Moc nazwiska czyli wszystkie twarze pisarza

Kilka tygodni temu Michał Witkowski wystąpił publicznie w kapeluszu przystrojonym wzorem przypominającym runy SS, a sprawa ta wywołała skandal nie tylko w środowisku modowym. Wydawnictwo Znak, które kończyło drukować właśnie jego najnowszą powieść „Funf und cfancyś”, zawiesiło wydanie tekstu i rozważa także rozwiązanie umowy z samym Witkowskim. Jak widać więc, wizerunek pisarza stał się naczelnym zagadnieniem współczesnego życia literackiego. Nie jest to zjawisko nowe, bo o stylizowanie się, budowanie dla publiczności oraz potomnych własnego pomnikowego wizerunku dbali już autorzy doby baroku, dzisiaj jednak problem image’u, medialnego oblicza nabiera zupełnie nowych znaczeń.
 
Ile zostało z romantycznego mitu
Z przekonania, że życie narzuca kierunek dziełu, że pisze się własnym wnętrzem i w każdym dziele rozprawia z własnymi demonami, romantycy uczynili centralny problem literatury, odrzucając całkowicie dydaktyczne porywy swoich antenatów. Jednak i w ich przypadku nie można mówić o szczerości, bo wyraźnie widać przecież, że byli oni mistrzami w kreowaniu wizerunku. W korespondencji zachowały się portrety genialnych szaleńców, opętanych duchem literatury, niewiele tam trosk o notowania giełdowe, wysokość czynszów, zaliczki od wydawców. Zatem już w chwili, gdy w literaturze ujawniła się postać autora, wraz z nią zawitał problem zarządzania jego wizerunkiem. Rodzi się „spektakl osobowościowy”.
Ten spadek romantyczny pozostaje dzisiaj wciąż aktywny, z powodu jednak wzrostu ilości mediów, w założeniu romantycznej autentyczności dokonały się istotne przesunięcia. Każdy autor, by osiągnąć sukces, musi budować swoją rozpoznawalność, z własnego nazwiska czyni markę, której identyfikację buduje przez lata. Praca autora zatem jest trudniejsza niż praca romantyków, bo musi on równolegle tworzyć dwa rodzaje tekstu: tekst powieściowy oraz tekst życiowy, w którym to głównym bohaterem jest zawsze on sam, jego nazwisko i biografia. W utworach literackich, wywiadach, felietonach, kwestionariuszach, w czasie spotkań buduje on zatem wciąż dwa portrety: jeden zmienny, czyli związany z danych dziełem, oraz jeden stały – wizerunkowy, wykreowany w równym stopniu, co ten pierwszy. Drugi portret powstaje przez całe życie pisarza, konstruuje się go ze zdarzeń życiowych, przemyśleń, nałogów, związków. O wszystkim tym informuje się w czasie wywiadów, w których pisarz, deklarując całkowitą szczerość i obiecując obnażenie duszy, precyzyjnie i przy użyciu narzędzi literackich, wytwarza swój portret publiczny. Walka między autorami jednej epoki nie toczy się więc wyłącznie o stworzenie najlepszego dzieła, ale trwa też rywalizacja o wyrazistszy, bardziej interesujący wizerunek. Na początku lat 90. Andrzej Stasiuk umacniał swój wizerunek artysty niepokornego, opowiadając o wyroku, jaki odsiedział za uchylanie się od służby wojskowej. Jacek Dehnel kilkanaście lat temu szybko wyrobił sobie nazwisko, bo czytelnicy zapamiętali jego styl dandysa. Michał Witkowski wypłynął jako pierwszy zdeklarowany homoseksualista, który właśnie swoją płciową tożsamość ustawił w centrum powieści. Wojciech Kuczok zaistniał dzięki „Gnojowi”, w którym opisywał przemoc w katolickiej, porządnej rodzinie. Gdy jednak osłabła fala sławy, pozwolił się sfotografować z nagą żoną u boku w kolorowym czasopiśmie.
 
Wojaczek wiecznie żywy
We współczesnej kulturze obserwujemy zatem wojnę na biografie, rywalizację autorów, którzy własnym życiem promują dzieło, ujawniają w wywiadach kontekst biograficzny, dramatyczne przeżycia, traumy, lęki i wątpliwości, dające genezę literaturze. Wygrywają ci, którzy prowadzą życie kaskaderów, chorują, umierają młodo, mają na koncie prawdziwe skandale. Wciąż żyje romantyczny mit twórcy, spalającego się z powodu talentu i dlatego poetą wciąż inspirującym pozostaje Rafał Wojaczek, a każdy z młodych prozaików musi przejść (niczym ospę) fascynację Jackiem Kerouackiem i Williamem Burroughsem. Każdemu marzy się też amerykański sen Jerzego Kosińskiego, choć oczywiście bez takiego zakończenia. Pisarz – kaskader literatury, genialny samobójca, poświęcający życie na ołtarzu weny to jeden z mitów naszej kultury. W ramach tego mitu istnieje tylko problem wielkiej literatury i walki z własnymi demonami, nie ma za to w ogóle zagadnienia sprzedaży tekstu, publikowania. Kosiński nie musiał przecież zabiegać o wydawców i przekłady! To sami wydawcy wyrywali mu spod ręki dopiero co ukończony maszynopis.
 
Menadżer własnej marki
Skandalem można dzisiaj sprzedać co najwyżej jedną książkę, później każdy z autorów musi zabrać się za ciężką literacką robotę, cyzelowanie tekstu, mało widowiskową pracę przy biurku. Nikt dzisiaj jednak nie zwierza się z niemocy twórczej, opowiada wyłącznie o konieczności zmieszczenia się w wyznaczonych przez wydawcę terminie. O tym, że pisanie to trud, męka, poszukiwanie tematów, języka, godziny spędzone na twardym krześle przed komputerem, przezwyciężanie lenistwa i Bóg wie, jakie jeszcze problemy piszą dzisiaj wyłącznie Ci, którzy znajdują się poza podejrzeniem,  którzy opublikowali niedawno swą kolejną wybitną książkę. Jonathan Franzen o trudnościach z pisaniem opowiada na Book Expo America, w rozmowie zapowiadającej wydanie jego najnowszej powieści. Magdalena Grzebałkowska w artykule opublikowanym w „Książkach. Magazynie do czytania” opowiada o tym, jak to oszalała, decydując się pisać o zakończeniu wojny w Polsce. Wykorzystuje też topos skromności, gdy w całym swoim artykule udowadnia, że jej wiedza o 1945 roku była zbyt mała, powierzchowna, błędna: „Myślałam o nim mgliście, naiwnie i po dziecięcemu”. Grzebałkowska może pozwolić sobie na taką kokieterię literacką, bo do księgarni na początku maja weszła jej reporterska książka, grube tomiszcze, zbierające świetne recenzje.
Pisanie to dziedzina lifestyle’owa, coś trendy  – taki komunikat wysyłają do czytelników pisarze za pomocą mediów społecznościowych. Za ich pomocą reklamują też  opublikowane fragmenty, wrzucają zdjęcia ze wstępne obróbki: wydruk całości na domowej drukarce, siermiężną okładkę próbnego egzemplarza (jeszcze sprzed ostatecznej korekty), dziękuje wydawnictwu za pomoc i wsparcie. Pokazują, jak wygląda ich biblioteczka, biurko, pokój do pracy. Pozują na tle elegancko (lub nonszalancko) zaaranżowanych blatów.
 
I tutaj właśnie natrafiamy na mit drugi: pisarza – menadżera własnej marki. To mit nowoczesny: literatura to pewnego rodzaju projekt, przedsięwzięcie, pisarz zaś to stypendysta państwowych instytucji kultury i zachodnich fundacji, szykujący notatki do powieści na MacBooku w kawiarni, zdyscyplinowany gość targów książki, uczestników paneli, debat, autor felietonów w prasie wysokonakładowej, obfotografowywany w RayBanach z grubymi oprawkami. Korzystający z iPhone’a i iPada, jeśli piszący na papierze to tylko w notatniku Moleskine’a, z torbą Michaela Korsa na ramieniu. Pisarz-menadżer dba o stałą obecność swojego nazwiska w mediach, publikuje z żelazną dyscypliną co rok lub dwa lata, bo tylko takie tempo pozwala utrzymać się cały czas w modzie. Pokazuje swoje mieszkanie w kolorowych czasopismach, czyta swoje książki w wersji na audiobooka lub w radiu, ustawia się na ściankach na galach, na Facebooku komentuje sytuację polityczną, wybory, ruchy społeczne. Nie interesuje go skandal, ale umacnianie marki, ciągle pracuje nad kolejnymi utworami oraz nad własną rozpoznawalnością. Zabiega więc o tłumaczenia, wyjeżdża na zagraniczne targi książki, często spotyka się z czytelnikami. W tym micie – dokładnie przeciwnie niż w micie romantyczno-demonicznym – nie istnieje problem weny i oryginalności, cała zaś uwaga przesuwa się na proces wydawania, publikowania, zarabiania na pisaniu.
 
Pisarz w drodze do Biedronki
Jak wszystkie mity, zarysowane tutaj dwie postawy, mają niewiele wspólnego z rzeczywistością. Prawda leży gdzieś pośrodku, a rzeczywistość polskiego twórcy literatury często ociera się o biedę. To zatem drugi element mitu romantycznego (obok problemu publicznego wizerunku pisarza), który pozostał ciągle aktualny. W kraju, gdzie żyje więcej pisarzy niż czytelników trudno dorobić się na pisaniu. Astronomiczne zaliczki, jakie podobno otrzymali za swoje książki Jerzy Pilch czy Janusz Głowacki dostępne są niewielu, a i im plotka miejska dodaje jedno zero. Rzeczywistość polskiego pisarza to, jak przyznała Kaja Malanowska, honorarium w wysokości 6800 złotych – takiej wysokości tantiemy otrzymała za swoją książkę, która miała niezłą promocję i zdobyła nominację do Nagrody Nike.
Wielu autorów przyznaje, że z literatury nie da się utrzymać, dlatego większość z nich pracuje na etatach w szkołach, pisze scenariusze seriali, zabiega o wyjazdy stypendialne i programy rezydencjalne. Jakobe Mansztajn w wywiadach promujących swój drugi tom poetycki opowiada szczerze, że przez kilka lat po debiucie, aby zarobić na życie, pracował w sklepie Ikei jako monter mebli.

O ile prozaik, jeśli sprzyja mu szczęście, może utrzymać się z pisania, o tyle polski poeta nie ma takich szans. Jedynym ratunkiem dla poetów są zatem nagrody literackie, których jednak nie ma w Polsce tak dużo, by dawały utrzymanie wszystkim piszącym. Poezję drukuje się w bardzo niskich nakładach, często w instytucjach, które z powodów formalnych (np. z powodu dofinasowań ministerialnych) nie mogą sprzedawać książek z zyskiem i nie mają pieniędzy na ich promocję. Najnowszy tom poetycki Jacka Podsiadły wydała (przepięknie!) Brama Grodzka, która jednak nie może dystrybuować tej książki, a jej nakład wyniósł 300 egzemplarzy. Podsiadło otrzymał za nią Wrocławską Nagrodę Poetycką Silesius, jest także nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej i Nagrody Literackiej Nike, niestety sam tekst okazuje się efemerydą.

Pracujący na etacie w szkole lub domu kultury pisarz robi zatem zakupy w Biedronce, książki pisze w czasie wakacji, bierze urlop bezpłatny, by wyjechać na festiwal literacki lub spotkanie autorskie. Poeta musi jeszcze ustawić się w kolejce do wydawcy, bo liczących się wydawców poetyckich jest tak mało, że publikujący i uznani twórcy muszą czekać na swoją kolej. I znów wydaje się, że jedynym wybawieniem, jedyną dźwignią, która wyrzuci ich ponad grupę i pozwoli przejść do dużych domów wydawniczych jest ich wizerunek, moc nazwiska. Znów zatem trzeba odwołać się do „spektaklu osobowościowego”.
 
Autentyzm i promocja
Dlatego właśnie współczesna dyskusja o literaturze zmienia stopniowo swój kierunek. Przeciętny czytelnik nie pyta już o wartość estetyczną utworu, ale o autentyzm autora, chce wiedzieć, czy to, co w powieści zawarte, jest szczerą wypowiedzią (zmienia się więc i kryterium prawdy, prawdziwości dzieła), rzeczywistym sądem autora o otaczającym go świecie, czy też raczej historią wykreowaną w celach marketingowych, uszytą pod nagrody i kolejne trendy literackie. Na ile autentyczne są opowieści o przeszłości rodziny, o śląskich lub kresowych korzeniach, o homoseksualnej tożsamości, traumatycznym dorastaniu, dzieciństwie na wsi? Kolejne wystąpienia pisarzy na festiwalach literackich, w programach telewizyjnych, wpisy w mediach społecznościowych, udzielane przez nich wywiady dają bowiem możliwość wypowiadania się wprost, poza ramami literatury. Nie ma pisarza, który mówiłby o sobie szczerą prawdę, wszyscy tworzą jakiś swój wizerunek, część z nich jednak stylizuje się na autentyczność, ukrywając samą czynność stylizowania. Część zaś podejmuje z odbiorcą grę, stawiając problem autopromocji w centrum, uznając go za zasadnicze działanie, zagadnienie z przestrzeni kultury (jak czyni przywołany we wstępie Michał Witkowski). Czytelnicy według własnego wyczucia oceniają szczerość autorów, z upodobaniem czytają dzienniki i pamiętniki, studiują wywiady, śledzą profile swoich ulubionych pisarzy. Zgadzają się na grę, skandal, ewokowanie własnego ja do zanudzenia, za każdym razem pragną jednak autentyczności. Pisarz pozwolić sobie może na skandal, wybaczymy mu wyrok sądu, niepoprawne politycznie poglądy, słowem wybaczymy wszystko, z wyjątkiem kłamstwa marketingowego. W walce na wizerunki przegrywa nie ten, kto tworzy sobie wizerunek słaby, ale ten, kto przyznaje się do pisania dla pieniędzy, pod publiczkę, do cynicznego wykorzystywania mody na dane zjawisko. I to właśnie w nowej medialnej rzeczywistości jest największy grzech literata.
 
Robię sobie trzy biografie…

 

Nie piszę tego tekstu przeciwko pisarzom kreującym swoje wizerunki, lecz przeciwko czytelnikom naiwnym, szukającym szczerej prawdy i czytającym teksty literackie à la lettre. Przeciwko tym święcie przekonanym, że wywiady z pisarzami nie zawierają żadnej pozy, że korespondencja, dzienniki czy pamiętniki powstawały jako teksty intymne, prywatne, całkowicie szczere i autentyczne. Nie ma czegoś takiego, a ten, kto zaczyna pisać, od razu zaczyna też wytwarzać jakiś publiczny wizerunek, zwodzić odbiorcę, ustanawiać kierunki interpretacji. Nie ma więc autentyczności, a jedynie stylizacja na autentyczność. „Robię sobie w listach trzy biografie, każda inna (…) za swój święty obowiązek uważam wytworzenie zamętu w głowach szperaczy i przyczynkarzy do historii sztuki polskiej w drugiej połowie XX w. (…) Nie ma w tym (dbam o to) ani obrazu epoki, ani obrazu mojej psychiki, bo ten, od kiedy się dowiedziałem, że scripta manent, staram się gruntownie zakłamać” − pisał w 1970 r. Zdzisław Beksiński w liście do Marii Turlejskiej. Takie uproszczenia prowadzą bowiem do tego, że nie rozumiemy tekstów literackich (tak było w 1947 roku, gdy część czytelników po publikacji „Pożegnania z Marią” domagała się postawienia Tadeusza Borowskiego przed sądem jako obozowego drania), formułujemy błędne oceny wobec samych pisarzy (rozważamy cechy ich wyglądu i stroju zamiast cech dzieła), wreszcie dajemy sobie zamydlać oczy (gdy czytamy „Kronosa” Gombrowicza w poszukiwaniu nagiej prawdy życia, a dostajemy jedynie katalog chorób i kochanków lub gdy wierzymy Paolo Coelho, który w wywiadach opowiada o metafizycznej głębi swoich płytkich jak kałuża książczyn). Dla dobra własnego intelektu i zdolności poznawczych powinniśmy zatem potraktować literaturę oraz życie literackie jako pole walki i uzbroić się w podejrzliwość.

Ten artykuł ukazał się w „Polonistyce” (numer lipiec-sierpień 2015)

Comments

Komentarzy

5 komentarzy

  1. Na tyle, na ile potrafię, czytając, staram się mieć osobę pisarza w pompie, znaczy się: oddzielam dzieło od twórcy. Mogę odczuwać sympatię/antypatię do tego czy innego aura i pewnie wpływa to podświadomie na odbiór/dobór książek, ale w trakcie lektury skupiam się w pełni na treści. A promocja, kreacja i tym podobne są dziś nieodzowne, ale nie tylko w światku literackim, a każdym innym wymagającym sprzedania się.

  2. Oczywiście, że oddzielamy pisarza od książki. Ale chodzi o to, że pisarz wytwarza swój publiczny wizerunek i ten wizerunek sprzedaje jego książki, robi całą otoczkę medialną, uruchamia też różne tryby interpretacyjne (nie chodzi tylko o oczywiste typu Grynberg – żydowska historia rodzinna, ale np. dość subtelne – Tulli i jej dysleksja). I naiwni są ci, którzy sądzą, że pisarz pokazuje czytelnikowi swoją twarz prawdziwą – nigdy i w żadnym wypadku.

  3. Świetny tekst. Ja sam szczerze mówiąc nie wykształciłem jakiegoś krytycznego narzędzia, które pozwalałoby mi zawsze pamiętać o oddzielaniu wizerunku pisarza od jego twórczości. Nie ukrywam, że ma znaczenie co wiem lub co wydaje mi się, że wiem o twórcy. I lektura określonej książki zależy bardzo od mojego nastawienia w stosunku do osoby pisarza. Dodam, że znacznie większy wpływ na odbiór książki ma moje nastawienie do żyjącego twórcy niż tego, który odszedł.

    Najlepiej chyba jest poznawać pisarzy po owocach ich czynów (zarówno literackich jak i tych należących do sfery pozaliterackiej).

  4. Mnie się właśnie wydaje, że teraz świadome działanie większości autorów idzie w stronę połączenia swojego wykreowanego wizerunku z dziełem, a więc odwrotnie wobec tego, czego uczymy się od czasu pozytywizmu 😉 Zależy im na takim właśnie odczytaniu – lubię autora – polubię jego teksty, sięgnę po następne.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *