Polak mały, bolszewika goń!

Ziemowit Szczerek, Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian,
Ha!art 2013
Mordor, Afryka, Arabowie, Rosja i Morze Śródziemne – to wszystko metafory, które mają opisywać Ukrainkę w reportażach Szczerka. Za każdym razem jednak okazuje się, że jest to  kraj wymykający się poznaniu. Zróżnicowany, pełen skrajności, rozerwany na dwie części: prozachodnią i prorosyjską, a to wszystko sprawia, że nie można rozpisać jakiejś jednej jego charakterystyki, że nawet jego mieszkańcy nie potrafią dobrze go określić, ani wskazać swojego w nim miejsca. Szczerek stara się jednak uchwycić tę dziwność, to przełamywanie starego i nowego porządku, próbuje oddać świadomość mieszkańców Ukrainy i jej uprzywilejowanych gości, ostatecznie jednak mówi, że nie da się połączyć tych wszystkich perspektyw, bo są one wobec siebie sprzeczne, często też wrogie. Pozycja Szczerka też zawsze jest zewnętrzna, obca:

Przy przejściu granicznym pokazałem legitymację prasową ukraińskiemu pogranicznikowi, żeby mnie przepuścił przed kawalkadą mrówek. Przez Ukraińców przeszedłem szybko. W polskim przejściu wszedłem do bramki „dla obywateli UE”. Patrzyłem, jak pogranicznicy w bramce obok, w bramce dla gorszych, dla unternarodów, upokarzają jakiegoś starszego Ukraińca (…). Zaciskałem pięści i było mi wstyd. 
  
Ruch na przekór widoczny jest w tym reportażu w każdym wątku, w każdej opowieści. Od tematu począwszy, poprzez sposób jego realizacji, na formie gatunkowej skończywszy. Szczerek krytykuje, ośmiesza, szydzi – z estetyki komunistycznej, architektury sowieckiej, ukraińskich cwaniaków, polskich turystów: albo pijanych, albo histerycznych, płaczących nad polskim Lwowem i Sonetami krymskimi.

Polacy podróżują na Ukrainę, by ucałować groby przodków, odbyć podróż sentymentalną, do źródeł, jakiegoś „przedkomunistycznego” modelu polskości, zrobić zdjęcia grobom Orląt Lwowskich, zobaczyć Drohobycz, Bakczysaraj, Czufut-Kale. Ten cel sentymentalny nie przeszkadza jednak zaspokoić innej terapeutycznej potrzeby – dla Polaków Ukraina to przecież miejsce, gdzie można podreperować poczucie własnej wartości, zobaczyć gorszy świat, raz stać się reprezentantem wyższej kultury, większego porządku. Bo w porównaniu z Ukrainą Polska to już Zachód, Unia, dobrobyt, ład i bezpieczeństwo. Aby jednak przepaść ta była bardziej widoczna (a więc i samopoczucie lepsze), należy zderzyć się z jakimś absurdem Wschodu – takie zaś sytuacje zaradni Ukraińcy coraz częściej Polakom aranżują. W przydrożnym barze Misza – ukraiński przewodnik kilku zamożnych Polaków – rozpoczyna awanturę z lokalnymi zabijakami, grozi im bronią, w końcu zasłania się legitymacją policyjną. Wszystko to zaś organizuje, by podnieść poziom adrenaliny, zaspokoić potrzeby znudzonych klientów.

Polacy współczują Ukrainie, ale też cały czas oglądają ją jak kraj egzotyczny, miejsce, gdzie jest większa bieda, przemoc, bezprawie, gdzie można dowartościować własną sytuację narodową i społeczną:

Przyjeżdżacie tutaj, bo w innych krajach się z was śmieją. I mają was za to, co wy macie nas: za zacofane zadupie, z którego można się ponabijać. I wobec którego można poczuć wyższość

mówi urażona Ukrainka.

Szczerek rozpoczyna swe ukraińskie podróże dekadę temu, w 2002 roku, trafia zatem w przestrzeń, gdzie już się skończył komunizm, ale jeszcze dobrze nie zaczął się kapitalizm, gdzie powstaje jakaś forma przejściowa, w której słuchać „ruskie techno”, rosyjska flota rdzewieje w Odessie, a dziewczęta noszą buty na bardzo wysokich obcasach i mają mocny makijaż. Autor jedzie na Wschód w epoce, gdy wiele osób podróżuje wyłącznie na Zachód, tylko do Unii. Zamiast na łacińskie Południe, wybiera się na Ukrainę, podróżuje bez celu, po to tylko, by obserwować życie, by próbować określić odmienność wschodniego sąsiada. Zwraca się jednak nie tylko przeciw ruchowi turystycznemu generowanemu przez biura podróży, ale i przeciw alternatywnym formom podróżowania, szydzi ze studentów antropologii i kulturoznawstwa, z polskich plecakowców, których tłumy przemierzają Ukrainę. Ci bowiem chcą być inni niż bezmyślny tłum turystów, chcą zbliżyć się do prawdy o Ukrainie, tymczasem – jak pokazuje Szczerek – wybierają po prostu inny stereotyp: chcą przeżyć jakiś „hardkor”, kolekcjonują historyjki o absurdzie ukraińskiego życia, biegają po wsiach, bo chcą wypić wódkę z tubylcami i usłyszeć pieśni ludowe. 

Cały ten ładunek rozliczeniowy zostaje tu jednak oprawiony w bardzo atrakcyjną, coraz bardziej modną formę reportażu gonzo. Wszystkie kwestie wypowiadają tu postacie wzorowane na amerykańskich beatnikach, chłopcy nieprzytomni od marihuany, kwasów, kokainy. Organizujący hardkor samodzielnie – kierowca łady, którą podróżują po kraju, nigdy nie jest bardziej trzeźwy niż jego pasażerowie, napojem zasadniczym jest zaś mocno wyskokowy płyn na potencję „Wigor”. Myli się jednak ten, kto czyta Przyjdzie Mordor i nas zje… jako zapis diarystyczny. Szczerek idzie tu bowiem bardziej w stronę faction – łączy fikcję i prawdę, szuka takiej formy opowieści, która stanie się maksymalnie sugestywna.

Szczerek wprowadza w Polsce gonzo do prozy mainstreamowej i robi to doprawdy znakomicie. Jednakże wydarzenia ostatnich kilku miesięcy, widmo wojny domowej, które coraz wyraźniej zagraża Ukrainie, sprawiają, że czyta się tę książkę w zupełnie inny sposób, że obserwacje autora przestają mieć wymiar wyłącznie kulturowo-antropologiczny, a stają się dramatyczną opowieścią o walce – prawdziwej walce – o inną niż narzucona tożsamość. 

Comments

Komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *