Tag: Wielka Litera

  • Bomba już tyka

    Artur Domosławski, Wykluczeni
    Wielka Litera 2016
    To świetna lektura na polskie Święto Pracy – spędzane przy grillu święto samozadowolenia. To także świetna lektura na każdą inną chwilę, bo Domosławski z całą mocą oskarża gospodarkę neoliberalną, pochyla się nad losem najuboższych, wykluczonych, zniewolonych, pomordowanych i porwanych. Ale po kolei.
     
    Choć przez ostatnie kilka lat, czego blog stanowi najlepszy dowód, ciągle czytam polskie non-fiction, to dawno już nie miałam w ręku tekstu, który tak daleko odchodzi od polskiej szkoły reportażu. I ta odmiana daje niezwykłą przyjemność. Domosławski nie pochyla się nad szczegółem, szuka uogólnienia, nie stroni od wykładu, ważny u niego jest głos narratora, podróżnika, reportera, głos jego samego. Nie jest to jednak nigdy wykład naukowy, historyczny, czy publicystyczny skrót. Domosławski ciąży bowiem ku oskarżeniu, i to nie konkretnych ludzi, układów politycznych (choć część jego tekstów ma charakter reportaży śledczych i ważna tu jest wina konkretnych osób), ale wypracowanych mechanizmów sprawowania władzy, organizowania życia politycznego. W kolejnych tekstach pokazuje, że ustanowione nowe prawo podlega błyskawicznej erozji, jak reguły, które miały poprawić warunki życia, ułatwić przestrzeganie prawa, prowadzą do demoralizacji i śmierci. W Brazylii wojsko, wynagradzane za potyczki z partyzantami, zaczyna mordować ludzi luźnych z ubogich dzielnic, by podnieść rachunek „głów”. Wojskowe najazdy na fawele miały wyzwolić je spod wpływów gangów, a sprawiały, że w dzielnicach pojawiały się nieoficjalne i nielegalne milicje wymuszające haracz za ochronę, a mieszkańcy nie byli w stanie płacić rachunków za prąd i wodę (bo wolne fawele są inaczej opodatkowywane niż fawele uznane za niebezpieczne). W Ciudad Juarez kobiety zdobyły pracę w fabrykach i uniezależniły się od władzy mężów, ale za swą wolność przyszło im zapłacić najwyższą cenę – za nasilającą się falę kobietobójstw odpowiada pokolenie ich synów, porzuconych w domach, samotnie oczekujących na powrót matek z montowni. W Izraelu sąd pozwolił Beduinom korzystać z wodociągów poprowadzonych, by nawadniały zielone osiedla osadników, ale jednocześnie nakazano im płacić tak wysokie rachunki, że koczowników na nie stać. Z tych krótkich przykładów wyłania się już wyraźny obraz metody Domosławskiego – nie chodzi przecież o to, że wojsko gdzieś walczy z partyzantką, ale o to, że wykluczonymi stają się ludzie, których dobija wysokość rachunków, których nie stać na bieżącą wodę, których usuwa się, by ich domy nie szpeciły krajobrazu. Wtedy też rośnie gniew i frustracja społeczna, wzmaga się nieufność. W opowieści o miastach Południa ważniejsze od partykularnych historii jest oskarżenie wymierzone w system kapitalistyczny, w organizacje, które mają za zadanie walczyć z biedą – to przeciwko nim właśnie pisze autor Gorączki latynoamerykańskiej. W tę historię jest wpisany i drugi przeciwnik, a jest nim samozadowolenie Zachodu, także nasze-polskie. Można byłoby napisać, że Domosławski uświadamia, jak wielkim przywilejem jest możliwość korzystania z Facebooka, ale jego opowieść nie zasługuje na takie truizmy. Nie każdemu bohaterowi reportażu dana jest bowiem praca i nie każda praca pozwala się wydobyć z nędzy. Na nic zdają się zatem liberalne i protestanckie przekonania, że wystarczy prowadzić się przyzwoicie i ciężko pracować, by żyć dostatnio. Ci, którzy chcą ciężko pracować, w świecie Domosławskiego trafiają na plantacje latyfundystów, gdzie pracują jako niewolnicy, wciąż odrabiając swoje utrzymanie i transport na miejsce. Młode dziewczyny kończą jako naćpane prostytutki, choć wcale nie taki los dla siebie planowały. Ostrożne, pilne i ambitne, nie mają prawa głosu, gdy porywa się je z ulicy. Domosławski uderza w naszą obojętność, ale i w ciekawość tych miejsc, która sprawia, że biura podróży organizują popularne favela tour. Tymczasem fawela to nie przestrzeń do safari dla bogatych białych Europejczyków. To bomba zegarowa, która już tyka: w niedalekiej przyszłości do miast, a właściwie do otaczających je faweli przeprowadzi się dwa miliardy osób i to one wreszcie ruszą na sytą i zamożną resztę świata.
     
    Dzięki Domosławskiemu można odrobić lekcję z wrażliwości społecznej, można też zacząć wydobywać się z polskiego zaścianka (a właściwie grillowego ogródka), bo rządzi u niego perspektywa marko, spojrzenie ponadnarodowe, uniwersalizujące. Możemy nauczyć się wiele na temat współczesnych konfliktów, które rozgrywa się na poziomie ekonomicznym. Domosławski też od razu każe nam za tę wiedzę zapłacić: poczuciem bezpieczeństwa, komfortem psychicznym, pewnością, że znamy wszystkie recepty na naprawę świata. I to jest chyba największa zaleta tej książki, która leczy ze złudzeń i wybija z rytmu.

     

  • Sparta, Rzesza, Śląsk i Armia Czerwona

    Sparta, Rzesza, Śląsk i Armia Czerwona

    Anna Dziewit-Meller, Góra Tajget
    Wielka Litera 2016
     
     
    W drugiej powieści Dziewit-Meller również, tak jak w Disco, chodzi o dzieci. Inaczej jednak niż w jej współczesnej debiutanckiej powieści, tutaj na plan pierwszy wysuwa się historia i wojenne wspomnienia o cierpieniu ofiar, które nigdy nie zabiorą głosu publicznie. Dziewit-Meller upomina się o pamięć o tych, którzy zginęli lub padli ofiarami działań wojennych: zgwałcone śląskie dziewczyny i dzieci „niepełnowartościowe” to pierwszoplanowi bohaterowie tej powieści. Współczesne, niepamiętające o tym cierpieniu społeczeństwo, reprezentowane przez młodego ojca, aptekarza Sebastiana, to bohater drugiego planu.
     
    Tytułowa góra odsyła nas do pasma górskiego, z którego stoków, według Plutarcha, Spartanie strącali niepełnosprawne dzieci, których kontrole przeprowadzano tuż po urodzeniu. Ten proces starożytnej selekcji odżywa na kartach powieści na różne sposoby – w szpitalu w Lublińcu w czasie wojny zbierano dzieci, których egzystencja miała zagrażać eugenicznej czystości rasy. Tworzono im warunki przyspieszające śmierć – zimne prysznice otwierały drogę do zapalenia płuc, a to nieleczone zwalniało szybko kolejne łóżka dla nowych nieletnich pacjentów. Dzieciom bardziej odpornym podawano luminal i doktor Gertura Luben przeprowadzała na ich ciałach eksperymenty, dopomagające – w jej mniemaniu – rozwojowi nauki. Doktor Luben, która wojnę przeżyła, przed sądem w RFN została uniewinniona, podobnie jak wielu innych psychiatrów, lekarzy i badaczy. Starą już kobietę, dożywającą w spokoju swoich dni, odwiedza młody dziennikarz, nie udaje mu się jednak wywołać u niej żadnej wyrzutów sumienia, żadnego wahania. Lekarka, przez całe życie oddana badaniom naukowym, nie jest gotowa do zakwestionowania sensowności swoich działań, tym bardziej nie może być mowy o przyznaniu się do winy. To ona właśnie, szukając uzasadnienia dla swoich działań w szerokim kontekście kulturowym, czyta dziennikarzowi fragment Plutarcha. W ten sposób starożytna eugenika sankcjonuje akcję T4, w ramach której w nazistowskich Niemczech likwidowano wszystkich „niegodnych życia”. Do tego szpitala na początku lat 40. trafia Ryś, oddany przez nowego męża matki, zbędny w domu. Z jego perspektywy właśnie Dziewit-Meller opisuje szpital i sadystyczne, pseudonaukowe eksperymenty.
    Inną historię cierpienia opowiada Zefka, śląska dziewczyna z ubogiej rodziny, która wraca do domu z robót w Rzeszy krótko przed przemarszem Armii Czerwonej. Zgwałcona przez kilku żołnierzy, zachodzi w ciążę. Może ją usunąć, bo w nowych strukturach tworzącej się władzy polskiej funkcjonują specjalne instytucje przewidziane do rozwiązywania problemów gwałtów wojennych. Wystarczy, że Zefka potwierdzi, że nie zna ojca dziecka, nie wolno jej jednak przyznać, że gwałtu dokonali czerwonoarmiejcy, na poświęcenie bratniej armii nie może przecież paść żaden cień. Zefce do końca życia towarzyszy pamięć tego gwałtu i upokorzenia, tęsknota za dzieckiem, dlatego właśnie leżąc już na marach, dotyka pieszczotliwie brzucha swojej młodej ciężarnej krewnej.
    W dziejach jednej społeczności Dziewit-Meller łączy różne warianty cywilnego wojennego cierpienia. Jej bohaterowie to nie żołnierze, nie ma tu w ogóle wspomnienia żołnierskiego, męskiego poświęcenia. Interesuje ją doświadczenie cywilne, doświadczenie słabych w zbiorowej świadomości zajmujące odległe miejsce. Sebastian, dziedziczący po ojcu aptekę, uwrażliwiony na obrazy cierpienia niedawnymi narodzinami córki, z przerażeniem odkrywa, że to właśnie w szpitalu, w murach którego wyrósł, prowadzono akcję eksterminacji dzieci, że zginęło ich tam 200, a ludzie, którzy o tych zdarzeniach wiedzą, nie przywiązują do tego żadnego znaczenia.
    Góra Tajget na plan pierwszy wysuwa więc tu historię o tych, którzy nie upomną się ani o sprawiedliwość, ani o pamięć, których losy, choć tragiczne, usuwają się w cień przez opowieści o Zagładzie. Problemem stale towarzyszącym zatem autorce jest nie tylko niepamięć i powtarzalność pewnych doświadczeń, ale i pewnego rodzaju arytmetyka cierpienia, zdolność ludzkiej pamięci do przyjęcia historii obciążonych największym ładunkiem znaczenia i emocji oraz brak języka, którym ofiary mogłyby opowiedzieć o swoim losie. Zagłada i żołnierski obraz wojny to dwa rodzaje opowieści zagarniające naszą pamięć, nie pozostawiają one już miejsca dla innej narracji. Dziewit-Meller sięga zaś właśnie po te tematy.
     
    Tekst został opublikowany wcześniej na stronie Instytutu Książki. 

     

  • Literatura gówniarska

    Muszę przyznać, że mam pecha ostatnio do polskiej powieści: w krótkich odstępach czasu w ciągu ostatnich dwóch miesięcy wpadłam na trzy fatalne książki, które wyszły spod pióra autorów cenionych i uważanych za wyjątkowo utalentowanych: Masakrę Krzysztofa Vargi, Zuzę albo czas oddalenia Jerzego Pilcha i Czarne serce Janusza Andermana. Wszystkie te trzy powieści łączy szereg cech wspólnych, wszystkie też mają, z mojej perspektywy, podobne słabości, wywołują też podobną nudę i irytację. Dlatego też pozwalam sobie na tekst przekrojowy, poświęcony im wspólnie – choć każda oczywiście zasługuje na to, by zjechać ją osobno.


    Anderman opowiada historię polskiego dziennikarza na stałe pracującego we Francji. Przyjeżdża do Polski tuż po 10 kwietnia 2010 roku i z bliska obserwuje zachowania tłumu, pisze duży artykuł dla swojego wydawcy, kupuje też brulion, w którym spisuje swoją historię sprzed 20 lat. Jako młody działacz opozycyjny został internowany, pamięta wiele historii z tego okresu i wokół tego wątku koncentruje się jego opowieść. Pod koniec PRL-u został jednak oskarżony o zabójstwo swojej narzeczonej, w procesie poszlakowym uniewinniony, nie pamięta jednak, czy Wandę zabił, czy też jednak zrobił to włamywacz. Nie pamięta, bo lata 80. spędził na gazie, zmniejszając tylko czasem stopień upojenia.
     
    Pilch w Zuzie… opowiada o romansie młodziutkiej prostytutki i chorego słynnego pisarza – Pilchowego alter ego. Z perspektywy stałego klienta różnych prostytutek próbuje przeanalizować ten związek, prawdopodobieństwo jego utrzymania i przyczyny klęski. Szuka w relacji z dziewczyną tego wszystkiego, czego jemu samemu brakuje: jej bezmyślność ma być odpowiedzią na jego nadmierny intelektualizm i skłonność do introspekcji, jej siła i żywotność na jego chorobę i słabość. Jej młodość na  jego starość itp.  Zuza jest oczywiście mityczną prostytutką, panienką, o jakiej marzy każdy gówniarz – ona lubi swój zawód, oddaje mu się z absolutnym oddaniem i nie wyobraża sobie życia bez niego. Cóż…
     
    Mistrzem gówniarstwa okazuje się jednak Varga w Masakrze, budując postać swojego bohatera jako wiecznego chłopca, rockowego muzyka, odbijającego się w życiu niczym wolny elektron. Stefan łaknie prawdziwego życia, emocji, przywiązania. Ucieka jednak w picie, łatwy seks z panienkami, którego odwiedzają jego garderobę, ciągle przeprasza i obiecuje poprawę. W ostatniej scenie łka nad elementarzem Falskiego, który zabiera z pokoju własnych dzieci.
     

    Każda z tych trzech powieści udaje, że jest tekstem nośnym, uniwersalnym, poświęconym niepokojom egzystencjalnym przeżywanym przez każdego człowieka. Główny bohater Masakry pije nałogowo, bo nie potrafi znaleźć w życiu niczego na tyle wartościowego, by go od picia odciągnęło, narrator Zuzy… szuka lekarstwa na świadomość śmierci, próbuje zagłuszyć stopniowe osuwanie się w chorobę i samotność. Czarne serce Andermana zaś to powieść o niepewności i braku zakorzenienia, o zamknięciu na drugiego człowieka i skupieniu na sobie. Jednocześnie jednak są to wszystko powieści o podstarzałych facetach, którzy w ramionach prostytutek szukają pocieszenia i odpuszczenia win, niezdolnych do zaangażowania. To historia o egocentrycznych typach, życiowych nieudacznikach, zawsze wybierających łatwe wyjście. Jeśli coś ich w ogóle absorbuje, to zawsze są to wielkie problemy: postępujący upadek sztuki (Masakra), histeria po 10 kwietnia i niezdolność społeczeństwa do rozliczenia się z komunistyczną przeszłością (Czarne serce), choroba (Zuza…). Wszyscy bohaterowie są projektowani w tych powieściach na cierpiących tytanów, na poświęcających się za świat bohaterów lub pokrzywdzone niewinnie ofiary. Gdy przyjrzeć im się jednak bliżej, okazuje się, że za każdym razem to po prostu nieodpowiedzialni, obawiający się zaangażowania i udziału w świecie gówniarze. W każdej z tej powieści pojawia się postać prostytutki – obawiam się jednak, że nie każdy autor, który pisze o prostytutkach to Dostojewski.

     
    Martwi mnie ten przedziwny zwyczaj sprzedawania opowieści o niedorosłych chłopaczkach jako powieści uniwersalnych. Żaden z przywoływanych tu autorów nie napisał nowej Dżumy, w której faktycznie doktor Rieux, a większych chyba jeszcze stopniu Rambert, jest Każdym.  Nawet podejrzanemu o morderstwo dziennikarzowi z powieści Andermana wiele brakuje do camusowego Cottarda.  Te męskie światki nie urastają do relacji, jakie opisuje Camus.
     
    Drugi kłopot mój wiąże się z innym rodzaje oszustwa: każdy z przywoływanych tu znakomitych i uznanych pisarzy oszukuje czytelnika, oddając mu do rąk słabą powieść, powieść udającą wysoką, wymagającą literaturę. Każdy z tych utworów utrzymany jest w stylu i poetyce danego autora – Czarne serce to kolejna typowa powieść Andermana, skonstruowana według jego przepisu: z aspołecznym bohaterem, uwikłanym w toksyczną relację, krytykującym otaczający go świat i wyalienowanym. Anderman jak mało który polski pisarz, słyszy język ulicy, potrafi go skopiować i wyśmiać, wiadomo więc, że pojawić się muszą passusy, w których ożyje ta karykatura życia społecznego. I tak jest – długie opisy scen rozgrywających się  przed Pałacem Prezydenckim w 2010 roku, rodzajowe scenki z Białołęki, dialogi więźniów kryminalnych i internowanych w 1980.  Wszystko to jednak znamy, czytaliśmy już wcześniej, Anderman – mistrz cierpkich i gorzkich opowieści, nie pisze powieści, jakiej byśmy już u niego nie czytali.
     
    To samo zobaczymy u Pilcha – Zuza… kontynuuje tu wątki zapoczątkowane w ostatnich dziennikach i w powieści Wiele demonów. Zapowiadać ma wielką autobiograficzną opowieść, którą Wydawnictwo Literackie wypuści w 2016 roku – po tym, co przeczytałam ostatnio, nie chce mi się po nią sięgać. Zuza… spełniać miała zadanie marketingowe, pokazać czytelnikowi, że autor pisze i walczy, że obecny jest na rynku literackim. Przyniosła jednak efekt odwrotny: dostaliśmy jakiś dziwny, dość krępujący czytelnika brudnopis, szkicyk powieściowy. Kolejne wywiady z Pilchem, kolejne jego utwory informują przede wszystkim o postępie choroby, ich wartość literacka jest symboliczna. Moje współczucie dla autora nie przenosi się jednak na zachwyt coraz słabszymi tekstami. Męski żarcik o tym, jak to z nowo poznaną prostytutką trzeba „przełamać loda” powtarzany wielokrotnie w Zuzie… sprawia, że i ten tekst można spokojnie zaliczyć do literatury gówniarskiej. I tutaj jednak mamy wszystko to, co już u Pilcha czytaliśmy: zachwyt nad młodymi dziewczętami, subtelną autoironię, przeciwstawienie Wisły i Warszawy, figurę surowej matki. Żadnej wartości dodanej, za to 120 stron powtórek.
     
    Varga czyni dokładnie tak samo – znów typowy dla niego bohater uwikłany w swoje osobiste piekiełko, skoncentrowany na sobie i wspominający z łezką w oku durną i chmurną młodość, rozgadanie, krytyka społeczna i polityczna z elementami ostrej satyry, wysoka poza i dystans autora, który ustawia się ponad krytykowaną rzeczywistością. Tu dodałabym jednak jeszcze jeden zarzut porozbijania 500-stronnicowej powieści na małe kawałeczki, ale na ten temat opublikuję tekst osobny.
     
    Wszyscy ci uznani autorzy wyszli z przekonania, że chcemy przeczytać to, co już u nich czytaliśmy, że wystarczy zapakować znane ich chwyty w nową fabułę, wrzucić nowy blurb, żeby sprzedać nową książkę. A to jest właśnie czyste literackie oszustwo – nie ma tu bowiem żadnej pisarskiej ewolucji, żadnego literackiego wysiłku, mierzenia się z formą. Każdy z nich jest świadomy tego, za co ceni go publiczność i sądzi, że tej publiczności należy podać kolejny placek według znanego przepisu.
     
    Myślę jednak, że jest coś nowego w tych książkach – otóż są gorsze od ich poprzednich, słabsze, głupsze – gówniarskie właśnie. Piszę to z tym większym żalem, że uwielbiam Andermana, wysoko cenię Pilcha i martwi mnie ich słaba forma albo wyrachowanie, z jakim oddają w wydawnictwie powieści-kity, powieści dla innych gówniarzy.    

     

  • Kobieta z ochotą na przejścia

    Inga Iwasiów, W powietrzu
    Wielka Litera 2014
    Czy seks dla kobiety może być przyjemny? To znaczy − czy jako doświadczenie może wiązać się z przyjemnością w pierwszej kolejności, a nie być, jak uczy tego kultura, związany z oddaniem, zaangażowaniem, poświęceniem? To właśnie jeden z zasadniczych tematów nowej książki Ingi Iwasiów, która w całej swojej twórczości zajmuje się analizowaniem treści niewygodnych z obyczajowego puntu widzenia.
    W powietrzureklamowe jest jako pierwsza powieść erotyczna z wyższej półki, obawiam się jednak, że większość podniet, jakich doświadczy w czasie lektury czytelnik, ma charakter wybitnie intelektualny. Iwasiów umieszcza bowiem swoją bohaterkę w powietrzu, w jakiejś przestrzeni wyzwolonej z obyczajowej sieci, z więzi, uwarunkowań i zobowiązań, w których na co dzień funkcjonujemy. Pyta, jak wygląda świat widziany właśnie z tej perspektywy. O głównej bohaterce: kobiecie wyzwolonej, obdarzonej przeciętną urodą, ale nieprzeciętnym apetytem pisano we wszystkich recenzjach i wyczerpano chyba już wątek fizycznych doświadczeń, które autorka w powieści przedstawiała.
    Oczywiście można czytać nową powieść Iwasiów jako powieść o życiu seksualnym i wtedy na plan pierwszy wysuwają się właśnie fizyczne obserwacje: wątłość ciała bohaterki, jej marsz przez kolejne łóżka w poszukiwaniu przyjemności i oddania. W jej perspektywie oddanie ogranicza się jednak wyłącznie do płaszczyzny prześcieradła, nie przekłada się automatycznie na inne sfery życia. Czytelnik będzie zdumiony, bo nie dokonuje się tu żadna katastrofa, upadek bohaterki, o którym pouczał Emil Zola. W powietrzunie ma zagrożeń, bo seks okazuje się wartością, sferą wolności i ekspresji siebie, nie jest związany – jak w wizji moralizatorskiej – ze skandalem, upokorzeniem, upadkiem, wyniszczeniem fizycznym. Przede wszystkim zaś jest główną funkcją mózgu, przedmiotem intelektualnej analizy, nie tylko podstawowym popędem, niepoddającym się świadomej refleksji.
    Jednocześnie zaś jest to powieść o wymiarze socjologicznym, o którym piszą też krytycy i dziennikarze (to zadziwiające, jak etykieta powieści erotycznej przyciąga uwagę! Wszyscy się przecież na seksie znają). Trzeba podkreślić, jak młoda dziewczyna odrzuca model życia swoich rodziców i sąsiadów, zupełnie świadomie uwodzi nauczyciela w liceum, później zaś dobiera sobie kochanki i kochanków w zależności od potrzeb i nastrojów danej chwili. Jest to opowieść o kobiecie, która nie wywiązuje się z kobiecych obowiązków, wybiera własną, niezależną zupełnie ścieżkę. Rezygnuje z roli kobieciątka, ale jednocześnie jest superkobieca, pewna siebie, uwodząca, pragnąca w łóżku mocnego chwytu, sama także mocno swoje kochanki chwytająca.  „Dziecko cię udupi” – mówi jej matka, gdy dowiaduje się o jej ciąży. I wszystko, co bohaterka robi, jest próbą wyjścia poza zniewolenie obiecywane przez matkę, poza obowiązki kuchenne i mycie okien. Matka wybiera podomkę, pantofle z puszkiem na czubku i herbatę wymieszaną z alkoholem. Ona wybiera zaś seks i tu uruchamia się właśnie trzeci, najbardziej interesujący poziom – poziom egzystencjalny.
    Bo bohaterka za każdym razem przecież wie, jakie potrzeby zaspokaja, dlaczego wybiera akurat tego kochanka, dlaczego ciągnie ją do tej kobiety.  W powietrzu opowiada bowiem o uciekaniu od życia zautomatyzowanego, od rutyny i życia bez perspektyw, o poszukiwaniu wolności i podtrzymywaniu jej w kolejnych dziedzinach życia (choć część krytyków widzi w powieści dokładnie odwrotny ruch, uznając, że Iwasiów pokazuje smutek i pustkę życia głównej bohaterki). Tymczasem właśnie u Iwasiów seks staje się pewnego rodzaju wyborem egzystencjalnym, jedną z możliwości, jakie rysują się na horyzoncie. „Tylko to, tylko tak” – mówi w pewnym momencie bohaterka, gdy z perspektywy czasu ocenia swoje wybory. Seks staje się dla niej sposobem na zbliżenie do innych, ale też na zachowanie niezależności, bo za seksem tutaj nigdy nie podąża wspólne gospodarstwo domowe. W każdej relacji zatem bohaterka potrafi sobie wygospodarować przestrzeń wolności, nawet w relacji z własną córką, którą wypycha w świat, zachęca do wyjazdu na stypendium. W najgorętszym seksie zachowuje jakiś rodzaj dystansu, nigdy nie traci zimnej krwi. Jednocześnie zaś podbijanie kolejnych ciał, wchodzenie w kolejne konfiguracje erotyczne jest równoznaczne z poznawaniem i podbijaniem świata, z odciskaniem własnego śladu. Seks staje się sposobem na poznanie świata, na zaspokojenie ciekawości, na oswojenie lęków, nawiązanie więzi.

    Bohaterka Iwasiów jest w swoich wyborach konsekwentna i logiczna aż do bólu: wybiera tę wartość, która liczy się dla wszystkich: „Wokół było tylko to” – mówi. Jednocześnie jednak odrzuca kłamstwo, w jakie kultura opakowuje seks, odrzuca system warunków i przymusu, z jakimi wiąże się seks. I choć z pewnością jest bardziej wyuzdana niż jej konserwatywne koleżanki, to z pewnością jest mniej od nich wyrachowana, szczersza w seksie.  W tym sensie seks staje się dla niej wyborem określającym jej życie. 
  • Wypisy – Inga Iwasiów

    Podczas tych wszystkich zabaw lubiłam ubierać się w mały garnitur, nie wiadomo czyj, który wisiał za dużymi marynarkami ojca. Ktoś musiał grać rolę męską, a garnitur pasował jak ulał. „Co za  śliczny chłopak!” ucieszyła się matka, gdy któregoś dnia niespodziewanie wróciła wcześniej. Nie ganili mnie, więc śmiało przymierzałam role. Nie przyszło mi jednak do głowy, żeby nie szukać mężczyzny dla siebie. Wokół było tylko to. Słodkie małe orgazmy od symulowania miłości na misiu lub małej koleżance nie mogły zasłonić faktu, że wokół było to i tylko to: starsi chłopcy całujący w bramach swoje wybranki, zaręczone od niedawna sąsiadki, ojcowie, bracia, konkubenci, dla których matki, siostry, konkubiny gotowały obiady i dbały o wygląd. Tylko to, tylko tak: potrzebny był dorosły mężczyzna. Zdobycie mężczyzny stanowiło cel, wprawki i ciąg dalszy nie miały znaczenia. Nie planowałyśmy karier gospodyń domowych, chciałyśmy całego życia, z radosną kulminacją pod białą pościelą w różyczki.
    Inga Iwasiów, W powietrzu, Wielka Litera, Warszawa 2014

  • Wojna domowa

    Anna Kłys, Brudne serca. Jak zafałszowaliśmy historię chłopców z lasu i ubeków
    Wielka Litera 2014
    Nie znoszę pisać w tekstach o osobistych odczuciach, zwierzać się z krytycznych dylematów, ale właśnie taką strategię wymusza na mnie książka Anny Kłys. Nie wiem, co o niej sądzić – tzn. wiem, że mi się nie podoba, że jest nieznośna w swej histerii, w rozedrganiu emocjonalnym, patosie. Że nie ma w niej spójnej refleksji, a cały materiał rozlewa się i rozpada. Ale jednocześnie uważam, że ta książka ma w sobie miejsca genialne, że trzeba ją przeczytać choćby po to, żeby się z taką opowieścią zupełnie nie zgodzić.

    Przede wszystkim – to nie jest książka historyczna: wątek konfliktu politycznego z lat 1945-1949, krwawej walki między AK a UB stanowi tu jedynie wąski fragment. Kłys opowiada historię wojny domowej z końca lat 40. na podstawie losów dwóch tylko postaci: Stanisława Cichoszewskiego (akowca) i Jana Młynarka (egzekutora z UB). Spotykają się ze sobą tylko raz: gdy jeden z nich wykonuje na drugim egzekucję. Ale Kłys pokazuje, że ich wybór dróg życiowych był w gruncie rzeczy przypadkowy, że żaden z nich, przyłączając się do swojej organizacji, nie miał żadnej świadomości politycznej, obaj za to byli młodzi, biedni i chcieli sobie zagwarantować jakąś przyszłość.

    Kłys pisze tutaj zupełnie na przekór tradycyjnym narracjom historycznym: odrzuca perspektywę makrohistorii i historii politycznej, nie interesuje jej ani konferencja w Jałcie, ani proces szesnastu. Skupia się za to na skali mikro, cytuje fragmenty dzienników, najczęściej kupowanych gazet, repertuar kin z 1946 roku, podaje ceny mięsa i  chleba i zderza je z wynagrodzeniem, jakie otrzymywał za godzinę przeciętny pracownik. W swoim śledztwie jest drobiazgowa, konkretna, potrafi dotrzeć do bardzo szczegółowych informacji, udaje jej się precyzyjnie pokazać pewien horyzont myślowy tamtej epoki. Kłys, przeciwnie też do historyków z lat 90., schodzi na poziom chłopo-robotników, koncentruje się na losie mas, na ich światopoglądzie, próbuje zrekonstruować ich lęki, obawy, system wartości. To nie jest historia o przywódcach AK i szefach UB, to jest opowieść o ostatnich w szeregu. Cichoszewski, choć otrzymuje karę śmierci za działalność w lesie, do oddziału AK należał ledwie 24 godziny. Młynarczyk-kat pięć razy prosi o zwolnienie ze służby w UB, nigdy nie otrzymuje awansu.

    Autorka, odchodząc daleko od narracji obiektywizującej i chłodnej, popada w jej przeciwieństwo, uderza w nieznośne wysokie tony, dramatyzuje, wyklina i  przeklina. Jej relacja o egzekucji Cichoszewskiego kończy się odautorskim wtrętem:

    I nawet gdybym weszła teraz na najwyższy dach i krzyczała, aż do popękania naczyń krwionośnych: „TO NIE MA SENSU! Ten pieprzony kraj ma dopiero rok! Do czerwca 1989 roku muszą minąć jeszcze czterdzieści trzy lata! Nie macie szans. I jeden i drugi przegra, przewali, przepierdoli swoje życie. Więc dajcie spokój i idźcie na wódkę, na tańce, na grzyby – tylko nie róbcie sobie krzywdy!”, nikt by mnie nie usłyszał, a jeśli nawet nikt by mi nie uwierzył.
    Rozumiem, że obiektywny ton Friszkego czy Paczkowskiego męczy, że można nie wierzyć w ich wyobrażenie zdarzeń Kłys zmęczona jest narracjami o historii, ona chce mówić o człowieku, który w historię zostaje wrzucony i nie ma żadnych narzędzi, by zrozumieć otaczającą go rzeczywistość. Taka maniera – wywalanie na wierzch własnych emocji – nawet nie tyle mnie nie przekonuje, co wręcz odrzuca,. Kłys chce pokazać los tych chłopaków z lat 40. w całej ich nagości, beznadziei, dramatyzmie. Osiąga jednak efekt odwrotny od zamierzonego, bo w końcu ile można słuchać zawodzenia płaczki egipskiej? Uderzanie w same li tylko emocje budzi patos, a ten buduje ścianę między bohaterem a czytelnikiem. Nie słyszę głosu Cichoszewskiego, który autorka mi podsuwa, bo ona sama zagłusza go swoim lamentem.

    Wątek Cichoszewskiego i Młynarka stanowi tylko jeden z elementów wielkiej moralizatorskiej opowieści. Bo Kłys moralizuje, chce opowiadać o dobru i złu, nie tylko o AK i UB, ale też o wypędzeniu Niemców, o przesiedlaniu Polaków z Kresów na Ziemie Odzyskane, o powojennej nienawiści do volksdeutschów, chęci zemsty na „niemcach”, fali gwałtów i kradzieży, jaka przetoczyła się przez Polskę wraz z przemarszem Armii Czerwonej, później płynnie wchodzi w lata 60. i 70. Brudne serca to zatem reportaż totalny, choć właściwie nie rozumiem, dlaczego autorka nie ucięła w pewnym miejscu swej opowieści. ła jednak własnego toku skojarzeniowego. 

    Sprawdzając w wyszukiwarce kolejne nazwiska swoich bohaterów, Kłys odkrywa, że jej ojciec był przez wiele lat pracownikiem UB. Nie żadnym tajnym współpracownikiem i donosicielem, ale przykładnym urzędnikiem resortu, który codziennie rozpracowywał przeciwników systemu. I o ile do tej pory poruszaliśmy się na wysokich tonach, to w drugiej części szał retoryczny ogarniający autorkę nie ma już granic. Rozumiem też, że tej książki nie dało się inaczej napisać, że odkrycie udziału własnego ojca w utrwalaniu systemu komunistycznego to dla Kłys prawdziwy, głęboki dramat. Jednakże namotanie tych wszystkich wątków, dodawanie kolejnych bohaterów, kolejne dygresje sprawiają, że czytelnik powoli obojętnieje na to stężenie dramatyzmu.  

    I taki właśnie mam kłopot z Kłys, zgadzam się z nią ideologicznie, szalenie współczuję jej prywatnego odkrycia, wyparcia się przez najbliższych za to, że próbowała poznać motywacje ojca. Fascynuje mnie jej opowieść o Cichoszewskim i Młynarku jako pewnych symbolach, ale jednocześnie kompletnie mnie nie wzrusza jej histeryczny płacz nad historią Polski.