Meg Mason, Smutek i rozkosz
Znak Literanova 2022
przeł. Mateusz Borowski
Czytałam powieść Meg Mason, myśląc cały czas o Bridget Jones, a właściwie o tym, jak się zmienia gatunek chick lit, powieść obyczajowa dla kobiet. Pamiętacie, jak chwalono Bridget? Że prawdziwa, autentyczna, że wreszcie ktoś pisze o problemach w związkach, o wstydzie z powodu wałków tłuszczu, o tym, że czytelniczki też zasługują na humor i śmiech w literaturze, a nie tylko wichry, rozlewiska i pocałunki na Moście Siekierkowskim. Z zachwytem pisano, że wreszcie ktoś ujawnia wstydliwą tajemnicę wielkich majtasów zakładanych na randkę, trzymających talię, ale potem trudnościągalnych gdy randka bywa udana i kto inny zajmuje się obsługą majtek.
Dzisiaj – po kilu wstrząsach #metoo, po wprowadzeniu do debaty pojęcia victim blaming, po kilku głośnych procesach o molestowanie i dyskusjach o zakazie aborcji, po książce Criado Perez o danych (Karakter), kilku esejach o wynagrodzeniu kobiet (Filtry), te wszystkie rewelacje o Bridget brzmią już mniej zabawnie i odkrywczo. Pokazują za to, jak zmienia się nie tyle samo społeczeństwo, ale jego portret krzywo i zachowawczo reprodukowany w literaturze obyczajowej. No ale miałam o Meg Mason, a nie wynurzenie znad obierania pietruszki.
A zatem: Martha, bohaterka „Smutku i rozkoszy” to jest Bridget 10 lat później, Bridget, która nie pije tyle i nie skupia się tak bardzo na liczeniu kalorii – co jej pozwala zobaczyć (a właściwie widzie jasno i to od lat), że nie ma w życiu nic – nic dla siebie, nic swojego, nic dającego poczucie bezpieczeństwa i satysfakcji. To jest Bridget w depresji, Bridget chora, wylewająca z ust tony pustych słów (co robi też zawodowo). Martha, która niby kocha swojego męża, ale nie potrafi wypowiedzieć do niego jednego zdania pozbawionego pasywnej agresji, ogłuszona przez matkę, pętającą ją w poczuciu niższości, krzywdzącą przez większą część życia. Praca niby przynosi forsę, ale Matha żyje w takiej przestrzeni klasowej, w której pieniądze zawsze są i ich brak jakoś w ogóle nie jest brany pod uwagę. Ale ta praca jednocześnie ją odmóżdża, zawstydza – chciałaby robić coś innego, ale nie wie co, rozmowy z szefem to pasmo upokorzeń i wstyd jest jeszcze większy, bo kobieta cały czas obserwuje sama siebie z boku i strofuje się, że daje się tak traktować, co więcej – że musi się podporządkowywać.
Bo Martha jest chora, chora nie na swoją klasę i nie na bezdzietność i nie zdrady męża – jak to bywa z reguły w chick litach, gdy wszystkie problemy przenoszone są na zewnątrz bohaterki, a celem fabuły jest doprowadzenie jej do pragnienia podjęcia działań naprawczych i następnie ich realizacji. Tak było u Grocholi, tak robi Bridget. Ale Mason, 20 lat później. już nie. Przy czym ważne jest i to, że Mason nie daje łatwego rozwiązania, nie wysyła swojej postaci do świetnego psychiatry, który ją genialnie zdiagnozuje i szybko wypisze leki. Nie, Matha jednak koncertowo spaprze sobie życie, bo nie ma siły go naprawić, bo nie ma energii na tyle, by powstrzymać swój własny jad, wylewający się na innych. Jednocześnie ogląda zdjęcia celebrytów, którzy popełnili samobójstwo i myśli o tym, że mieli większe szanse na przeżycie niż ona, że byli bardziej zdeterminowani, mieli więcej do stracenia niż ona, ale to jej się udaje przetrwać.
Ważny jest tutaj i wątek klasowy, rodzaj uprzywilejowania w tym braku woli życia, myślach samobójczych, pragnieniu wycofania. Bo Martha nie radzi sobie od lat, ale jej matka nigdy nie dopuszczała do siebie tego tematu, nie brała pod uwagę nastoletnich werterowskich nastrojów córki, bo ludziom o ich pozycji to nie przystoi. Martha jako czterdziestolatka ma więc do przerobienia większą część swojego życia, do przepracowania rytuały, zwyczaje i sposób myślenia, wypracowywany od dzieciństwa, które w jej przypadku wcale nie było specjalnie różowe. I nie ma też żadnych zajęć pilnych, żadnego zarabiania, wychowywania, ani borykania się z biedą, które mogłyby zabić czas i odsunąć na drugi plan własną kondycję psychiczną.
Ale jeśli już macie przed świętami umyte okna, to weźcie sobie tę książkę na weekend, bo Meg Mason jest też nieprawdopodobnie śmieszna, śmieszna humorem z pierwszych filmów Woody’ego Allena. Jej bohaterka przypomina też trochę panią Maisel, która stoi z boku i komentuje kolejne absurdy. Z tym, że pani Maisel zamiecie rozłożystą spódnicą i schodzi ze sceny, a Martha na tej scenie stoi ciągle.