Jak napisać złą powieść. Krótka analiza

Sebastià Alzamora, Bestie

Marginesy 2014
To niestety ta sytuacja, kiedy okładka i nota obiecują więcej niż znajdziemy w środku. Sebastià Alzamora także składa nam obietnice bez pokrycia. Miało być tajemniczo i strasznie, miała być wojna domowa, potwór, który grasuje w czasie wojennego chaosu. Dostajemy za to plątaninę zupełnie niepowiązanych ze sobą wątków, pozbawionych kompletnie uzasadnienia,  które autor na siłę ściąga razem w zakończeniu i wymusza wspólne rozwiązanie akcji.

Obiecuje nam się klimat wojny domowej, a my – upasieni na innym Katalończyku, Javierze Cercasie – liczymy na historię wojenną. Historyjka jest jednak tutaj prosta jak z radzieckiej czytanki, bo kilku urzędników FAI (czyli komunistycznej policji politycznej) organizuje intrygę, której ofiarami mają paść ukrywający się członkowie zakonu marystów. Maryści muszą zapłacić 20 tysięcy franków i za tę cenę FAI zgadza się wypuścić ich z kraju. Oczywiście do żadnego wyjazdu nie dochodzi, FAI pozwala wyjechać wyłącznie uczniom ze szkół zakonnych, ale samych zakonników łapie i rozstrzeliwuje na dziedzińcu zamkniętego klasztoru. Scena rozstrzelania w zamiarze autora ma być przejmująca, ale nie jest, bo słaby warsztat autora nie pozwala ani na utożsamienie się z postaciami, ani na poczucie wspólnoty i współczucie, ani nawet na przejęcie się sceną zbiorowego mordu. Taka jest literatura – nie wystarczy słuszny temat, by czytelnik przejął się losami bohaterów i przeraził zbrodnią. Alzamora, ślepy wyrobnik, sądzi, że buduje suspens, podczas gdy czytelnik od pierwszego spotkania zakonników z policjantami wie, jak skończy się ten wątek. Nie ma więc zakończenia, jest za to wyłącznie irytacja na dość tępego autora.

Drugi wątek dotyczy tajemniczego eksperymentu, w którym lekarz i prawnik wymyślają i budują konia-bestię, potwora złożonego z organów martwych zwierząt i ludzi, połączonych za pomocą części mechanicznych. Nie wiemy, skąd wziął się ten pomysł, jaka idea za nim stoi. Nie wiemy też, jak technicznie go wytworzono. Obaj bohaterowie postanawiają wypuścić konia na ulice miasta w czasie bombardowania – ich celem jest zderzenie przeciwstawnych żywiołów: niszczenia i budowania, żywiołu destrukcji i szaleństwa (ciała rozrywane przez pociski, rozpadające się mury, rozrywany bruk) oraz żywiołu przemiany (bo Hadaly zbudowany jest z odpadków, z narządów martwych, stanowi zatem zwycięstwo człowieka nad śmiercią). W tej symbolicznej scenie autor chce zamknąć cały cykl życia, zbudować rodzaj metaforycznego kręgu, mieszczącego życie i śmierć. Wszystko to jednak nie zostaje nam opowiedziane za pomocą fabuły, lecz wypowiedziane wprost przez doktora Pellicera, który tłumaczy zamiar obu Frankensteinów zaprzyjaźnionemu śledczemu. Autor prawdopodobnie zakłada, że czytelnik jest równym mu idiotą i nie jest w stanie wyciągnąć samodzielnych wniosków. Otóż nie, większość czytelników jest mniej durna niż ten autor i nie potrzebuje rozwlekłych tyrad bohaterów.   

Trzeci wątek w założeniu został zaplanowany jako pierwszoplanowy i dotyczy on śledztwa kryminalnego. Komisarz Muñoz ma znaleźć człowieka-bestię, który zamordował zakonnika ukrywającego się w pensjonacie i małego chłopca (ten zginął, bo stanął na drodze uciekającego mordercy). Doktor Pellicer podejrzewa, że zabił ich wampir lub ktoś, kto się za niego uważa. Komisarz szuka zwyrodnialca, parafilika (czyli klinicznego wampira) – kogoś, kto czerpie satysfakcję seksualną z picia krwi, kto szuka pozaseksualnych źródeł zaspokojenia. Wątek ten, który  mógłby pociągnąć dalej całą akcję i spiąć ją w jakąś w miarę całość, zostaje szybko zgubiony, komisarza Muñoza przesuwa się do innych zadań.

Katalog stereotypów, którymi posługuje się tu Sebastià Alzamora, także może porażać swoją oczywistością: na czele zbirów z FAI stoi Manuel Escorza del Val – chory na polio, poskręcany, wredny karzeł, dodający sobie wzrostu butami na koturnach. Przez całe życie prześladuje swoją siostrę zakonnicę, już jako chłopiec prowokuje ją, by tylko dostała karę od rodziców. Jako dorosły okazuje się chytrym, podstępnym i okrutnym przywódcą. Jest też zadufanym analfabetą, który w rozkazach śmierci sadzi błędy ortograficzne. No, każdy czytelnik, który kiedykolwiek czytał o konflikcie zbrojnym, wie, że dokładnie za pomocą takiego zbioru cech konstruuje się zawsze obraz przeciwnika. Escorzę otacza kohorta oddanych, fanatycznych chłopaków – wszyscy mają swoje ambicje, szefa jednocześnie się boją i nienawidzą. Zaślepieni i niemoralni, nadgorliwie wypełniają rozkazy. Bez wahania dobijają rannych marystów w scenie rzezi. Całość tworzy nudną, przewidywalną konstrukcję, w której zło pokazane jest jako naturalne, niewymagające uzasadnienia, ale jednocześnie demoniczne.

Potworna literacka nędza, którą się sprzedaje jako powieść osadzoną w realiach wojny domowej w Hiszpanii. Nie ma tu żadnego nowego odczytania historii, pogłębionego spojrzenia, nawet realistycznych opisów życia tej epoki. Alzamora mógłby wybrać każdy inny moment zawieruchy politycznej, potrzebował bowiem do jednego z wątków kilku drabów działających w majestacie prawa – to wszystko. Dawno już nie zirytowała mnie tak literacka robota. Tutaj jednak prędzej można mówić o wyrobnictwie niż o pisaniu.  

Comments

Komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *