Pieprzony los scenarzysty

Pieprzony los scenarzysty
Janusz Głowacki, Przyszłem, czyli jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy
Świat Książki 2013
Plotka głosi, że Głowacki za ten tekst dostał najwyższą zaliczkę w dziejach polskiego rynku wydawniczego – podobno było to 700 tysięcy złotych.
Nie ma to jednak znaczenia dla samego utworu, o którym Głowacki pisze, że powstał ze skąpstwa – żal mu było scen, które napisał, a które nie weszły do filmu Wajdy. Paradoks całej sytuacji polega tutaj na fakcie, że jeden z najbardziej cynicznych autorów, noszący sarkazm i skłonność do parodii jak zbroję, napisał scenariusz dla Andrzeja Wajdy, w którego filmach z ostatnich 20 lat próżno szukać tych kategorii. I właśnie Przyszłem… stanowi w całości zapis zderzania się tych dwóch sprzecznych perspektyw. Najlepiej świadczy o tym wymiana zdań:

I jedno wiem [mówi Wajda] na pewno: będzie się nazywał „My, naród polski”. Tylko nie to, pomyślałem [Głowacki].

Głowacki nie ma jednak w sobie poczucia wyższości wobec reżysera. Jak sam zauważa – ludzie pragną patosu, a nie groteski. Wajda o Solidarności i Stoczni nakręcił Człowieka z żelaza, a on sam napisał mikropowieść Moc truchleje, która nie odniosła sukcesu nawet w połowie porównywalnego do  filmu. W Przyszłem…, obok Wajdy i Wałęsy, pojawia się trzeci bohater – alter ego Głowackiego, wykreowany przez niego pisarz-scenarzysta, noszący to samo imię. Ustawia się on jednak po stronie cyników właśnie – cieszy się z podejrzeń wobec Wałęsy (o współpracę z SB), bo to czyni postać bogatszą, pełniejszą, utrudnia za to heroizację.
Pisanie scenariusza przerywa mu wiadomość o upadku samolotu pod Smoleńskiem – i od razu sam ustawia się w pozycji zdrajcy. Wyznaje także:

Otóż chciałem oświadczyć, że wprawdzie nie jestem moralistą, ale mam pewne twarde zasady i nikt nigdy, nawet grożąc moim najbliższym, nie zmusi mnie do fałszowania historii za darmo.

Zgadza się, by społeczna opinia uznała go sprzedawczyka:

Drogą obok hotelu Bristol z nisko opuszczonymi głowami przemykaliśmy się my – ludzie, którzy przyjęli zaproszenie prezydenta Komorowskiego. Galeria hańby. Kiedy wchodziłem, ktoś spod bramy zaanonsował mnie z pogardą: „Idzie Janusz Głowacki – przyjaciel Wajdy i Michnika”. Zabrzmiało to, jakbym kolegował się z Hitlerem i Stalinem.

  Głowacki w scenariuszu próbuje uciec w życie, w jakiś konkret, taki obraz, który uczyni z Wałęsę prawdziwego człowieka. Wajda szybko jednak rezygnuje z tego pomysłu i wybiera wariant drugi – film historyczny o zdarzeniach z życia narodu: o stanie wojennym, okrągłym stole, wolnych wyborach. Głowacki boi się, że obraz zamieni się wtedy w publicystykę, że stanie się nudnym historycznym wykładem. Większość wymyślanych przez niego scen dąży zatem do przełamania takiej wizji, chce on stworzyć opowieść, w której drobne zdarzenia, naturalne, ludzkie odruchy i przywary odgrywają najważniejszą rolę: dyskusja Wałęsów na temat jego udziału w strajku zamienia się w kłótnię, bo on pali papierosa i strzepuje popiół do doniczki z kwiatami, czego ona – jako kwiaciarka − nie może znieść.
Głowacki chciał narzucić temu filmowi spójną kompozycję Drogi – ramę stanowić miało przejście Wałęsy z domu do stoczni, gdzie miał stanąć na czele strajku. W czasie podróży retrospekcje i kolejne spotkania ukazywałyby to, co najważniejsze z przeszłości. Autor Good night, Dżerzi oparł tę kompozycję na pomyśle zapożyczonym w gruncie rzeczy z Kordiana– w Słowackiego bohater podąża przez komnaty Zamku Królewskiego, by dotrzeć do sypialni cara i zabić go, przeszkadzają mu jednak Strach i Imaginacja. W filmie Wałęsa spotkałby swój Strach i Imaginację, które budziłyby zwątpienie  w sens strajku, pobudzałyby lęk przed wojskiem i ZOMO, które mogły użyć ostrej amunicji. Droga kończyłaby się nagłym zatrzymaniem: gdy Wałęsa skacze przez mur i zawisa w powietrzu. Tutaj stop-klatka. Jak wiedzą jednak ci, którzy oglądali film, Wajda z pomysłu nie skorzystał.
Inny wątek literacki ujawnia się w najmniej spodziewanym momencie – gdy esbecy rozmawiają o tym, czy Wałęsę zatrzymać, czy nie:

− To zdejmować, albo nie zdejmować, bo idzie?
− Ja bym na waszym miejscu zdjął, albo nie zdjął. Bo pamiętacie, co się porobiło w grudniu, jak żeśmy zdjęli przywódców? (…)
− Czyli nie zdejmować?
− W żadnym wypadku.
− Ale jak dojdzie?
− To będziecie odpowiadać osobiście.
− To ja go zdejmuję.
− Zabraniam.

U Głowackiego nawet SB może mówić Gombrowiczem.

Choć może się wydawać, że książka zawierająca zapis wyciętych ze scenariusza scen jest jakąś błahostką, to na Zachodzie gatunek ten ma mocną pozycję. Jednym z najbardziej znanych scenarzystów publikujących swoje osobiste zwierzenia z pracy nad filmem jest William Goldman, autor scenariusza do O jeden most za daleko, Maratończyka czy Wszystkich ludzi prezydenta.
Dobrze czyta się Przyszłem… po obejrzeniu filmu – widać wyraźnie, jak spójna z założenia kompozycja pierwotnej wersji scenariusza rozsypywała się stopniowo, by złożyć się w jakiś ciąg scen powiązanych tylko dziejami narodu. Widać też wyraźnie, jak wizja osobista Głowackiego ulegała wizji narodowej Wajdy. Moim zdaniem – ze stratą dla filmu. Ale może należę do tego wąskiego grona, któremu się podobała Moc truchleje i wolę ironię od patosu. 

Comments

Komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *