Tag: autobiografia

  • Zwijanie waty

    Zwijanie waty

    Aleksandra Młynarczyk-Gemza, Zapiski wariatki

    Znak 2022


    „Moje życie to w dużej mierze praca opiekuńcza nad samą sobą. Muszę zawozić schizofreniczkę we mnie do lekarza orzecznika ZUS, umawiać ją do psychiatry i psychoterapeuty. Pilnować, żeby zawsze miała siłę tam iść, albo zadzwonić i odwołać wizytę. Muszę podawać jej leki, kontrolować dawki, uspokajać, ale też znajdować dla niej domy, dbać o to, by nie przestraszyła rodziny, miała przyjaciół i nie robiła głupot na Facebooku. Nie mówiąc już o tym, że muszę opłacać wynajem mieszkania i chodzić po zakupy do Biedronki. A ona wolałaby mieć wizje i żyć nimi, bez zbędnego zamieszania, bez bzdurnej codzienności” – pisze Aleksandra Młynarczyk-Gemza o swojej neuroróżnorodności.

    Jestem sprytna, bo mam plik – a zatem liczę szybko, że „schizofrenia” pojawia się tylko 4 razy nazwana wprost, bo w gruncie rzeczy nie jest to wcale spowiedź schizofreniczki, ani opowieść o życiu w chorobie. To jest raczej historia dziewczyny z chorobą – pozornie niewielkie przesunięcie akcentów sprawia, że w inne strony rozwijają się tu wątki. Bo zamiast powieści-manifestu, autobiografii podporządkowanej potrzebom walki o prawa osób neuroróżnorodnych, Młynarczyk-Gemza oddaje tekst dość intymny, niepoprawny, z którego odpowiednie tendencyjne partie trzeba sobie wyłuskać, jeśli się bardzo tego chce. 

    Nie będę pisać, że to jest opowieść o wrażliwej młodej dziewczynie i że ta historia ma wymiar uniwersalny, bo tak nie jest – bohaterka Młynarczyk-Gemzy nie jest żadnym damskim odpowiednikiem Wertera, raczej też nie przypomina Sylvii Plath. Co więcej, wskazywanie w neuroróżnorodności elementów uniwersalnych byłoby próbą jej umniejszania i lekceważenia. Bohaterka Młynarczyk-Gemzy próbuje tutaj negocjować życie na swoich zasadach: sama staje się przedmiotem własnej troski, musi o siebie zadbać – co potrafi zupełnie na chłodno ocenić, wylicza też koszty owej troski, długi czas, jaki pochłania, ale nie jest to w żaden sposób bilans strat – raczej logiczna i dość chłodno przeprowadzona operacja. I choć o samej schizofrenii pisze rzadko, rzadko ją nazywa, to jednocześnie większa część jej dylematów dotyczy życia z orzeczeniem F.20: jaką część tabletki należy spożyć, żeby ograniczyć ciężki sen z 10 godzin do 8, a jednocześnie ściszyć głosy rozlegające się w głowie? W jaki sposób poradzić sobie ze specyficznym wstydem matki, przekonanej, że jej córka to porażka życiowa? Jak poprosić koleżankę, by zgasiła światło w nocy we wspólnym pokoju.

    Ta autoanaliza, psychologia kogoś, kto nieustannie sam się diagnozuje, świetnie uzupełnia się z zupełnie przyziemnymi rozważaniami na temat pracy, utrzymania, zakupów, całej tej waty, która zajmuje wszystkim większą część dnia. Bohaterka Młynarczyk-Giemzy próbuje zwinąć ciasno tę watę, a ma z tym o tyle kłopot, że to właśnie owa wata wycisza, przytępia jej chorobę. I to ciasne zwijanie ujawnia się tu równie często, jeśli nie częściej niż sama schizofrenia i próby oporządzenia jej w życiu: poszukiwanie pracy, która umożliwiłaby użycie artystycznego wykształcenia, a nie była posadą świetliczanki szkolnej, ani nie wycinaniem z papieru znaczków na 11 listopada, wynajmu mieszkania, przemieszczania się, rozmów z ludźmi, którzy często nie widzą, jak bardzo sami w sobie są zatopieni (choć są zdecydowanie neurotypowi). Do tego dochodzi kupowanie psiej karmy, czyszczenie roweru, płacenie rachunków, zabiegi kosmetyczne, bo twarz wydaje się – obsesyjnie – coraz starsza. 

    Ważny jest tu i ton autorki, intymny, osobisty, bo nie rości sobie ona tu prawa do normalizowania czegokolwiek, a najmniej do definiowania, choć z pewnością zaliczyć można „Zapiski wariatki” do prozy tożsamościowej. Młynarczyk-Gemza nie opiera się na przekonaniu, że w ten sposób właśnie wygląda życie każdej osoby neuroróżnorodnej, że z jej doświadczeń można wyciągnąć jakieś uogólniające wnioski. To jest historia tylko o niej i na tym chyba właśnie polega największa siła jej opowieści. 




  • Gorzko

    Gorzko

    Jerzy Szperkowicz, Wrócę przed nocą,

    Znak 2021

    Nie wiem, czy istnieje taki gatunek jak reportaż autobiograficzny, ale gdyby istniał z pewnością należałoby do niego zaliczyć dwie świetne książki: „Dom z dwiema wieżami” Macieja Zaremby-Bielawskiego i „Wrócę przed nocą” Jerzego Szperkowicza, która wczoraj miała swoją premierę. 

    Skojarzenie książki Szperkowicza z autobiograficznym wspomnieniem Zaremby-Bielawskiego nie jest przypadkowe: obaj traktują opowieść o swoim życiu jako punkt wyjścia do rozważań o historii, a właściwie o jej zaklętym kole, fatalizmie i niewoli losu. Szperkowicz, inaczej jednak niż Zaremba-Bielawski, nie sięga po wątki żydowskie, te pojawiają się jako odległe tło jego historii. Nie, cała rodzinna opowieść rozgrywa się na pograniczu polsko—litewsko-białoruskim, na dawnych Kresach. To zastanawiające, jak książka tak strasznie niepoprawna politycznie, tak ciężka, może być jednocześnie tak niezwykle nowoczesna, progresywna jeśli chodzi o zawarty w niej światopogląd i obrazowanie. 

    Fabuła jest właściwie dojmująco prosta: ziemiańska rodzina Szperkowiczów tuła się w czasie wojny, opuszcza rodzinny majątek, ukrywa u rodziny, bo uczynny sąsiad ostrzega przed lokalnymi partyzantami, którzy zamierzają całą rodzinę zlikwidować. Rodzice z dwójką podrośniętych już trochę dzieci pakują się na wóz i pod pretekstem wyjazdu do krewnych na imieniny, opuszczają dom. Matka w zaawansowanej ciąży, u bliskiej przyjaciółki ukrywa trochę odzieży, kosztowności, jakieś pieniądze. Gdy najmłodsza córka ma 3 miesiące, matka wyrusza do domu przyjaciółki, 18 km dalej, by przynieść trochę tych rzeczy, by zapłacić krewnym za opiekę. I choć obiecuje, że wróci przed nocą, to do domu nie wraca nigdy, a jej mąż, przedwcześnie posiwiały opiekun trzech sierot, zostaje wyciągnięty z domu miesiąc później. Banalne, takich wojennych, kresowych historii znamy mnóstwo. Tylko że Szperkowicz, dawniej świetny dziennikarz, nie tylko nie zapomniał fachu, ale też – mam wrażenie – udoskonalił go, podciągnął, dostosował do  wymagań współczesnych czytelników. Jednocześnie jednak bierze ich pod włos, bo nie spełnia oczekiwań, a daje w zamian swoją historię. Przez większą część dorosłego życia, wracając wiele razy do kilku wiosek, będzie próbował się dowiedzieć, w jaki sposób zakończyli życie jego rodzice i gdzie porzucono ciała. 

    Jej polityczna niepoprawność polega na tym, że Szperkowicz po latach śledztwa, odbijając się od ludzi, którzy rodziców pamiętali, byli ich sąsiadami, pomagali im lub szkodzili, od ich dzieci, enkawudzistów, stetryczałych starców i ich cnych potomków, stawia mocną tezę: Białoruś będzie musiała się kiedyś zmierzyć ze swą pamięcią wojny ojczyźnianej, mitem heroicznej partyzantki, która zwalczała Niemca. Na tym micie zbudowana została tożsamość Białorusi jako republiki radzieckiej i ten mit dalej jest twórczy, bo daje energię opozycji demokratycznej. Tymczasem Szperkowicz pokazuje zupełnie inną historię – powszechnej grabieży, gwałtów, mordów – nie tylko na polskich posiadaczach ziemskich, ale też sąsiadach, przypadkowych podróżnikach podejrzewanych o szpiegostwo, niewinnych kobietach i dzieciach. I żeby potwierdzić tę swoją wywrotową tezę podaje konkretne dane, choć ogranicza do wąskiego wycinka mapy, do kilku wsi sąsiadujących z dawnym majątkiem rodziny. 

    Choć Szperkowicz kilka razy stwierdza, że w czasie prowadzonego przez lata śledztwa syn wygrywa w nim z reporterem, to jednocześnie w tle wątku głównego pojawiają się inne obrazy destrukcji, nie powiązane z konfliktem klasowym i etnicznym. Ważny tu jest i wątek żydowski: w drugim, a właściwie nawet trzecim planie za ukrywającymi się Szperkowiczami, którzy zmieniają miejsce zamieszkania, nie chcą poddać się wywózce na Wschód, pojawiają się widma Żydów skrywających się w ziemiankach, nocą żebrzących o jedzenie, rozbudowujących całą podziemną sieć labiryntów, bunkrów i składów, które w końcu w ramach krwawej rzezi przejmują partyzanci białoruscy. I równie istotna jest tu przyroda, ginący, trzebiony wciąż las, jakby demon historii rozszalał się na całego i nie ograniczał wyłącznie do ludzkich ofiar. 

    Mnie w tej książce kręci jeszcze jedno – choć Szperkowicz wraca do miejsc rodzinnych, szuka w archiwach śladów majątków, krewnych, utraconych i podzielonych dóbr, to nie ma tu ani kropli sentymentalnego wspomnienia przeszłości, żadnego nostalgicznego kolorowania i upiększania. To jest książka na wielu poziomach gorzka, bo rozprawia się on w kilku słowach z przekonaniem o misji cywilizacyjnej Polaków na Kresach. Nie ma w nim żadnej klasowej wyższości (choć kilka razy próbuje, jak sądzi sprytnie, wykorzystać swój status majątkowy, by zdobyć informacje od ubogich i schorowanych rozmówców), nie ma przekonaniu o barbarzyństwie lokalnej społeczności i cywilizacyjnej wyższości Polaków. Ostatnio grzebię w różnych tekstach o Europie Wschodniej i Kresach i nawet nie wiecie, jaki ten mit jest żywy i jak śmiesznie dzisiaj brzmią tęsknoty potomków dawnej szlachty. 

    Dzisiaj nasuwam mi się jeszcze jeden klucz do tej opowieści – klucz klasowy. Szperkowicz nie pudruje przeszłości, nie snuje sielankowej historii o przedwojennym wspólnym życiu dworu i czworaków wiejskich. Szukając śladów przodków, precyzyjnie umieszcza ich na stopniach hierarchii społecznej, pokazuje, co mieli, czego im brakowało, na czym zbili majątek, jak go stracili, jak traktowali chłopów, czego się bali ze strony służby, jak sobie radzili, by nie eskalować konfliktów. Wyraźnie określa stosunek między powoli ubożejącymi Szperkowiczami i przysłanymi przez niemieckich okupantów pracownikami, którzy zaciekle bronią ideologii komunistycznej, przywołuje kuchenne kłótnie o Katyń. Nie gubi z oczu tej perspektywy ludowej historii, bo peerelowska szkoła pozornego egalitaryzmu wystarczająco mocno go chyba przećwiczyła. Scena męczarni i śmierci matki nie daje się czytać w porządku rozliczenia dawnej służby dworskiej z dziedziczką, bo po pierwsze pozycja rodziny była zbyt niska, po drugie, podobny, okrutny los spotykał także osoby o wiejskim pochodzeniu, mordowane pod zarzutem szpiegostwa, kułactwa itp. I – najważniejsze – Szperkowicz nigdy nie występuje tu z pozycji uprzywilejowanego dziedzica, zawsze określa swoją sytuację, z precyzją księgowego określa różnice między upadłym wzorem i wsią.  

    Nie jest to historia Antygony, nie jest to też historia Elektry, która szuka pomsty. W starym już Szperkowiczu żyje za to ciągle nieukołysana tęsknota za matką, która miała wrócić, której oddalającą postać cały czas ma w pamięci. O ile jednak jego styl jest radykalnie różny od języka, jaki zbudowała jego żona, Hanna Krall, to poziom epatowania emocjami jest podo

  • Poszerzanie pamięci

     

    Sławomir Mrożek, Baltazar. Autobiografia
    Noir sur Blanc 2006
     
     

    Sławomir Mrożek nazwał Baltazara swoją najprawdziwszą, najszczerszą powieścią. Takie wyznanie ucina wszelkie dyskusje na temat szczerości, jakie pojawiają się zawsze po opublikowaniu autobiografii. Od czasu J. J. Rousseau wiemy przecież, że pragnienie wykreowania własnego wizerunku jest silniejsze niż miłość do prawdy.

     
    Źródłem Baltazara nie było jednak pragnienie podsumowanie własnych losów, opowiedzenie czytelnikom w Polsce o życiu pisarza we Francji, Włoszech, Stanach Zjednoczonych czy Meksyku. Mrożek napisał autobiografię, by odzyskać własną pamięć, by zrekonstruować własną biografię utraconą w wyniku afazji. Choroba ta, której potworne konsekwencje autor przytacza w chłodnym wyliczeniu, zabrała mu zarówno sprawność fizyczną, jak i umiejętność mówienia i pisania, a także znajomość języków obcych. Wypadek sprawił, że dylematy towarzyszące mu przez całe życie straciły znaczenie – język polski stał się jego jedynym językiem, rodzajem ojczyzny, którą wcześniej kwestionował i podważał, teraz zaś został na nią skazany. Autor przyrównuje afazję do nieudanego samobójstwa, dodając jednocześnie, że Sławomir Mrożek sprzed choroby nie istnieje, a jego miejsce zajął ktoś inny.
     
    Autobiografia ta, o której Marta Wyka pisze, że niepostrzeżenie przekształca się z powieści inicjacyjnej w edukacyjną, operuje konwencją Bildungsroman na dwóch poziomach: Mrożek opowiada swoją młodość, przedstawia motywy, które doprowadziły go do podjęcia najważniejszych życiowych decyzji, ale mówi zarazem o odzyskiwaniu umiejętności posługiwania się językiem, o wydobywaniu wspomnień z pamięci objętej chorobą, o konstruowaniu na nowo wrażeń z młodości. Proces edukacyjny dotyczy tu więc zarówno Mrożka młodzieńca, jak i Mrożka starca.

    Baltazar przełamuje konwencję autobiograficzną również pod względem ograniczenia sfery towarzysko-obyczajowej oraz odejścia od autointerpretacji. Mrożek nie opowiada o genezie swoich utworów, nie komentuje ich, nie powtarza anegdot środowiskowych, amputuje wspomnieniowe plotki i relacje o życiu literackim. Skupia się raczej na zdarzeniach społecznych i swoim do nich stosunku.
    Kredyt zaufania, jaki jego pokolenie (i on sam) dało nowej władzy, poddanie się urokowi haseł odbudowy, stanowią główną kwestię intelektualnych rozważań pisarza. Dokonuje on z niemal chirurgiczną precyzją rozbioru swojej świadomości z przełomu lat 40. i 50. – szuka w biografii własnej i zbiorowej klucza do wyjaśnienia przyczyn poparcia nowej władzy. Cytuje swoją wypowiedź z 1987 roku:
     
    Mając lat dwadzieścia, byłem gotowy do przyjęcia każdej propozycji ideologicznej bez zaglądania jej w zęby, byle tylko była rewolucyjna. A to dlatego, że byłem już gotów do mojej własnej, prywatnej rewolucji. Mistrzowie doskonale o tym wiedzieli. Manipulowanie młodością należało do ich rutyny (…). Z takich jak ja rekrutowano kiedyś zarówno do Hitlerjugend, jak i do Komsomołu (…). Sfrustrowani, niepotrzebni i zbuntowani młodzieńcy są obecni w każdym pokoleniu, a to, co ze swoim buntem zrobią, zależy tylko od okoliczności.
     
    Czy Mrożek w ten sposób stara się usprawiedliwić własną łatwowierność? Czy uznaje swoją winę za część winy pokoleniowej, widząc w niej tym samym rodzaj tragizmu unoszącego się nad rocznikami 30.? Nie. A przecież łatwo byłoby wykorzystać motyw „złego urodzenia” pokolenia 1930, o którym pisze Kazimierz Dziewanowski:
     
    Urodziło się w 1930, lecz jego prawdziwą kolebką była klęska roku trzydziestego dziewiątego, owo poczucie bezradności, ta trucizna, która spowodowała cherlawy rozwój, krzywicę psychiczną (…).
     
    Celem Mrożka jest raczej pokazanie czytelnikowi różnych dróg, niekiedy zupełnie sprzecznych, które prowadzą wszakże do tych samych celów, wielości historii prywatnych, które w sumie układają się w społeczne poparcie dla nowej władzy. Motywy postępowania samego Mrożka są najlepszym przykładem tej tezy – zapisuje się do partii bardziej z powodu zdrady kobiety niż z pragnienia wsparcia nowego systemu dążącego do oświecenia społeczeństwa. Także zupełnie prywatne spotkanie zapoczątkuje ciąg przewartościowań, które zakończą się wyjazdem z PRL-u. W czasie wakacji w 1953 roku spotyka na wczasach księgowego ze Śląska, który w czasie wojny służył w Wehrmachcie – jego obecność obala prosty podział społeczny na robotników i chłopów oraz wrogów klasowych. Mrożek rezygnuje z pracy w redakcji „Dziennika Polskiego” nie z powodu rozpoznania fałszu prasy (bo to stało się wcześniej), lecz dlatego, że polska reprezentacja, w skład której wchodził, w czasie Światowego Festiwalu Młodzieży została wyśmiana.

    Widzimy tu więc bardzo surową ocenę PRL-u, daleką od mitologizowania czy nostalgicznej reprezentacji. Mrożek, zawsze niechętny wobec wzniosłości, także w autobiografii unika patetycznych kategorii. Przeszłość jest obca, podobnie jak obca wydaje się teraźniejszość. Wystąpienie Mrożka przeciw PRL-owi nie wynika jednak z pragnienia przywrócenia historycznej ciągłości, zasypania przepaści. Jest raczej próbą odkrycia społecznej, zbiorowej afazji realizującej się w przyzwoleniu na kłamstwo, w bagatelizowaniu systemu. Mrożek bowiem pochwala podejrzliwość i nieufność wobec przeszłości:

     
    I tak PZPR zniknęła z mojego życia. Ale przypomniały mi o niej… i tu niespodzianka – Stany Zjednoczone Ameryki. Kiedy już po wszystkich perypetiach, po azylu we Francji i jakiś czas po wymianie paszportu uchodźcy na normalny paszport francuski postanowiłem pojechać do Ameryki, przekonałem się ze zdziwieniem, że muszę uzyskać specjalne zezwolenie na wjazd. Nic nie pomogło, nawet interwencja w ambasadzie USA w Paryżu. Przynależność do totalitarnej partii pozostała ze mną na zawsze, pomimo że z niej wystąpiłem. Nawet syfilis i gruźlica są wybaczalne, to znaczy można się z nich wyleczyć, ale przynależność do partii socjalistycznej – nie. I wbrew temu, co można by oczekiwać ode mnie – bardzo mi się to spodobało.