Rododendrony

Zyta Oryszyn, Ocalenie Atlantydy

Świat Książki 2012
Jak wydostać się ze schronu po wojnie? Jak ukryć się przed czujnym klasowo spojrzeniem służb? Jak zacząć życie od nowa w zupełnie nowym miejscu, gdy nie ma się niczego? Na te wszystkie pytania odpowiada Ocalenie Atlantydy, chociaż nie ma się co oszukiwać – pokazywanej tu rzeczywistości daleko do ocalenia.

Oryszyn mnoży postacie, montuje cały świat – na Ziemiach Odzyskanych w 1946 roku buduje się od nowa wspólnota polska, która zajmuje poniemieckie mienie. Przenosi ona jednak ze Wschodu cały zestaw kompleksów i konfliktów (Łemkowie to Ukraińcy i upowcy, Kwieciński to Żyd, bo wiadomo, jakie to nazwisko, połowa warszawiaków to agenci nowej władzy, a wszędzie czuć rękę niemieckich rewanżystów). Wszyscy bohaterowie powieści wychodzą z wojny poharatani, osieroceni i straumatyzowani, nie są jednak niewinnymi, cierpiącymi ofiarami, bo nawzajem zatruwają sobie życie. Nie ma tu też szans na spokój, szybko zapada żelazna kurtyna, urzędnicy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, ustrojeni w czarne skórzane kurtki, zaczynają siać postrach. Znikają kolejni obywatele, nikt nie wie, gdzie ich szukać, nikt nie chce o nich mówić. Po 1956 nic się nie zmienia – dzieci dorastają w sierocińcach, głodują, walczą między sobą o resztki z kosza. Ubecja dalej śledzi i prześladuje:

A potem zaczęli mówić o lokalach ubeków, że niby pustostany, ale wcale pustostanami nie są. Bo jak trzeba kogoś nagrać, dobrze przysposobić, ugłaskać, że by niby kumple, chodź, napij się stary, ale mam naleweczkę palce lizać, nie będziemy czyściochą truć, a choćby i czyściochą, ale za to ze śledzikiem z cebulką jak ta lala, to się go prowadzi do takiego umeblowanego, nawet z lodówką i garami lokalu.

Daleko tej rzeczywistości do patosu, bo o wojnie, stalinizmie i PRL-u Oryszyn potrafi pisać bez patosu. Wybiera perspektywę żabią – przedstawia świat z punktu widzenia ludu, często medium mówiącym staje się dziecko. Te dwa chwyty sprawiają, że to wszystko, co w powieściach Janusza Krasińskiego pokazane jest jako oczywiste i jednoznacznie złe, tutaj pojawia się jako sugestia, wspomnienie. Oryszyn nie nazywa, ona opisuje i każe nam samym domyślić się, o co chodzi. Często wykorzystuje mechanizmy dziecięcej wyobraźni:

Wcale nie było jasne, czy Żelazna Kurtyna sięga do nieba, czy tylko do pierwszych byle jakich chmur.  Mietek Szczęsny twierdził, że tylko do pierwszych chmur. Bo jeżeli sięgałaby aż do nieba, to musiałaby w niej być jakieś śluzy czy co, żeby samoloty mogły latać.

Ocalenie Atlantydy to powieść rzeka, utwór o epickim rozmachu, pozbawiony jednak stricte powieściowej spójności – składa się z kilku opowiadań-rozdziałów, w których poznajemy kolejne postacie, a fabuła obejmuje coraz szersze przestrzenie. Nie będę tutaj specjalnie oryginalna (bo zgadzam się z Dariuszem Nowackim), gdy napiszę, że najlepszy wątek dotyczy rodziny Brylaków. Oryszyny idzie tu bowiem pod prąd tradycyjnego przedstawienia: PRL, którego system pozwalał na osiągnięcie awansu społecznego nizin, tutaj jest przedstawiony jako ustrój, który wymusza degradację: ojciec rodziny, Jan w czasie wojny był dowódcą oddziału AK i nie ujawnił się w 1945 roku, w Waldburgu/Leśnym Brzegu ukrywa się na chłopskich papierach. Jego syn Emil, nosi teraz imię Wacio, teściowa – wykształcona, pochodząca z ziemiaństwa, zostaje Brylak Antośką, która nie ma prawa mówić rododendrony, a jedynie krzaczyska:

Mama nie zna żadnego francuskiego (…). Mama powinna mówić na przykład tak: idź se Waciu polatać po polu. Albo chodźże Waciu, żwawiej, bo wieje przeciąg. Albo patrzy mama na rododendrony przez okno, ale nam nie wolno wiedzieć, że to rododendrony, nam wolno wiedzieć tyle, że to są takie dziwne krzaki, więc mam mówi, dyć ale śmieszne krzaki, polataj se po polu, Wacek, kole tych dziwnych krzaczysków.   

Brylak walczy o przeżycie, ale dusi się w nowej formie, babka w niedziele przebiera się w swoje dawne stroje, mówi z wtrętami francuskimi i przedstawia się swoim pierwotnym imieniem. Chłopiec zaś, o czym ojciec nie wie, gardzi nim i jego strachem. Podziwia za to ubeków – za skórzane płaszcze, broń, samochody i wille. Chłopak wychowywany w schizofrenicznym świecie, wierzy w męską prymitywną siłę, imponują mu wyprostowane plecy, odwaga i bojownicza postawa ubeków:

Swoich łez Wacio nie lubił, bo zawsze znaczyły jedno, że trzeba się bać i uciekać. A uciekać zawsze było przed czym. Ledwie się zapomniało o jednym śmierdzącym moczem i rybimi łuskami strachu, a tu już trzeba było się bać czego innego.

 Zyta Oryszyn po wielu latach po raz kolejny zabrała głos – nie ma co rozważać, czy to ponowny debiut, czy kontynuacja twórczości z lat 70. Ważne jest to, że powieść zdobywa kolejne nagrody, że mówi o PRL-u świetnym językiem, że sięga po takie obrazy i metafory, które przekonują mnie do tego świata, sprawiają, że chcę czytać dalej.

Comments

Komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *