a bubli nikt nie lubi.

    Wojciech Charchalis (1970) – przełożył ponad 60 książek, głównie z języków hiszpańskiego i portugalskiego na polski, w tym autorów takich jak M. de Cervantes, F. Pessoa, J. Saramago, A. Muñoz Molina, J. Marías, M. Vargas Llosa, J. Goytisolo, A. Lobo Antunes, C. Lispector i in.

    Cykl Kwestionariusz tłumaczy powstanie pod patronatem Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury.

  • Kwestionariusz tłumaczki – Magdalena Kamińska-Maurugeon

    Kwestionariusz tłumaczki – Magdalena Kamińska-Maurugeon

    Metryczka:

    1.         Od ilu lat tłumaczę?

    Od 18 lat z przerwami. Pierwsza, przetłumaczona przeze mnie książka, ukazała się w listopadzie 2001 roku.

    2.         Czy to moja główna działalność i źródło dochodu?

    Drugie źródło dochodu, po tłumaczeniach audiowizualnych (filmy dokumentalne i fabularne, scenariusze filmowe). Książek tłumaczę mniej, co naturalne, ale przekład literacki uważam za trzon swojej działalności.  

    Kwestionariusz:

    • Pierwszą książkę przełożyłam…

                W 2001 roku, był to „Mój dziadek Picasso” Mariny Picasso, na zlecenie nieistniejącego już wydawnictwa Historia i Życie.

    • Jak pracuję? W jakim rytmie?

                Wiele zależy od tego, ile mam czasu na oddanie gotowego tłumaczenia, oraz od charakteru przekładanego akurat tekstu. Zazwyczaj czytam książkę przed tłumaczeniem i jeśli jest  taka  konieczność, staram się „obczytać” temat, a przynajmniej zebrać materiały, których dotyczy np. tematyka książki i zaglądać do nich na bieżąco.  Gdy mam na warsztacie tzw. czytadło, siadam do niego z marszu. Pracuję codziennie, średnio około  8 godzin, czyli etat.  Oczywiście nie zawsze poświęcam cały ten czas wyłącznie na   przekład literacki. Często  robię kilka projektów jednocześnie (np. film i książkę), staram się wówczas podzielić  czas pracy między te projekty. Jeśli jest taka konieczność – np. przed oddaniem książki – pracuję również w weekendy. Gdy moje dzieci były bardzo małe,  zajmowałam się nimi w ciągu dnia i pracowałam wieczorem i w nocy. Gdy poszły do przedszkola/szkoły – pracowałam, gdy nie było ich w domu, i czasem także w nocy. Teraz starszy syn studiuje i nie mieszka już ze mną na co dzień. Pracuję, gdy młodszy syn jest w szkole i /oraz w nocy. Pracuję w domu, czasem w Bibliotece Narodowej w Warszawie, a w momentach dużego natężenia pracy i dużej liczby ludzi w domu, zdarza mi się korzystać  z przestrzeni coworkingowych.

    • Autor, którego się boję…

    Assia Djebar

    • Pozycja tłumacza w Polsce jest….

    Średnia. Do tej pory nazwiska tłumaczy bywają pomijane w recenzjach, zarówno w prasie i w telewizji, jak i w sieci, zdarza się jeszcze cytowanie przekładu bez podawania nazwiska tłumacza. Nie powiem nic oryginalnego, gdy     stwierdzę, że często nazwisko tłumacza pojawia się w negatywnym kontekście, gdy ktoś chce mu wytknąć błędy, lub skrytykować przekład.  Choć oczywiście zdarzają się sytuacje odwrotne. Ostatnio, dzięki Stowarzyszeniu Tłumaczy Literatury (do którego nie należę, bo mam opór przed zrzeszaniem się, ale którego działalność podziwiam i popieram) tłumacze literaccy stają się bardziej widoczni i ich praca bywa doceniana. Z prywatnych anegdot mogę przytoczyć np. taką: w 2015 roku, wraz z kilkoma innymi tłumaczami (m.in. Anną Wasilewską, Krystyną Rodowską czy Jackiem Giszczakiem), zostałam odznaczona    francuskim Orderem Sztuki i Literatury (Chevalier des Arts et des Lettres) za zasługi         popularyzowania literatury francuskiej w Polsce. Ceremonia odbyła się w Warszawie, w Ambasadzie Francji, ale chyba żadne polskie media o tym nie wspomniały, raczej nikogo to  nie interesuje. Nie jest to także zawód przynoszący zawrotne zarobki i nie sądzę, by to się zmieniło.  

    • Do jakiego stopnia przekład uruchamia nowe możliwości polszczyzny?

                Do takiego, w którym pozostaje on zrozumiały dla polskiego odbiorcy.

    • Jak to jest być tłumaczem z „małego” języka w Polsce?

                Francuska literatura w Polsce ma swoich amatorów, choć hity zdarzają się rzadko. Książki, które we Francji otrzymują nagrody literackie, w Polsce często przechodzą bez echa, mimo że są wydawane po polsku. Nie narzekałam nigdy na brak zleceń, natomiast frustrujące bywa to, że często naprawdę dobre książki są słabo promowane, bo nie są anglosaskie czy     skandynawskie. Wiele ciekawych francuskojęzycznych pozycji nie zostaje wydanych w Polsce, choć zasługiwałyby na to, ale wydawnictwa boją się ryzykować.  Język francuski to nie tylko Francja. Bardzo chętnie tłumaczyłabym autorów z Kanady, Szwajcarii, Luksemburga czy frankofońskich krajów Afryki, gdybym miała taką możliwość.

    • Tłumaczowi nie wolno…

    Oszukiwać, upiększać, oszpecać, naddawać, cenzurować i ciąć oryginału, traktować przekładanego tekstu jak podpórki do roztaczania własnych uroków, nieuczciwie traktować autora. W miarę możliwości, tłumacz nie powinien powielać błędów merytorycznych autora. Ogólnie tłumaczowi nie wolno traktować oryginału  pochopnie i niepoważnie, czy bagatelizować  różnych kwestii. Moim zdaniem kluczem jest uważność i szacunek do oryginału oraz jego autora.

    • Jaka jest rola tłumacza wobec przekładanego tekstu?  

    Służebna 😉 Mam zrobić to tak, żeby osoba, która nie zna języka oryginału, mogła poznać tekst w formie i treści jak najbardziej do tego oryginału zbliżonej.  Zatem „służę” oryginałowi swoją znajomością języka (francuskiego i polskiego – porządna znajomość polszczyzny jest bardzo ważna), swoim doświadczeniem,  warsztatem etc. Nie znaczy to, że jestem wyłącznie odtwórcą, tłumacz literacki musi mieć w sobie pierwiastek twórczy, ale wykorzystuje go inaczej, niż np. pisarz.

    • W przekładach innych szukam…

    inspiracji, rozwiązań, na które sama nigdy bym nie wpadła, olśnień, wzorów…

    • W tłumaczeniu najbardziej nie lubię…

    Więcej lubię, niż nie lubię. Lubię tę pracę, bo lubię literaturę. Zazwyczaj, gdy siadam do kolejnego tłumaczenia, czuję lekki dreszczyk emocji, wielokrotnie praca nad książką bywała dla mnie ratunkiem. Ta praca bardzo zasysa. Właściwie cały czas jestem w pracy. I może to bywa uciążliwe – zabieram komputer nawet na „wakacje”, bo terminy nie wybierają, i zdarzało mi się, podczas gdy inni spokojnie  odpoczywali, szukać dostępu do prądu oraz sieci w bardzo dziwnych miejscach, żeby zdążyć na czas, co bywa stresujące, ale z drugiej strony, przynajmniej nie jest monotonnie.

    Magdalena Kamińska Maurugueon – tłumaczka literatury, filmów fabularnych oraz dokumentalnych. Przełożyła m. in. „Łaskawe” Littella, „HHhH” Bineta, „Kamień cierpliwości” Rahimiego.