Tag: tłumaczenie literatury

  • Przekład – warsztat. Olga Czernikow

    Przekład – warsztat. Olga Czernikow

    Poprosiłam tłumaczy nominowanych w tym roku do Nagrody Translatorskiej im. Boya-Żeleńskiego o wskazanie takich zdań, nad którymi się męczyli – bo przecież często chodzi o inną melodię języka, zupełnie obcy kontekst, słownictwo sprzed kilku epok, zupełnie dzisiaj niezrozumiałe, lub takie, które nie ma odpowiednika w polszczyźnie. 

    Języki nie są wobec siebie równoległe, nie są symetryczne, każdy wprowadza swoje uniwersum i nie da się go przełożyć ani szybko, ani prosto. 

    Dzisiaj fragment, który wskazała Olga Czernikow – wraz z jej komentarzem: 

    Wybrałam pierwsze zdanie z rozdziału LXIII Corviny, czyli Książki o krukach Petra Rákosa. Rozdział ten nosi tytuł Havrani a racci, czyli dosłownie „Kruki i mewy”. W oryginale zdanie brzmi tak:

    „Racci je italské slovo, označující seskupení vodních ptáků převážně bílé barvy”.

    A w przekładzie tak:

    „Łyski” (czyt. whisky) to słowo szkockiego pochodzenia, oznaczające grupę ptaków z charakterystyczną białą blaszką na czole.

    Nic się tu nie zgadza, prawda? Miały być mewy, a są łyski, w miejsce włoskiego wskoczył szkocki, a wszystko zostało ujęte w jakąś quasi-słownikową definicję, która w oryginale przecież wcale się nie pojawia. Kto jednak zna książkę Rákosa, ten wie, że każdy z jej dwustu siedmiu rozdzialików to małe studium absurdu, parodii, groteski i językowej wolnoamerykanki, przy czym osią dla tej rozpędzonej karuzeli gatunków i stylów jest oczywiście kruk i jego świat. Żywiołem wprawiającym tę machinę w ruch jest zaś, jak mi się wydaje, żywioł zabawy, choć może mądrzej byłoby powiedzieć: gry (w tym wzniosłym, kastalskim znaczeniu, ale też w tym całkiem przyziemnym, podwórkowym), i to gry samozwrotnej, gry dla gry – a więc arcygry.

    Nie inaczej to wygląda w rozdziale LXIII. Punktem wyjścia stała się tu domniemana eufonia formy „racci”, czyli liczby mnogiej od słowa „racek” (mewa). Po czesku wymawia się to, rzecz jasna, przez „c” (racci), ale zapis istotnie prowokuje, by czytać ów wyraz z włoska, z miękkim „cz” (raczczi). I tyle Rákosowi wystarczy, żeby ruszyć w erudycyjną galopadę. Motyw „włoskości” mew nieoczekiwanie rozwija się w uczoną teorię, zgrabnie przedstawioną za pomocą szeregu opozycji: czerni i bieli, północy i południa, śródziemnomorskiej harmonii i nordyckiej surowości. Szybko zrozumiałam, że z mewami daleko nie polecę, ponieważ ich polska nazwa nie kojarzy się z żadnym obcym słowem (ani istniejącym, ani hipotetycznym). Trzeba było znaleźć innego ptaka – i tu zaczęły się schody, bo po tym pierwszym zdaniu następowało jeszcze wiele innych, a z nich jasno wynikało, że musi to być ptak: 1) wodny, 2) raczej pospolity w naszej szerokości geograficznej, 3) najlepiej biały i 4) o wyraźnie odmiennym charakterze niż kruk. No i oczywiście musi mieć potencjał fonetyczny. Dość sporo wymagań jak na rodzimą awifaunę. Po kilku godzinach wertowania przewodnika Collinsa i odrzucania kolejnych kandydatur uznałam, że chyba pora się przejść – i tak też zrobiłam.

    Dalej jest już niestety przewidywalnie: park, rzeka, trzcinniczki, krzyżówki, jedna czapla, kokoszki. I łyski. Nie żeby nastąpiło jakieś filmowe olśnienie, w końcu prawie codziennie widuję łyski na ślęziańskich mieliznach, ale jakoś dopiero wtedy przyszło mi na myśl, że te niepozorne chruściele mogą się okazać pomocne. Z łyskami coś już się dało zrobić: białe wprawdzie nie są, ale mają lśniąco białą blaszkę, do tego występują w Polsce dość licznie i zachowują się zupełnie inaczej niż kruki (choć też potrafią być agresywne). I jeszcze ta alkoholowa nazwa. Koncept z „wymową” (w cudzysłowie, bo tu jednak mamy do czynienia z sytuacją odwrotną: zapis fonetyczny zamienił się z zapisem graficznym) pozostaje, jak sądzę, w duchu Rákosowskich gier i zabaw – ostatecznie przecież na końcu Corviny znajduje się cały słowniczek „wymowy wymownych wyrazów obcych i wyrazów w ogóle”, pełen rozmaitych onomatopeicznych fiksacji i fonetycznych qui pro quo. Potem wystarczyło zamienić w dalszej części rozdziału realia włoskie na szkockie, dostosować przeciwieństwa i nadać temu wszystkiemu formę. Jak to się skończyło? Mam nadzieję, że dobrze i że zarówno kruki, jak i łyski będą żyły długo i szczęśliwie – nie tylko w książce Rákosa.

     

    Olga Czernikow – tłumaczka i redaktorka. Przełożyła m.in. książki Jana Balabána („Zapytaj taty”, „Którędy szedł anioł”), Vladimíra Binara („Pianka od Chińczyka”), Terezy Boučkovej („Rok Koguta”), Radki Denemarkovej („Pieniądze od Hitlera”, „Przyczynek do historii radości”, „Kobold” – we współpracy z Agatą Wróbel – i „Wady snu”), Vladimíra Macury („Guwernantka” – we współpracy z Michałem Kunikiem) i Petra Rákosa („Corvina, czyli Książka o krukach”).

  • Warsztat – przekład. Maciej Płaza

    Warsztat – przekład. Maciej Płaza

     

    Poprosiłam tłumaczy nominowanych w tym roku do Nagrody Translatorskiej im. Boya-Żeleńskiego o wskazanie takich zdań, nad którymi się męczyli – bo przecież często chodzi o inną melodię języka, zupełnie obcy kontekst, słownictwo sprzed kilku epok, zupełnie dzisiaj niezrozumiałe, lub takie, które nie ma odpowiednika w polszczyźnie. 

    Języki nie są wobec siebie równoległe, nie są symetryczne, każdy wprowadza swoje uniwersum i nie da się go przełożyć ani szybko, ani prosto. 

    Dzisiaj fragment, który wskazał Maciej Płaza – wraz z jego komentarzem: 

    Zdanie, z którym kilka lat temu stoczyłem ciężki bój, brzmi tak:

    The street in front of Parkes’ Guest House, grains of sand from the street coming on the grey fur of the tennis ball, the hopping under my hand idle as the conversations from the green bench before the flowerbed, red bells of the fuchsia vivid behind them and some roses and gillyflowers, the earth around the roots of everything speckled with sea shells, overhead the weathered roughcast of the wall of the house.

    Otwiera ono nowelę Strandhill, the Sea Johna McGaherna, mojego ulubionego prozaika irlandzkiego. Przekład tego tekstu opublikowałem w „Literaturze na Świecie” (9-10/2018) jako Strandhill, morze. Do pracy nad nim zachęciły mnie – i zainspirowały do pewnych rozwiązań – warsztaty translatorskie, jakie prowadziłem gościnnie ze studentami prof. Ewy Rajewskiej na UAM.

    Owo pierwsze zdanie, zajmujące cały akapit, ostatecznie przełożyłem tak:

    Ulica przed pensjonatem Parkesów, ziarnka piasku z jezdni lgnące do szarego meszku piłki tenisowej, jej podskakiwanie pod moją ręką jałowe jak rozmowy dobiegające z zielonej ławki przed klombem, za nimi jaskrawoczerwone dzwonki fuksji oraz trochę róż i lewkonii, ziemia naokoło korzeni usiana morskimi muszelkami, nad głowami zwietrzała ściana pokryta kamyczkowym tynkiem.

    Brzmi prosto? Och, nie było to proste. Ten krótki, ledwie parustronicowy utwór, a nawet samo pierwsze zdanie, odsłania pewne właściwości literackiej angielszczyzny, które w rękach pisarza tej miary co McGahern mogą doprowadzić tłumacza do rozpaczy pomieszanej z ekstazą – przede wszystkim niezwykłą zwięzłość tego języka i możność ukrycia w nim podmiotu wypowiedzi: narrator tej noweli omal zupełnie nie ujawnia się jako „ja”, mimo że stale jesteśmy świadomi jego obecności i śledzimy jego postępki. Widać tu też maestrię samego McGaherna: dziedzictwo wielkiego irlandzkiego modernizmu spod znaku Joyce’a i Becketta, ogromną precyzję stylu, niezrównane panowanie nad słowem, a także malarską – czy wręcz filmową – umiejętność komponowania opisu. Żeby rozgryźć to zdanie, całą tę scenę trzeba sobie wyobrazić, zobaczyć ją przed oczyma, podążyć wiernie w ślad za wzrokiem narratora, który swobodnie i od niechcenia opisuje, co widzi i słyszy. Wielkie, trudne, choć na pozór niegroźne pisarstwo. Ciężka praca i wspaniałe wyzwanie. Czysta radość tłumacza.

    Maciej Płaza, prozaik, tłumacz z języka angielskiego, literaturoznawca, doktor nauk humanistycznych. Wyróżniony Literacką Nagrodą Europy Środkowej „Angelus”, Nagrodą Literacką Gdynia, Nagrodą Fundacji im. Kościelskich, Śląskim Wawrzynem Literackim oraz nominacjami do Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza i Nagrody Literackiej Nike. Tłumacz dwudziestu kilku książek, m.in. prac naukowych, beletrystyki współczesnej (Christos Tsiolkas, DeSales Harrison, Edward St Aubyn, Mark Helprin), literatury dziecięcej (Kenneth Grahame: „O czym szumią wierzby”, Vesper 2014), klasyki literatury niesamowitej (H.P. Lovecraft: „Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści” i „Przyszła na Sarnath zagłada. Opowieści niesamowite i fantastyczne”, Vesper 2012 i 2016, Mary Shelley: „Frankenstein, czyli Współczesny Prometeusz”, Vesper 2013, Arthur Machen: „Wzgórze przyśnień”, PIW 2020). Za tom opowiadań Lovecrafta „Zgroza w Dunwich…” wyróżniony nagrodą przekładową „Literatury na Świecie” w kategorii „Nowa Twarz”.

    fot. Macieja Płazy – Joanna Wojtera

  • Tłumacz to brzmi dumnie? Kwestionariusz tłumaczy – Jerzy Koch

    Tłumacz to brzmi dumnie? Kwestionariusz tłumaczy – Jerzy Koch


    Metryczka:

    1.            Od ilu lat tłumaczę?

    Prawie od zawsze, ale się jeszcze nie wy-tłumaczyłem… A tak na serio to od pierwszego roku studiów, kiedy w pierwszym tygodniu zajęć siedziałem już w bibliotece Instytutu Filologii Germańskiej UWr i przeglądając zachodnioniemieckie pismo „Akzente”, zacząłem tłumaczyć to, co mi się podobało. Był koniec lat 70., to była jakaś indiańska poezja, z niemieckiego przekładu na polski – szaleństwo. Za sobą miałem pierwsze publikacje własnych wierszy, a redaktor, dzięki któremu miało to miejsce, Ernest Dyczek, pisarz i tłumacz literatury niemieckojęzycznej, zaraził mnie pasją tłumaczenia i obsesją przebywania między językami.

    2.            Czy to moja główna praca i źródło dochodu?

    Nie, skądże. Poszedłem ścieżką akademicką. We wczesnych latach 80. po politycznym Berufsverbot na Uniwersytecie Wrocławskim, nieoficjalnie wprowadzonym wskutek mojego zaangażowania w NZS i internowania w stanie wojennym, podejmowałem się różnych zajęć w różnych miejscach i właśnie wtedy dojrzewała myśl o tłumaczeniu literatury jako poważnym zajęciu. W ciągu tych kilku lat zacząłem już na serio tłumaczyć. Z niemieckiego i z niderlandzkiego. Ale kiedy w końcu zatrudniono mnie na niderlandystyce, a był to wtedy dla mnie szczyt marzeń, nie chciałem już rzucić ani tłumaczeń, ani nauki o literaturze i starałem się łączyć jedno z drugim. Oba zajęcia jakoś siebie nawzajem wspierały, ale też kradły czas jedno drugiemu. Pamiętam, że na przełomie lat 80. i 90. Rysiek Turczyn zachęcał nas, tłumaczy literatury niderlandzkiej zatrudnionych na uczelniach, jak Zosia Klimaszewska czy Andrzej Dąbrówka, byśmy rzucili to w diabły i poświęcili się tylko przekładowi literackiemu. On dość wcześnie się na to zdecydował, ale w przypadku literatury niderlandzkiej byłby to skok na bardzo głęboką wodę. Poza tym ja zawsze chciałem tłumaczyć tylko to, co chciałem, czyli literaturę, nie lekturę. Usługówka, do której byłbym zmuszony żyjąc z tłumaczeń, mnie nie interesowała.

    Kwestionariusz:

    1. Swoją pierwszą książkę przełożyłem…

    …były to dwie książki. Pracowałem jednocześnie nad wyborem poezji, z jednej strony, mało znanego poety flamandzkiego, z drugiej holenderskiego klasyka awangardy. Tom antwerpskiego poety Guy van Hoofa pt. „Uskok” ukazał się w 1985 roku w kłodzkiej Witrynie Artystów, inicjując bibliofilską serię poezji niderlandzkiej oraz wieloletni cykl spotkań z kulturą Niskich Krajów w Kłodzkim Ośrodku Kultury. Równocześnie przekładałem wiersze wybitnego reprezentanta Pokolenia Lat 50. w Holandii – Luceberta. Był to wspólny projekt translatorski z Andrzejem Dąbrówką i Krzysztofem Karaskiem dla Wydawnictwa Literackiego. „Szkoła amsterdamska” ukazała się w 1986 roku w serii Humanum est.

    2.            Jak pracuję? W jakim rytmie?

    W rytmie rwanym: raz zrywami, raz skoncentrowany. Oczywiście, jeśli coś mam na warsztacie. Takie rozedrganie mi sprzyja. Przekład musi się odleżeć (jak ser holenderski) czy dojrzeć (jak południowoafrykański pinotage). Tłumacz musi się oderwać od pierwowzoru i zdystansować od własnego tekstu. Z etapu zachwytu, najpierw nad oryginałem, potem zakochania, we własnym przekładzie, trzeba wyrosnąć, nabrać krytycznego spojrzenia, wtedy mottem jest kill your darlings. Czas jest twoim sprzymierzeńcem. I przerwy w pracy. I rytm.

    3.            Autor, którego się boję…

    …? Nie boję się. Ani żyjących autorów, ani nieżyjących… Do wybitnego Harrego Mulischa dzwoniłem, bo coś pokiełbasił w niderlandzkim cytacie z „Sefer Jecira” w swojej powieści z 1998 roku „Procedura” (W.A.B. 2001; 2011). Spytałem fachowców z amsterdamskiej Fundacji ds. Literatury, ale bali się podjąć z wielkim pisarzem ten temat. No to sam zatelefonowałem do niego i dostałem zgodę, abym użył w swoim tłumaczeniu jego książki polskiego pełnego (?), a w każdym razie dłuższego przekładu fragmentu tej żydowskiej Księgi Stworzenia. Kiedy pracowałem nad słynną antykolonialną powieścią Multatulego z 1860 roku pt. „Maks Havelaar” (Ossolineum – Biblioteka Narodowa 1994), znajoma poetka z Belgii skonstatowała: „No, nie wybrałeś sobie najłatwiejszego pisarza!” A ja zaskoczony tym stwierdzeniem odparłem: „Wiesz jakoś tak tłumaczę… słowo po słowie, zdanie po zdaniu, obraz po obrazie, przecież nie na klęczkach, choć to wielki pisarz…”. Musiałem jej opowiedzieć anegdotę o Janie Styce, który malując panoramę „Golgota” naprzykrzał się podobno Jezusowi swoimi modłami, aż ten zmęczony namolnością malarza miał mu się ukazać mówiąc „Ty mnie nie maluj na kolanach, ty mnie maluj dobrze!”. Brak strachu nie znaczy, że wszystkiemu daję radę i potrafię świetnie przełożyć, ale samo zmaganie się z oporną materią jest warte próby. Znajomy chirurg, słysząc kiedyś mój wywód o procesie przekładania, powiedział, że w takim razie tłumacz jest jak lekarz, który przecież nie ma cały czas w głowie przekonania, że ratuje życie, tylko tnie, zszywa, ordynuje, leczy, bo ma do rozwiązania konkretny problem. Refleksja przychodzi później, bo się udało, bo coś schrzaniłeś…

    4.            Pozycja tłumacza w Polsce jest….

    Coraz lepsza. Mimo wszelkich niedogodności, żenujących stawek, nierealnych terminów, wydawnictw oszczędzających na dobrych redaktorach i wielu innych braków. Tłumaczki i tłumacze są bardziej doceniani niż w latach 80. czy 90. Dziś wielu wydawców już się nie dziwi, kiedy oczekujesz podania swojego nazwiska na okładce, bo skoro jesteś autorem przekładu, to powinieneś też współfirmować sukces lub brać odpowiedzialność za klęskę. Poza tym: Internet! Przecież o pozycji tłumaczy decyduje także dostęp do źródeł! Warto o tym mówić. Jestem z tego pokolenia, które z maszyny do pisania, nożyczek i kleju, przeszło na komputer i edytory tekstu, więc doceniam technikę. Holendrzy od lat inwestują w digitalizację swojej literatury, słowników, czasopism – to nieoceniona pomoc dla tłumacza. U nas także wiele się zmienia pod tym względem. No i mamy na ekranach cały świat i dostęp do wszelkich źródeł. Ileż to ja się dawniej nabiegałem po informacje do bibliotek, kiedy tłumaczyłem Multatulego, do ogrodu botanicznego, kiedy przekładałem wiersze Hugona Clausa, do Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów Polskich, kiedy tłumaczyłem Margę Minco, przy innych przekładach dzwoniłem do lekarzy, rozpytywałem przyjaciół i co tam jeszcze. Mówię o przełomie lat 80. i 90., choć pierwszy tzw. komputer osobisty miałem już w 1989 roku. Zbierałem encyklopedie w różnych językach i najróżniejsze słowniki. Wiem, że aktualnym dolegliwościom tłumaczy nie ulży porównanie z przeszłością, ale temu, kto bardzo narzeka, komu wydaje się, że gorzej już nie może być, zalecam wyzerowanie sytuacji: wyłączenie prądu albo przynajmniej internetu i tłumaczenie tekstu tak przez dzień lub dwa. Będzie jak z tym szmoncesem o kozie…

    5.            Do jakiego stopnia przekład uruchamia nowe możliwości polszczyzny?

    W takim samym stopniu co tzw. twórczość oryginalna. Zależy to rzecz jasna od inwencji autora przekładu. Ale powiedzmy sobie szczerze: tłumacze na język polski są polskimi pisarzami. Koniec i kropka! Ale jest ważny element, o którym dziś mówi się częściej niż dawniej; pisałem o tym w 1991 roku w moim doktoracie o recepcji literatury niderlandzkiej w Polsce. Po pierwsze, przekłady pojawiają się na zasadzie rozpoznawalności czy podobieństwa do dzieł literatury docelowej, albo na zasadzie obcości, a więc jako uzupełnienie jej braków, nawet jeśli nie odczuwa się tych braków (to jak z tablicą Mendelejewa, gdzie w układzie okresowym pozostawiono miejsca dla tych pierwiastków, które powinny były być, choć ich istnienia wtedy jeszcze nie potwierdzono). Po drugie, fakt, że całej tej wielkiej produkcji literatury tłumaczonej nie uwzględnia się w periodyzacji literatury polskiej, jest trwałym błędem metodologicznym polskiej nauko o literaturze. A przecież przekłady z obcych języków są immanentną jej częścią. Mój przekład wierszy poetki holenderskiej nie wzbogaca literatury niderlandzkiej, lecz polską. Tłumacze są pisarzami polskimi. Tłumaczenia są literaturą polską.

    6.            Jak to jest być tłumaczem z języków mniejszych w Polsce?

    Kiepsko. Nie chodzi tylko o tzw. mniejsze języki, ale także o popularność danego kręgu wśród polskich wydawców i publiczności, a to nie ma bezpośredniego związku z wartościami artystycznymi danego piśmiennictwa czy w ogóle literaturą jako taką. Pod tym względem obszar języka niderlandzkiego, bardzo zróżnicowany np. historycznie czy geograficznie (Holandia, Belgia/Flandria, Antyle, Surinam) i w związku z tym dość atrakcyjny tematycznie czy formalnie, nie jest u nas aż tak popularny jak, dla przykładu, Skandynawia. Zresztą kultura niderlandzka to w potocznej optyce polskiego odbiorcy przede wszystkim kultura wizualna, nie literacka. Wiele się zmienia, ale stereotypy pokutują. Czasem jednak nagle pojawia się zainteresowanie np. poezją afrikaans – jeszcze mniejszego języka z Afryki Południowej. Tutaj ważną rolę mają do odegrania festiwale literackie, które mogą i powinny zwracać uwagę także na tzw. mniejsze literatury i nie bać się wyzwań wydawniczych i artystycznych. Robi to np. Festiwal Miłosza, który zaprosił i Breytena Breytenbacha, i Antjie Krog. Obie książki autorów z tzw. małej literatury stały się u nas wydarzeniem.

    7.            Tłumaczowi nie wolno…

    Wolno. I to bardzo wiele. Tłumacz ma, że tak powiem, moralność sytuacyjną. Musi znać reguły, wybierać określone strategie, ale wolno mu je łamać, bo jest jak (każdy) pisarz artystą. Musi tylko sam rozpoznawać co, kiedy i jak. Jeśli tylko coś ma swoje uzasadnienie, wolno mu to zrobić. Ale rzecz jasna nie wolno mu nie brać za tę wolność odpowiedzialności.

    8.            Jaka jest rola tłumacza wobec przekładanego tekstu?

    Jest autorem. Pierwszym czytelnikiem, analitycznym, interpretującym. Przenicowuje tekst. Musi się stać tą poetką, tamtym powieściopisarzem, dramaturgiem, a potem zrzucić tę skórę, jak aktor. Jakiś czas temu w wywiadzie dla portalu Kulturapoznan.pl powiedziałem, że „Mulischem po polsku już byłem” i dlatego nie przyjąłem propozycji tłumaczenia kolejnej jego powieści, bo stylistycznie nie stanowiła już takiego wyzwania jak jego Procedura.

    9.            W przekładach innych szukam…

    Niczego konkretnego nie szukam, poza dobrą literaturą. Natomiast kiedy wyłapuję stylistyczne nieporadności, jest mi głupio – to forma tzw. zastępczego wstydu. Kiedy natrafiam na dobre czy doskonałe rozwiązania, to kibicuję, cieszę się, bo jestem pozbawiony zawodowej zazdrości; wynajduję przy okazji przykłady do moich zajęć z „Tłumaczenia Literackiego” dla studentów poznańskiej niderlandystyki.

    10.          W tłumaczeniu najbardziej nie lubię….

    Czasu przed i samego zabierania się za przekład. Przed pierwszym rozpoznaniem walką, kiedy jeszcze nie wiem, jak mi się polszczyzna będzie układać, zawsze jest nieznośne napięcie. Potem jest już dobrze. Świetne jest bycie w przestrzeni pomiędzy. Nie ma do niej dostępu ani mój autor, ani mój czytelnik. To moja domena. Poruszanie się od jednego do drugiego języka, to jak loty ptaka między lasem a koroną drzewa, w której dokładając drobne elementy buduje w końcu swoje gniazdo. Męczy się, ale ta praca ma sens. Swetlana Geier, tłumaczka Dostojewskiego czy Tołstoja na niemiecki, porównała translację do prasowania, tj. procesu, w którym materiał odzyskuje swoją pierwotną fakturę. Ja lubię prasować. Natomiast bolesne bywa końcowe odrastanie od oryginału, kiedy musisz mordować wszystkie swoje „darlings” i wydaje się, że tekst się wykrwawi. Ale cyzelowanie też dostarcza przyjemnych doznań.

  • Tłumacz – to brzmi dumnie? Kwestionariusz tłumaczy – Monika Muskała

    Tłumacz – to brzmi dumnie? Kwestionariusz tłumaczy – Monika Muskała

    Metryczka:

    1.         Od ilu lat tłumaczę?

    Nie da się ukryć: od trzydziestu.

    2.         Czy to moja główna praca i źródło dochodu?

    Różnie to bywa, ale przeważnie tak. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych pracowałam jako korespondentka z Austrii dla Gazety Wyborczej i polskiej sekcji Radia BBC. Przez kilka ostatnich lat byłam wykładowczynią w Szkole Filmowej w Łodzi, gdzie prowadziłam zajęcia z improwizacji. Piszę sztuki teatralne ze swoją siostrą, Gabrielą Muskałą. Zrealizowałam kilka filmów dokumentalnych z Andreasem Horvathem, moim mężem. Napisałam libretto musicalu z Januszem Margańskim. Publikowałam recenzje, artykuły, portrety, wywiady, eseje w polskich i zagranicznych czasopismach literackich i teatralnych. Część z nich ukazała się w mojej książce „Między `Placem Bohaterów` a `Rechnitz`. Austriackie rozliczenia” wydanej przez HaArt (2016).

    Kwestionariusz:

    1.         Swoją pierwszą książkę przełożyłam…

    Pod koniec studiów, w 1989 roku. „Przekwitający mak” Josefa Gabriela, dziennik intymny mężczyzny, którego przyjaciel zachorował na AIDS. To była sensacja wydawnicza w Niemczech, książkę w odcinkach drukował tygodnik „Stern”. W Polsce wydało ją Wydawnictwo Dolnośląskie (1990). Byłam dumna z pozytywnej recenzji przekładu w miesięczniku LGBT „Inaczej”. W postkomunistycznej, katolickiej Polsce takiej literatury nie było.

    2.         Jak pracuję? W jakim rytmie?

    Lubię mieć czas na przekład, są teksty, które trzeba wychodzić, nie da się ich wysiedzieć. Tłumaczę autorki i autorów, dla których znaczenie ma muzyczność języka, rytm. Z melodią języka Thomasa Bernharda czy Elfriede Jelinek trzeba się ponosić. Ale to wielka przyjemność i przywilej. Gdy mam umowę i termin, tłumaczę od rana do wieczora. Nie znam wolnych weekendów, wolne mam, jak uporam się z robotą. Przez 10 lat miałam psa, Kantora, on czuwał nad przestrzeganiem higieny pracy, wyprowadzał mnie na długie spacery. Narzucił pewien rytm, strukturę dnia – to dla pracoholiczki ważne. Pewne nawyki zostały mi do dziś.

    3.         Autor, którego się boję…

    Nudny, przewidywalny, traktujący język jednowymiarowo, autor, który uwięzi mnie w swoim marnym tekście na długie tygodnie albo miesiące. Na szczęście mogę wybierać. Nie zawsze tak było.

    Trudnych pisarzy nigdy się nie bałam. Od samego początku rzucałam się na głęboką wodę. „Prezydentki” Wernera Schwaba przetłumaczyłam bez umowy, gdy byłam niedoświadczoną tłumaczką. Zakochałam się w tej sztuce, chciałam jej sprostać.

    4.         Pozycja tłumacza w Polsce jest…

    Słaba. Szanowane wydawnictwa płacą za arkusz przekładu (ok. 22 strony) tyle co 20 lat temu, czyli 500-600 zł. Trzeba naprawdę kochać literaturę, by poświęcać zdrowie za takie pieniądze. Wysiłek jest niewspółmierny. Spędzamy życie za biurkiem (nawet jeśli to i owo uda nam się „wychodzić” na spacerach), z nosem w książkach, wpatrując się w ekran, uprawiamy niezdrowy tryb życia. Pracujemy na umowę o dzieło i jeśli nie mamy etatu na uniwersytecie, w szkole, w redakcji – to nie ma co liczyć na emeryturę. Mam wrażenie, że dzięki działalności STL w ostatnich latach przynajmniej zaczęto nas dostrzegać. Redakcje wymieniają nazwiska tłumaczy w omówieniach ksiażek, festiwal „Odnalezione w tłumaczeniu” wydobył nas z niebytu, postawił na scenie, wręczył mikrofon. I okazało się, że mnóstwo ludzi interesuje się naszą pracą. Jesteśmy przeważnie wariatami zakochanymi w literaturze, dlatego zajmujemy się tym, czym się zajmujemy, za marne pieniądze, zanurzamy się w tekstach na długie miesiące i znacznie więcej dostrzegamy w nich niż przeciętny czytelnik, czy nawet krytyk, którego podejście jest bardziej teoretyczne. Z naszych romansów z książkami wiele się można dowiedzieć.

    Ta działalność STL, wyciągniecie tłumaczy zza biurek i oddanie im głosu, na pewno przyczyniła się do zmiany świadomości. Bardzo tego brakowało. W Austrii, gdzie mieszkam uczestniczyłam w działalności odpowiednika STL – Übersetzergemeinschaft.

    5.         Do jakiego stopnia przekład uruchamia nowe możliwości polszczyzny?

    Wybierając autorów, którzy w języku niemieckim stworzyli niepowtarzalny styl, czy język – jak np. Schwabdeutsch tłumaczonego przeze mnie Wernera Schwaba – nie miałam w polszczyźnie wzorców, do których mogłabym się odwołać. Musiałam przejąć metodę Schwaba czy Jelinek i wyczyniać w swoim języku podobne rzeczy, na jakie oni sobie pozwalają w swoim. W przypadku takich autorów przekład musi być kreacją. To oznacza rozciąganie granic języka, granic polszczyzny – choć szczerze mówiąc nie wierzę w istnienie granic, język potrafi więcej niż nam się wydaje. Gdy uwierzę w istnienie granic, przestanę tłumaczyć.

    6.         Jak to jest być tłumaczem z mniejszego języka w Polsce? Czy język niemiecki to język mniejszy?

    Zdecydowanie nie. To język ojczysty około stu milionów ludzi na świecie, dla kolejnych osiemdziesięciu milionów to drugi język. W Unii Europejskiej niemieckim posługuje się największa grupa ludzi. To język urzędowy w Niemczech, Austrii, Szwajcarii, ale i w Liechtensteinie, Luxemburgu, Belgii. To także język mniejszości w wielu krajach, mówi się nim w Alzacji, w Tyrolu Poludniowym czy na Opolszczyźnie. Niemiecki jest jednym z najważniejszych języków, które tworzyły kulturę europejską. Inna rzecz, że tłumaczę przeważnie austriackich autorów, posługujących się austriacką odmianą Hochdeutsch i ostentacyjnie czerpiących z austriackiej tradycji językowej, więc czasem zapominam, że to język Lutra, Goethego i Manna.

    7.         Tłumaczowi nie wolno…

    Tracić swobody.

    8.         Jaka jest rola tłumacza wobec przekładanego tekstu?

    Twórcza. Tłumacz nie jest wyrobnikiem, tylko artystą.

    9.         W przekładach innych szukam…

    Dobrej literatury. Nie grzebię w cudzych tłumaczeniach, by wyłapać potknięcia. Książki niemieckojęzyczne czytam przeważnie w oryginale. A przekłady z innych języków? Owszem, wyczulenie zawodowe sprawia, że zwracam uwagę na język i czasem słyszę, że przekład zgrzyta. Ale szukam przyjemności, chcę by książka mnie wciągnęła, uwiodła.

    10.       W tłumaczeniu najbardziej nie lubię…

    Korekty po latach przed wznowieniem, ponownego zagrzebywania się w tekście dawno już przełożonym, jakby nieswoim już, obcym, roztrząsania zapomnianych dylematów, przedzierania się przez etymologię, związki frazeologiczne, by ostatecznie odkryć własne ślady na zarośniętych ścieżkach i stwierdzić, że dotarło się w to samo miejsce, co kiedyś.

    Monika Muskała – tłumaczka, dramatopisarka, eseistka, dokumentalistka. Tłumaczyła Thomasa Bernharda, Wernera Schwaba, Heinera Müllera, Franka Wedekinda, Ödöna von Horvatha. Za esej „Między Placem Bohaterów a Rechnitz. Austriackie rozliczenia” (Ha!Art, 2016) otrzymała Górnośląską Nagrodę Literacką Juliusz i nagrodę „Literatury na Świecie”. Książka była również nominowana do Nagrody Nike i Nagrody Literackiej Gdynia.

    Cykl powstaje pod patronatem Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury.

  • Tłumacz to brzmi dumnie? Kwestionariusz tłumaczy – Mikołaj Denderski

    Tłumacz to brzmi dumnie? Kwestionariusz tłumaczy – Mikołaj Denderski

    Metryczka:

    1.         Od ilu lat tłumaczę?

    Tak na poważniej, to od mniej więcej dziewięciu.

    2.         Czy to moja główna praca i źródło dochodu?

    Od paru lat tak.

    Kwestionariusz:

    1.         Swoją pierwszą książkę przełożyłem…

    Pierwszą wydaną była Marka Luter szkockiego historyka Andrew Pettegree – o przymierzu reformacji i medium książki drukowanej jako idealnym mariażu treści i formy i jego rewolucyjnych konsekwencjach.Ta pierwsza książka w moim przekładzie, która się ukazała, nie była pierwszą, nad którą pracowałem. Od studiów, ciągle tłumaczyłem jakieś mniejsze formy, sporo wierszy, artykuły, były we własnym laboratorium opowiadania Davida Fostera Wallace’a, w czasach, kiedy trudno było znaleźć osobę znającą to nazwisko, no i Blady Król to też był projekt, do którego siadałem, jeszcze zanim zacząłem dostawać zlecenia od wydawnictw.

    2.         Jak pracuję? W jakim rytmie?

    W nieregularnym, zależnie od terminów, obłożenia pracą i spraw losowych. Tym ostatnim zawsze łatwiej zmusić mnie do zmiany harmonogramu, niż gdybym pracował w biurze czy innym społecznie samokontrolującym się organizmie. Zwykle najlepiej pracuje mi się od rana do południa. Wtedy jestem w stanie zrobić najwięcej, najlepiej się skupić. Rozruch maszynerii trwa jakieś pół godziny, po czym, jeśli w głowie zaskoczy, co trzeba (tj. jeżeli biorytm jest korzystny; podobno meteopatia (a. meteoropatia) to przypadłość, którą wiele zjawisk tłumaczy się tylko w Polsce, ale ja akurat święcie wierzę, że jesteśmy na łasce żywiołów). Środek dnia to w idealnym scenariuszu wszelkie inne działania, niezwiązane z tłumaczeniem, a po nich powrót do biurka to bardzo często godziny wieczorne, nierzadko przeciągające się do późna.

    Oczywiście każdy tekst ma swoją specyfikę, pewne fragmenty stanowią rafy poważnie spowalniające postępy, inne z kolei pozwalają na nadrobienie zaległości z dwóch dni w ciągu jednego przedpołudnia. Do tego, jak wspomniałem, dyspozycja psychofizyczna to kwestia przypływów i odpływów. Na tłumaczenie książki mam zwykle kilka miesięcy, ale nieczęsto się zdarza, żebym pracował wyłącznie nad jednym tytułem. Przy rynku, jaki mamy w Polsce, miesiąc pracy w jakimś uśrednionym tempie przynosi skromne zarobki, które zresztą nie spływają do nas z taką częstotliwością jak pensja. Trzeba się więc starać, żeby ciągle było co robić.

    Skłamałbym, gdybym powiedział, że w taką dziesięcio-trzynastogodzinną dniówkę (bo tyle w praktyce siedzę nad tekstem w typowym gorącym okresie) nie wkradają się godziny dryfowania w internecie, kiedy poszukując informacji związanych z tłumaczonym tekstem albo jego szerszym tłem, znajduje się inne, jeszcze ciekawsze i że dryfy myślowe, tiki, i kontemplacje nie są składową procesu powstawania przekładu. Okresy pozornej bezczynności bywają płodne – to coś, jak odstawienie ciasta drożdżowego na bok do wyrośnięcia. Pomocne są też wszelkie spacery, rowery.

    Co do miejsca, to nie tłumaczę wyłącznie w domu. Bardzo owocne bywają sesje poranno-południowe w  czytelniach krakowskiej „Rajskiej”, czyli Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej. Kiedy nie ma tłumów, można tam się dobrze nastroić, czyli zasadniczo uwolnić od rozproszeń, w jakie obfituje własne gniazdo, a i sporo literatury, którą się posiłkuję przy tłumaczeniu, udaje mi się znaleźć na tamtejszych półkach.

    3.         Autor, którego się boję…

    Powiedzieć, że się nie boję i ryzykować oskarżenie o zadzieranie nosa? A jednak chyba zajmuję się przekładem właśnie dlatego, że pociąga mnie element wyzwania zawarty w każdym nowym, nieprzetłumaczonym tekście, wizja łamigłówki, z której trzeba wybrnąć, gra, wykonywanie rozłożonego w czasie i na wiele mikrooperacji zadania z dziesiątkami niewiadomych, rekonstrukcja pewnego systemu, tyle że przy tej rekonstrukcji używasz języka naturalnego, nie czystej matematyki. W tym sensie, o zgrozo, jeśli książka mnie zaciekawiła, wzięła mnie, to nawet jeśli nastręcza sporych problemów, chcę się z nią zmierzyć. Ten element ryzyka, świadomości, że się jest na głębokiej wodzie wśród linijek trudnego pisarza i trzeba sobie radzić, jest dla mnie sporą gratyfikacją, bonusem do niskiego wynagrodzenia, łechcącym własną próżność, co tu dużo mówić. Poza tym jeśli porównać to zajęcie z zawodem na przykład sapera, który też mierzy się z pułapkami, to okazuje się niesamowicie bezpieczne – nawet jeżeli pracujesz pod presją czasu, to decyzje i tak podejmujesz na raty, możesz je wielokrotnie zmieniać, możesz (musisz) grzebać, ryć, rozkładać na czynniki pierwsze, zdobywać dodatkowe informacje, a jeśli po ostatecznej decyzji okaże się, że się jednak pomyliłaś, to czeka cię co najwyżej śmierć cywilna. Pewnie, że przykro zaliczać wpadki w przekładzie, a im większe nazwisko autora, tym bardziej boli rozdźwięk między legendą a skuchą w tłumaczeniu. Z drugiej strony, jeśli spojrzeć na historię literatury, okazuje się, że w wielu kanonicznych przekładach dają się wytropić potknięcia, niedorozumienia, fałszywe tropy. I jest to na swój sposób fascynujące.

    4.         Pozycja tłumacza w Polsce jest….

    Zależy, o czym mówimy. Jeżeli chodzi o uznanie dla tej profesji, to całkiem miła zmiana, że się zaczęło zauważać, że książki są przez kogoś tłumaczone, że dana autorka nie pisała po polsku. Ale już to, że od wielu, wielu lat stawki nie bardzo chcą drgnąć, wyznacza, moim zdaniem, priorytet działaniom naszej grupy zawodowej. Załóżmy, że tłumaczysz książkę literacką operującą cytatami, wykorzystującą rozmaite rejestry i realia kulturowe. Pracujesz nie tylko na tekście, który przekładasz, ale przy okazji wyrywkowo czytasz od kilku do kilkunastu innych książek. Nie wszystko jest zdigitalizowane. Nakład sił i czasu jest nieproporcjonalnie duży do wynagrodzenia oferowanego przez większość wydawnictw, stąd mało która osoba zajmująca się przekładem literackim utrzymuje się wyłącznie z niego. Część to jednocześnie tłumacze tekstów użytkowych, pracownicy akademiccy, nauczyciele, animatorzy kultury. Sporo danych w tej kwestii przynosi opublikowany właśnie raport Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury z ankiety na temat sytuacji naszej grupy zawodowej w latach 2018-2019.

    Polscy tłumacze i tłumaczki nie są odosobnieni w tym położeniu. Również w USA, Francji czy Niemczech praca tłumacza literackiego traktowana jest trochę jak hobby i słabo wynagradzana w porównaniu z wysiłkami osób tłumaczących teksty użytkowe. Jak gdyby stała za tym perwersyjna logika dająca się ująć maksymą: „jeśli ktoś jest gotowy pracować za małe pieniądze, to musi lubić to, co robi; a skoro lubi, to co robi, to po co mu więcej płacić?” Cieszy mnie, że Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury wyrasta na prawdziwą instytucję organizowania się osób wykonujących to odludne, abstrakcyjne dla logiki rynku zajęcie. Bez wdawania się w raczej bezprzedmiotową dyskusję nad wąsko pojętą „użytecznością” literatury jako kryterium jej społecznej wartości, dodam tylko, że moim zdaniem bezwarunkowe dopłaty do tłumaczeń dla wydawnictw powinny być jednym ze statutowych obowiązków Ministerstwa Kultury. Dopłacanie do przemysłu książki w ogóle, bo stawki za redakcję czy korektę tekstu są również pożałowania godne.

    5.         Do jakiego stopnia przekład uruchamia nowe możliwości polszczyzny?

    Do takiego, do jakiego tłumacz ma inwencję, wyobraźnię, zdolności. Do takiego, do jakiego oryginał swoim wykorzystaniem języka stawia go przed koniecznością podążania w kierunkach, w jakich język rodzimy na co dzień nie chadza. Niejednokrotnie to kwestia realiów, na których nazwanie polszczyzna nie ma własnego języka, bo te w naszej kulturze nie istnieją; bywa też że, owszem, realia istnieją, ale ich status w kulturze jest odmienny i nie doczekały się języka dostatecznie wyrazistego i samodzielnego (powiedzmy – futbol amerykański, w który się już u nas gra, ale operuje amerykańskimi terminami); bywa i tak, że o realiach tekstu zwykło się u nas mówić całkiem innym językiem niż w kulturze tekstu źródłowego, a przecież pragniemy stworzyć w tekście docelowym podobną atmosferę jak ta w oryginale. Rozglądamy się więc za jakimiś pokrewnymi wzorcami z innych dyskursów, nasłuchujemy.

    Kwestie diachroniczności/synchroniczności między tekstami to zresztą fascynujące zagadnienie. Czy mowę amerykańskich nastolatków z lat sześćdziesiątych można tłumaczyć na mowę polskich z tego samego okresu, czy jednak nie, bo życie tam i tu to kompletnie odmienne doświadczenia poznawcze choćby ze względu na odmienną strukturę rzeczywistości? Może dorastającym w erze materialnego dobrobytu i dostępności dóbr konsumpcyjnych młodym Amerykanom odpowiedniej byłoby włożyć w usta język dzieciaków z lat dziewięćdziesiątych, przyklejonych do MTV, które wreszcie mają swoją Amerykę?

    Albo jeszcze to: żyjąc w tu i teraz jesteśmy bardzo wyczuleni na zmiany w sposobach ekspresji – wydaje nam się, że mutują niezwykle szybko, złapane w pętlę sprzężenia zwrotnego popkultury o coraz krótszym terminie ważności. Wielu z nas potrafi ocenić z mniejszą lub większą precyzją, że „tak” mówiło się jeszcze może dziesięć, a prędzej piętnaście lat temu, ale dziś się tak nie powie. Czy na przekłady książek wydanych w oryginale dwadzieścia lat temu powinniśmy rzutować język dla nas zasadniczo już naturalny, ale czerpiący ze zjawisk późniejszych o np. dekadę od rzeczywistości tekstu oryginału? Co wchodzi do rdzenia języka, zostaje na dłużej, a co ma trwałość sezonową? I to jeszcze: kiedy świat przedstawiony jest dla nas już dostatecznie zamierzchły, żebyśmy go postrzegali jako taki, obcy, już nie nasz? To lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku, pierwsza połowa sześćdziesiątych czy może dopiero czterdzieste? A przecież często autorów piszących w tym samym okresie „powieści współczesne” różni wrażliwość na język mówiony i w różnym stopniu z niego korzystają.

    6.         Jak to jest być tłumaczem z języka angielskiego w Polsce?

    Od jakiegoś czasu prowadzę sam ze sobą dialog, w którym raz jestem tym, co pyta „Czy to nie jest robota głupiego?” – bo niby (z lekkim akcentem na to słowo) każdy włada całkiem sprawnie tym językiem, tylu ludzi ogląda, słucha i czyta w oryginale, a ja się pocę, żeby wyczarować coś, co i tak nie będzie tak fajne jak oryginał – a raz tym, który odpowiada „Ale jednak ludzie kupują te przekłady z angielskiego całkiem chętnie, więc może mają z ich czytania przyjemność?” Sęk w tym, że nawet jeśli teoretycznie każdy, po pewnym przeszkoleniu, mógłby to robić, gorzej albo lepiej, to warto pamiętać, że przepaść między gorzej a lepiej bywa ogromna. To jest jednak fach, (ani lepszy, ani bardziej pożyteczny od wielu, ale wciąż chyba potrzebny), którego opanowanie zajmuje trochę czasu, lektur, wymaga jakiejś dozy predyspozycji, tolerancji na pracę w samotności, zgody na straty na niwie społecznej i kto wie, jakich jeszcze psychicznych zwichnięć. Ze swojej pracy cieszę się jednak bardziej niż się nie cieszę.

    Niby w rzeczywistości, w której tylu ludzi coś pisze i czyta, udzielając się w sieci, kompetencje językowe populacji rosną. W związku z tym stajesz wobec krytykanctwa komentariatu, pretendującego, skądinąd demokratycznie, do wyrokowania o kwestiach użycia zarówno polskiego, jak i angielskiego, kwestionującego twoje kompetencje tak kategorycznie, jakby upominał się o twoją głowę. A z drugiej strony jesteś naocznym świadkiem, jak pewna inercja właściwa procesom językowym ustanawia status quo, w którym wiele osób sięga już nagminnie po wyrażenia angielskie, nie pamiętając polskiego odpowiednika. Albo raczej działa tu czysto ekonomiczny dyktat chwili, co widać też dobrze na przykładzie naszpikowanych koszmarnymi kalkami tekstów prasowych, zwykle pod presją czasu pisanych na podstawie artykułów z prasy anglosaskiej. Myślisz wtedy, że może dobrze, że istnieją też tłumacze z tego angielskiego, którzy przypominają nam wszystkim mówiącym już czasem bardziej po angielsku niż po polsku, jak polszczyzna, taka bez protez i kalk, może też brzmieć.

    Jeśli chodzi o atrakcyjność tłumaczy z angielskiego dla rynku, to jasne, istnieją wydawnictwa operujące argumentem „możemy zapłacić tyle a tyle, bo to język angielski, a nie jakiś rzadszy”, ale nie wiem, czy stawki za tłumaczenie z innych języków są w sposób odczuwalny wyższe.

    7.         Tłumaczowi nie wolno…

    Nie wolno się ograniczać w poszukiwaniach różnych rozwiązań, w żonglowaniu rozmaitymi podejściami do rozwiązania danego problemu. Nie lubię chodzenia na skróty, spłycania wieloznaczności. Jeśli już podejmuję taką decyzją, bo wydaje mi się, że nic nie wymyślę, to z ciężkim sercem.

    8.         Jaka jest rola tłumacza wobec przekładanego tekstu?

    Tłumacz to przede wszystkim maksymalnie dociekliwy czytelnik. Myślę, że do bacznej pracy z tekstem sprowadza się jego zasadnicza rola. Czytania wielokrotnego i krytycznego. Jeżeli tę robotę wykonałaś, to kolejne kroki – to wszystko, co składa się na dążenie do stworzenia mechanizmu, który zadziała autonomicznie w twoim języku, budząc podobne emocje jak oryginał – będziesz stawiać już instynktownie, z mniejszym lub większym mozołem, w oparciu o twój warsztat, twoje lektury, doświadczenia.

    9.         W przekładach innych szukam…

    Przeciwieństwa algorytmu. Nietuzinkowego użycia języka, pomysłowości, błędu ludzkiego.

    10.       W tłumaczeniu najbardziej nie lubię….

    Prozaicznego faktu, że to proces, który się nie kończy również z tej przyczyny, że kiedy oddasz już wykonane dzieło wydawnictwu, otrzymasz zapłatę, zdążysz ją skonsumować, niebawem zostajesz ponownie zaprzęgnięta do pracy nad tekstem, który zdążyłaś już wyprzeć ze świadomości, bo oto powraca on do ciebie jeszcze ze dwa, trzy razy w pliku z uwagami redaktorskimi i kolejnym, z poprawkami korekty, co oznacza powtórną lekturę i jeszcze jedną, i czasami kolejną – aż do przegrzania mózgu, w czasie, kiedy siedzisz już w kolejnej książce. Ponieważ redaktorki i korektorzy czytają twój tekst wnikliwie i dokładają starań, żeby był jak najlepszy, więc rzadko się zdarza, żeby nie był pełen czerwieni i komentarzy (jeśli jest inaczej, najlepiej od razu zapytaj, czy aby odesłali ci właściwy plik). W pewnym sensie stajesz się tak wnikliwą czytelniczką „swojej” książki, że niewiele masz czasu na lekturę i czerpanie przyjemności z innych książek, czytanych de facto dla przyjemności.

    Mikołaj Denderski – tłumacz z języka angielskiego, na polski przełożył między innymi „Zapiski syna tego kraju” Jamesa Baldwina, „1966. Rok, w którym eksplodowała dekada” Jona Savage’a, „Bladego króla” Davida Fostera Wallace’a, „Głosuj na pana Robinsona i lepszy świat” Donalda Antrima.

    Cykl „Tłumacz to brzmi dumnie?” powstaje pod patronatem Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury.

  • Tłumacz to brzmi dumnie? Kwestionariusz tłumaczki – Dobromiła Jankowska

    Tłumacz to brzmi dumnie? Kwestionariusz tłumaczki – Dobromiła Jankowska

    Metryczka:

    1. Od ilu lat tłumaczę?

    Od 2006 roku, od trzynastu lat.

    2. Czy to moja główna praca i źródło dochodu?

    Nie, pracuję na etacie we wrocławskim Muzeum Pana Tadeusza (Ossolineum), jestem również koordynatorem Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania. Tłumaczenia to moja druga praca i drugie źródło dochodów po etacie.

    Kwestionariusz:

    1. Swoją pierwszą książkę przełożyłam…

    Kiedy w Polsce jeszcze nikt nie słyszał o Greyu, przełożyłam „Wtorkowy Klub Erotyczny” Lisy Beth Kovetz dla serii „Do torebki” Wydawnictwa Dolnośląskiego. Dopiero zaczynała się moda na brytyjskie, irlandzkie i amerykańskie „chick lity”, a więc powieści kobiece, i pojawiło się na Polskim rynku dużo naprawdę przyzwoitej prozy – świetne wprawki dla początkujących tłumaczy. Przez kilka pierwszych lat tłumaczyłam właśnie prozę kobiecą i powieści dla nastolatków, zanim przeskoczyłam do non-fików dla Czarnego. Teraz, kiedy tłumaczę naprawdę wysokiej jakości prozę, tęsknię czasem (no dobrze, często), do zwykłych dialogów, niewymagającej fabuły i większej liczby wypożyczeń bibliotecznych. Tamta pierwsza książka miała być tylko sprawdzeniem, czy potrafię, okazała się pierwszą z ponad sześćdziesięciu (a z uwag redaktorskich do niej wciąż często korzystam).

    2. Jak pracuję? W jakim rytmie?

    Pracuję w rytmie wymuszonym przez pracę etatową, więc moje dni wyglądają dość monotonnie: po ośmiu godzinach w biurze próbuję złapać oddech w drodze do domu, zjadam coś naprędce i siadam do tłumaczenia. W zależności od tego, jak bardzo ciężki był to dzień, tłumaczę do jedenastej, do północy, coraz rzadziej do drugiej czy trzeciej w nocy. Weekendy staram się w całości przeznaczać na tłumaczenie, wtedy udaje mi się trochę odespać. Często urlopy w muzeum wykorzystuję na nadgonienie pracy nad przekładem, ale praca w domu, kiedy nie dzwoni telefon i nie trzeba malować rzęs, to najlepszy odpoczynek. Organizm zaczyna się już buntować, ale przekonuję go, że na razie inaczej się nie da.

    3. Autor, którego się boję…

    To zawsze ten, którego zaczynam właśnie tłumaczyć. Nigdy nie wiesz, nawet jeśli wcześniej przeczytasz książkę, czy niespodziewanie nie pojawią się nawiązania do szkockich, mocno sparafrazowanych, ludowych ballad, które albo dostrzeżesz, albo nie, kumbryjski dialekt, fragmenty w afrikaans czy sto cytatów z innych książek (świeży przykład), co oznacza kilka dni spędzonych w Bibliotece Ossolineum. Niezmiennie boję się pytać autora (nawet jeśli go znam i mamy bezpośredni kontakt) o niejasne sformułowania czy błędy redakcyjne, które zauważę – pisarze często są przewrażliwieni na tym punkcie. Boję się poetów, choć po warsztatach z Billem Johnstonem już trochę mniej, ale chyba najbardziej boję się słabych pisarzy. Niskie pokłony dla Piotra Tarczyńskiego, bo ja na pewno bałabym się Paula Beatty’ego.

    4.Pozycja tłumacza w Polsce jest….

    Pozycja tłumacza w Polsce to gorący temat. Na pewno po 1989 roku tłumacze stracili sporą część szacunku, którym cieszyli się wcześniej – zalew popularnej literatury amerykańskiej i przede wszystkim uwolnienie rynku i miliony publikowanych powieścideł sprawiły, że zamiast kilkunastu uznanych tłumaczy z angielskiego pojawiły się ich setki – często słabych, piszących marnie po polsku. A kiedy zawód traci na wyjątkowości, to słabnie pozycja tłumacza. Od jakichś pięciu lat mam wrażenie, że powoli się to zmienia, oczywiście głównie dzięki działaniom Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury, ale też samych tłumaczy, którzy pracują, by być widoczni. Pomagają w tym niektóre wydawnictwa, decydujące się na zamieszczenie na okładkach lub skrzydełkach nazwisk tłumaczy na równi z autorami (Karakter, Marginesy, Książkowe Klimaty) i te, które o tłumaczy dbają (od etapu umowy, przez redakcję, wpływ tłumacza na tytuł, liczbę egzemplarzy autorskich itp.). Dzięki temu możemy czuć się wyjątkowi i wykonywać dobrą robotę. Wiele jeszcze przed nami – choćby unormowanie stawek (w tym określenie minimalnej), egzekwowanie terminowych płatności i wprowadzenie na stałe umowy modelowej (teraz dobrą wolą wydawcy jest, czy zechce z niej skorzystać), ale światełko w tunelu jest coraz mocniejsze. Tłumacze wchodzą też do świadomości czytelników dzięki nagrodom (Boya-Żeleńskiego, Angelus, Gdynia) czy organizatorom targów książki. Istotne jest też przekładanie polskich autorów, w tym klasycznych, na języki obce – to zawsze dobre newsy. Tylko w 2018 roku ukazały się kolejne tłumaczenie „Pana Tadeusza” na język angielski (Billa Johnstona) i długo wyczekiwany włoski „Messer Taddeo” Silvano De Fantiego (poprzedni, pierwszy, autorstwa Arrigo Boito i Clotilde Garosci opublikowano w 1871!).

    5. Do jakiego stopnia przekład uruchamia nowe możliwości polszczyzny?

    Usłyszałam kiedyś od jurora Nagrody im. Boya-Żeleńskiego, że nominowane książki muszą mieć „nowy język”. Na co dzień, do czytania, wystarczy, jeśli proza jest dobra i dobrze ją przełożymy, ale żeby otrzymać nagrodę za przekład, tłumacz musi zrobić coś więcej – stworzyć własną składnię, leksykę, czasem fleksję – z najnowszych przykładów zrobili to np. Tomasz Gałązka w „Długim marszu w połowie meczu” Bena Fountaina oraz ten sam tłumacz w „Elegii dla bidoków” J.D. Vance’a i wspomniany już Piotr Tarczyński w „Sprzedawczyku”. Specem od nowego języka jest też Marcin Wróbel. Nie wspominam o ostatnich przekładach klasyków, bo to temat na długą, osobną dyskusję, ważniejsze są dla mnie książki niedawno napisane i od razu tłumaczone. Przekład to zawsze „zarządzanie ryzykiem” polsko-obcym, ponieważ nierzadko bywa, że zamierzony efekt albo nie zostaje w ogóle osiągnięty, albo okazuje się inny niż zamierzony, tym samym szkodząc odbiorcy nowo powstałego tekstu i tekstowi oryginalnemu.

    6.Jak to jest być tłumaczem z angielskiego w Polsce?

    Być tłumaczem z angielskiego w Polsce to być jednym z wielu. To często bitwa o to, by czymś się wyróżnić – szybszym tempem, lepszą interpunkcją, większą wyrozumiałością wobec spóźnionych płatności (niestety). Dobrze jest zaprzyjaźniać się z wydawcami, redaktorami, innymi tłumaczami – zwiększać tym samym opcje na otrzymanie zlecenia, bo bardzo trudno jest wystartować od zera w tym najpopularniejszym z języków. Plusem jest ogromny wybór literatury do tłumaczenia – od dziecięcej, przez młodzieżową, popularną, kobiecą, historyczną, niekomercyjną, poezję, popularno-naukową, specjalistyczną… W Polsce wciąż mnóstwo się przekłada z angielskiego, co też oczywiście oznacza, ze dużo książek ginie w otchłani i czasem trzeba się z tym po prostu pogodzić. Ja mam szczęście, bo dostaję dobre prozy – i po publikacji każdej z nich ukazuje się co najmniej kilka, jeśli nie kilkanaście lub kilkadziesiąt recenzji w najróżniejszych mediach (blogach, czasopismach drukowanych i internetowych, w telewizji) – z ostatnich moich dziesięciu przekładów żadna książka nie przeszła bez echa. Wiem, że to niezwykłe i bardzo doceniam starania wydawców, choć to „po prostu” są dobre książki (albo przynajmniej kontrowersyjne jak „Jej ciało i inne strony”).

    7. Tłumaczowi nie wolno…

    Nie wolno zadzierać nosa (w tekście), nie wolno zasłaniać autora, nie wolno go ulepszać (jeśli nie są to błędy rzeczowe), nie wolno z nim walczyć. Nie wolno zaniedbywać słów i ich nadużywać, należy szanować oryginał i pamiętać, że nie piszemy książki od nowa (nawet jeśli kłuje nas ambicja). Jestem zwolenniczką jak najściślejszego trzymania się oryginału, nie lubię szaleć, jeśli zdanie jest proste, nie lubię dokładać słów, których tam nie ma. Tłumacz przede wszystkim musi dbać o polszczyznę – do znudzenia powtarzam do w każdym wywiadzie – obce słowo można sprawdzić w słowniku i w kontekście, ale żeby użyć go w przekładzie, trzeba przede wszystkim znać język polski, jak najwięcej czytać, słuchać i pisać.

    8. Jaka jest rola tłumacza wobec przekładanego tekstu?

    Rolą tłumacza jest bycie „tragarzem słów”, jak mawiał Henryk Bereska. Trochę już wspomniałam o tym wyżej, zatem tu krótko: tłumacz jest odpowiedzialny za każde słowo, które puszcza dalej w świat, zatem nie tylko za siebie, ale też za autora, tekst oryginalny i ten w wersji polskiej.

    9. W przekładach innych szukam…

    …błędów i olśnień.

    10. W tłumaczeniu najbardziej nie lubię…

    W tłumaczeniu jako procesie – frustracji, kiedy nie rozumiem – ale tak stuprocentowo nie rozumiem, nie tylko słowa, ale zdania, kontekstu, sensu, kiedy nie pomaga słownik, a zaprzyjaźnieni native speakerzy mówią, że też nie rozumieją. Kiedy trzeba (rzadko, ale jednak) zostawić jakieś rozwiązanie, choć wcale nie jesteśmy go pewni, a wręcz wiemy, że autor chyba nie do końca właśnie to chciał powiedzieć. Nie lubię, kiedy autorzy nawiązują do swojego życia bardzo prywatnego (choćby w podziękowaniach), a nie można ich o to dopytać, bo albo nie wypada, albo po prostu nie ma z nimi kontaktu (a agent milczy). Musieć zgadywać – tego nie lubię najbardziej.

    Dobromiła Jankowska – tłumaczka z języka angielskiego. Niedawno w jej przekładzie ukazały się „Brud” Davida Vanna, „Madame Zero i inne opowiadania” Sarah Hall i „Przyjaciel” Sigrid Nunez (wszystkie w wydawnictwie Pauza).

    Cykl powstaje pod patronatem Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury.