Gorzko

Jerzy Szperkowicz, Wrócę przed nocą,

Znak 2021

Nie wiem, czy istnieje taki gatunek jak reportaż autobiograficzny, ale gdyby istniał z pewnością należałoby do niego zaliczyć dwie świetne książki: „Dom z dwiema wieżami” Macieja Zaremby-Bielawskiego i „Wrócę przed nocą” Jerzego Szperkowicza, która wczoraj miała swoją premierę. 

Skojarzenie książki Szperkowicza z autobiograficznym wspomnieniem Zaremby-Bielawskiego nie jest przypadkowe: obaj traktują opowieść o swoim życiu jako punkt wyjścia do rozważań o historii, a właściwie o jej zaklętym kole, fatalizmie i niewoli losu. Szperkowicz, inaczej jednak niż Zaremba-Bielawski, nie sięga po wątki żydowskie, te pojawiają się jako odległe tło jego historii. Nie, cała rodzinna opowieść rozgrywa się na pograniczu polsko—litewsko-białoruskim, na dawnych Kresach. To zastanawiające, jak książka tak strasznie niepoprawna politycznie, tak ciężka, może być jednocześnie tak niezwykle nowoczesna, progresywna jeśli chodzi o zawarty w niej światopogląd i obrazowanie. 

Fabuła jest właściwie dojmująco prosta: ziemiańska rodzina Szperkowiczów tuła się w czasie wojny, opuszcza rodzinny majątek, ukrywa u rodziny, bo uczynny sąsiad ostrzega przed lokalnymi partyzantami, którzy zamierzają całą rodzinę zlikwidować. Rodzice z dwójką podrośniętych już trochę dzieci pakują się na wóz i pod pretekstem wyjazdu do krewnych na imieniny, opuszczają dom. Matka w zaawansowanej ciąży, u bliskiej przyjaciółki ukrywa trochę odzieży, kosztowności, jakieś pieniądze. Gdy najmłodsza córka ma 3 miesiące, matka wyrusza do domu przyjaciółki, 18 km dalej, by przynieść trochę tych rzeczy, by zapłacić krewnym za opiekę. I choć obiecuje, że wróci przed nocą, to do domu nie wraca nigdy, a jej mąż, przedwcześnie posiwiały opiekun trzech sierot, zostaje wyciągnięty z domu miesiąc później. Banalne, takich wojennych, kresowych historii znamy mnóstwo. Tylko że Szperkowicz, dawniej świetny dziennikarz, nie tylko nie zapomniał fachu, ale też – mam wrażenie – udoskonalił go, podciągnął, dostosował do  wymagań współczesnych czytelników. Jednocześnie jednak bierze ich pod włos, bo nie spełnia oczekiwań, a daje w zamian swoją historię. Przez większą część dorosłego życia, wracając wiele razy do kilku wiosek, będzie próbował się dowiedzieć, w jaki sposób zakończyli życie jego rodzice i gdzie porzucono ciała. 

Jej polityczna niepoprawność polega na tym, że Szperkowicz po latach śledztwa, odbijając się od ludzi, którzy rodziców pamiętali, byli ich sąsiadami, pomagali im lub szkodzili, od ich dzieci, enkawudzistów, stetryczałych starców i ich cnych potomków, stawia mocną tezę: Białoruś będzie musiała się kiedyś zmierzyć ze swą pamięcią wojny ojczyźnianej, mitem heroicznej partyzantki, która zwalczała Niemca. Na tym micie zbudowana została tożsamość Białorusi jako republiki radzieckiej i ten mit dalej jest twórczy, bo daje energię opozycji demokratycznej. Tymczasem Szperkowicz pokazuje zupełnie inną historię – powszechnej grabieży, gwałtów, mordów – nie tylko na polskich posiadaczach ziemskich, ale też sąsiadach, przypadkowych podróżnikach podejrzewanych o szpiegostwo, niewinnych kobietach i dzieciach. I żeby potwierdzić tę swoją wywrotową tezę podaje konkretne dane, choć ogranicza do wąskiego wycinka mapy, do kilku wsi sąsiadujących z dawnym majątkiem rodziny. 

Choć Szperkowicz kilka razy stwierdza, że w czasie prowadzonego przez lata śledztwa syn wygrywa w nim z reporterem, to jednocześnie w tle wątku głównego pojawiają się inne obrazy destrukcji, nie powiązane z konfliktem klasowym i etnicznym. Ważny tu jest i wątek żydowski: w drugim, a właściwie nawet trzecim planie za ukrywającymi się Szperkowiczami, którzy zmieniają miejsce zamieszkania, nie chcą poddać się wywózce na Wschód, pojawiają się widma Żydów skrywających się w ziemiankach, nocą żebrzących o jedzenie, rozbudowujących całą podziemną sieć labiryntów, bunkrów i składów, które w końcu w ramach krwawej rzezi przejmują partyzanci białoruscy. I równie istotna jest tu przyroda, ginący, trzebiony wciąż las, jakby demon historii rozszalał się na całego i nie ograniczał wyłącznie do ludzkich ofiar. 

Mnie w tej książce kręci jeszcze jedno – choć Szperkowicz wraca do miejsc rodzinnych, szuka w archiwach śladów majątków, krewnych, utraconych i podzielonych dóbr, to nie ma tu ani kropli sentymentalnego wspomnienia przeszłości, żadnego nostalgicznego kolorowania i upiększania. To jest książka na wielu poziomach gorzka, bo rozprawia się on w kilku słowach z przekonaniem o misji cywilizacyjnej Polaków na Kresach. Nie ma w nim żadnej klasowej wyższości (choć kilka razy próbuje, jak sądzi sprytnie, wykorzystać swój status majątkowy, by zdobyć informacje od ubogich i schorowanych rozmówców), nie ma przekonaniu o barbarzyństwie lokalnej społeczności i cywilizacyjnej wyższości Polaków. Ostatnio grzebię w różnych tekstach o Europie Wschodniej i Kresach i nawet nie wiecie, jaki ten mit jest żywy i jak śmiesznie dzisiaj brzmią tęsknoty potomków dawnej szlachty. 

Dzisiaj nasuwam mi się jeszcze jeden klucz do tej opowieści – klucz klasowy. Szperkowicz nie pudruje przeszłości, nie snuje sielankowej historii o przedwojennym wspólnym życiu dworu i czworaków wiejskich. Szukając śladów przodków, precyzyjnie umieszcza ich na stopniach hierarchii społecznej, pokazuje, co mieli, czego im brakowało, na czym zbili majątek, jak go stracili, jak traktowali chłopów, czego się bali ze strony służby, jak sobie radzili, by nie eskalować konfliktów. Wyraźnie określa stosunek między powoli ubożejącymi Szperkowiczami i przysłanymi przez niemieckich okupantów pracownikami, którzy zaciekle bronią ideologii komunistycznej, przywołuje kuchenne kłótnie o Katyń. Nie gubi z oczu tej perspektywy ludowej historii, bo peerelowska szkoła pozornego egalitaryzmu wystarczająco mocno go chyba przećwiczyła. Scena męczarni i śmierci matki nie daje się czytać w porządku rozliczenia dawnej służby dworskiej z dziedziczką, bo po pierwsze pozycja rodziny była zbyt niska, po drugie, podobny, okrutny los spotykał także osoby o wiejskim pochodzeniu, mordowane pod zarzutem szpiegostwa, kułactwa itp. I – najważniejsze – Szperkowicz nigdy nie występuje tu z pozycji uprzywilejowanego dziedzica, zawsze określa swoją sytuację, z precyzją księgowego określa różnice między upadłym wzorem i wsią.  

Nie jest to historia Antygony, nie jest to też historia Elektry, która szuka pomsty. W starym już Szperkowiczu żyje za to ciągle nieukołysana tęsknota za matką, która miała wrócić, której oddalającą postać cały czas ma w pamięci. O ile jednak jego styl jest radykalnie różny od języka, jaki zbudowała jego żona, Hanna Krall, to poziom epatowania emocjami jest podo

Comments

Komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *