Tag: reportaż

  • Polak mały, bolszewika goń!

    Ziemowit Szczerek, Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian,
    Ha!art 2013
    Mordor, Afryka, Arabowie, Rosja i Morze Śródziemne – to wszystko metafory, które mają opisywać Ukrainkę w reportażach Szczerka. Za każdym razem jednak okazuje się, że jest to  kraj wymykający się poznaniu. Zróżnicowany, pełen skrajności, rozerwany na dwie części: prozachodnią i prorosyjską, a to wszystko sprawia, że nie można rozpisać jakiejś jednej jego charakterystyki, że nawet jego mieszkańcy nie potrafią dobrze go określić, ani wskazać swojego w nim miejsca. Szczerek stara się jednak uchwycić tę dziwność, to przełamywanie starego i nowego porządku, próbuje oddać świadomość mieszkańców Ukrainy i jej uprzywilejowanych gości, ostatecznie jednak mówi, że nie da się połączyć tych wszystkich perspektyw, bo są one wobec siebie sprzeczne, często też wrogie. Pozycja Szczerka też zawsze jest zewnętrzna, obca:

    Przy przejściu granicznym pokazałem legitymację prasową ukraińskiemu pogranicznikowi, żeby mnie przepuścił przed kawalkadą mrówek. Przez Ukraińców przeszedłem szybko. W polskim przejściu wszedłem do bramki „dla obywateli UE”. Patrzyłem, jak pogranicznicy w bramce obok, w bramce dla gorszych, dla unternarodów, upokarzają jakiegoś starszego Ukraińca (…). Zaciskałem pięści i było mi wstyd. 
      
    Ruch na przekór widoczny jest w tym reportażu w każdym wątku, w każdej opowieści. Od tematu począwszy, poprzez sposób jego realizacji, na formie gatunkowej skończywszy. Szczerek krytykuje, ośmiesza, szydzi – z estetyki komunistycznej, architektury sowieckiej, ukraińskich cwaniaków, polskich turystów: albo pijanych, albo histerycznych, płaczących nad polskim Lwowem i Sonetami krymskimi.

    Polacy podróżują na Ukrainę, by ucałować groby przodków, odbyć podróż sentymentalną, do źródeł, jakiegoś „przedkomunistycznego” modelu polskości, zrobić zdjęcia grobom Orląt Lwowskich, zobaczyć Drohobycz, Bakczysaraj, Czufut-Kale. Ten cel sentymentalny nie przeszkadza jednak zaspokoić innej terapeutycznej potrzeby – dla Polaków Ukraina to przecież miejsce, gdzie można podreperować poczucie własnej wartości, zobaczyć gorszy świat, raz stać się reprezentantem wyższej kultury, większego porządku. Bo w porównaniu z Ukrainą Polska to już Zachód, Unia, dobrobyt, ład i bezpieczeństwo. Aby jednak przepaść ta była bardziej widoczna (a więc i samopoczucie lepsze), należy zderzyć się z jakimś absurdem Wschodu – takie zaś sytuacje zaradni Ukraińcy coraz częściej Polakom aranżują. W przydrożnym barze Misza – ukraiński przewodnik kilku zamożnych Polaków – rozpoczyna awanturę z lokalnymi zabijakami, grozi im bronią, w końcu zasłania się legitymacją policyjną. Wszystko to zaś organizuje, by podnieść poziom adrenaliny, zaspokoić potrzeby znudzonych klientów.

    Polacy współczują Ukrainie, ale też cały czas oglądają ją jak kraj egzotyczny, miejsce, gdzie jest większa bieda, przemoc, bezprawie, gdzie można dowartościować własną sytuację narodową i społeczną:

    Przyjeżdżacie tutaj, bo w innych krajach się z was śmieją. I mają was za to, co wy macie nas: za zacofane zadupie, z którego można się ponabijać. I wobec którego można poczuć wyższość

    mówi urażona Ukrainka.

    Szczerek rozpoczyna swe ukraińskie podróże dekadę temu, w 2002 roku, trafia zatem w przestrzeń, gdzie już się skończył komunizm, ale jeszcze dobrze nie zaczął się kapitalizm, gdzie powstaje jakaś forma przejściowa, w której słuchać „ruskie techno”, rosyjska flota rdzewieje w Odessie, a dziewczęta noszą buty na bardzo wysokich obcasach i mają mocny makijaż. Autor jedzie na Wschód w epoce, gdy wiele osób podróżuje wyłącznie na Zachód, tylko do Unii. Zamiast na łacińskie Południe, wybiera się na Ukrainę, podróżuje bez celu, po to tylko, by obserwować życie, by próbować określić odmienność wschodniego sąsiada. Zwraca się jednak nie tylko przeciw ruchowi turystycznemu generowanemu przez biura podróży, ale i przeciw alternatywnym formom podróżowania, szydzi ze studentów antropologii i kulturoznawstwa, z polskich plecakowców, których tłumy przemierzają Ukrainę. Ci bowiem chcą być inni niż bezmyślny tłum turystów, chcą zbliżyć się do prawdy o Ukrainie, tymczasem – jak pokazuje Szczerek – wybierają po prostu inny stereotyp: chcą przeżyć jakiś „hardkor”, kolekcjonują historyjki o absurdzie ukraińskiego życia, biegają po wsiach, bo chcą wypić wódkę z tubylcami i usłyszeć pieśni ludowe. 

    Cały ten ładunek rozliczeniowy zostaje tu jednak oprawiony w bardzo atrakcyjną, coraz bardziej modną formę reportażu gonzo. Wszystkie kwestie wypowiadają tu postacie wzorowane na amerykańskich beatnikach, chłopcy nieprzytomni od marihuany, kwasów, kokainy. Organizujący hardkor samodzielnie – kierowca łady, którą podróżują po kraju, nigdy nie jest bardziej trzeźwy niż jego pasażerowie, napojem zasadniczym jest zaś mocno wyskokowy płyn na potencję „Wigor”. Myli się jednak ten, kto czyta Przyjdzie Mordor i nas zje… jako zapis diarystyczny. Szczerek idzie tu bowiem bardziej w stronę faction – łączy fikcję i prawdę, szuka takiej formy opowieści, która stanie się maksymalnie sugestywna.

    Szczerek wprowadza w Polsce gonzo do prozy mainstreamowej i robi to doprawdy znakomicie. Jednakże wydarzenia ostatnich kilku miesięcy, widmo wojny domowej, które coraz wyraźniej zagraża Ukrainie, sprawiają, że czyta się tę książkę w zupełnie inny sposób, że obserwacje autora przestają mieć wymiar wyłącznie kulturowo-antropologiczny, a stają się dramatyczną opowieścią o walce – prawdziwej walce – o inną niż narzucona tożsamość. 
  • Europa jak wioska potiomkinowska albo jądro ciemności

    Florian Klenk, Kiedyś był tu koniec świata
    Czarne 2013
    Europa w stanie permanentnej wojny, wyławiane z rzek pociętych prostytutek, emigranci przetrzymywani w więzieniach, mordujące się nawzajem nastolatki. Oto świat Środkowej Europy i strefy przygranicznej Unii Europejskiej. Florian Klenk pisze z perspektywy austriackiej, ale interesują go konsekwencje nowego podziału Europy, bo okazuje się, że granica Unii dzieli Europę równie mocno co dawnej żelazna kurtyna. Klenk opisuje więc pewnego rodzaju skandal etyczny – Unia szafująca hasłami wolności, demokracji, powszechnego dobra i szacunku jednostki, prowadzi restrykcyjną politykę wobec uchodźców, z okrucieństwem traktuje dzieci adoptowane poza Europą, nie dba o kobiety przywożone zza wschodniej granicy i zamieniane w prostytutki-narkomanki na ulicach największych miast.  
    Zawiedzie się ten, kto liczy na reportaż historyczny – Klenk żyje współczesnością, pokazuje świat taki, jaki jest teraz, na granicy strefy Schengen. W tym zbiorze ważne jest odwrócenie perspektywy – upadek komunizmu i stopniowe rozszerzanie Unii nie są zdarzeniami pozytywnymi, ale pewnego rodzaju katastrofą, która otworzyła drogę przemocy. Europa dalej dzieli się na lepszą-zamożniejszą i gorszą-biedniejszą część, biedni próbują przedrzeć się na Zachód, co wymusza wzmacnianie granicy, zamożni uprawiają przygraniczną seks-turystykę, która nakręca koniunkturę we wsiach i miasteczkach.  

    To jest świat postapokaliptyczny, składający się z kolejnych więzień – trafiają do nich złapani na granicy uchodźcy i emigranci. W mieszkaniach więzi się dziewczyny, które nie chcą pracować na ulicy. Świat pod bronią i na łańcuchu: Unia zbroi się i wzmacnia granice, stara się chronić nie tylko przed przemytem, ale i przed emigrantami. Na graniach Unii ustawia się całe kontyngenty wojskowe, których członkowie patrolują zalesione tereny. Wśród żołnierzy wzrasta liczba samobójstw (choć w oficjalnych statystykach zawsze podaje się rodzinne, pozazawodowe kłopoty jako przyczynę samobójczej śmierci). Na granicy niemiecko-czeskiej nocami rozbłyskują neony: „Codziennie świeże dziewczynki”, „Paradiso”, „Afrodyta”, „Kamasutra-Club”. Pracownicy organizacji humanitarnych alarmują, że klienci szukający prostytutek są tu bardziej brutalni niż na ulicach własnych dużych miast:

    Lubią obcinać prostytutkom włosy, zostawiają je w lesie. Dają upust fantazjom, za które w niemieckim burdelu dostaliby po gębie.

    Okazuje się więc, że o ile jesteśmy kulturalni w granicach Unii (która teraz równoznaczna jest z Europą), to poza jej granicami lub wobec osób do niej nieprzynależących ujawniamy najniższe instynkty. Europa Wschodnia to nowe jądro ciemności, przestrzeń bez właściwości, w której zamożni Europejczycy czują się bezkarni. To tutaj dają upust spętanym przez cywilizację zachodnią popędom:

    Doradca PR ze śródmieścia przedstawia się przez telefon jako „brutalny wieprz”, chce „zatkać wszystkie dziurki” siedemnastoletniej śwince.   

    Wydaje się więc po raz kolejny, że Joseph Conrad miał rację, opisując zachowania Europejczyków uwolnionych od ciężaru cywilizacji. Okazuje się jednak, że granica staje się coraz bardziej symboliczna i niewiele trzeba, by zetrzeć cienką politurę.

    Prawo sprawia, że to państwa pozaunijne zaczynają bronić jej granic – na Ukrainie funkcjonuje wiele obozów, w których przetrzymuje się schwytanych emigrantów:

    W wełnianych płaszczach, okryci kocami, wyglądają jak jeńcy wojenni. Ale tu rządzą nie generałowie, tylko nadmiernie obciążeni wymaganiami Unii ukraińscy biurokraci. Żaden z nich nie przyzna schwytanym azylu, tak przynajmniej mówią statystyki. Mimo że wielu mężczyzn opowiada o torturach, jakim byli poddawani w swoich krajach. Niektórzy byli lekarzami, inżynierami, tu czują się traktowani „jak psy”.    

    Okazuje się zatem, że Unia, ustawiająca się jako wzór demokracji do naśladowania, innymi rękami rozwiązuje swoje problemy – to Ukraińcy budują obozy przejściowe, wyłapywać mają cały nielegalny ruch ludzki. Dlatego też Klenk pyta o nową tożsamość Europy:

    Czy jest już tylko twierdzą? Czy też kontynentem wolności?

    Grzechem głównym staje się więc w tym układzie hipokryzja i obojętność, bezmyślność. Prawo jest surowsze wobec prostytutek niż wobec ich sutenerów. Wiedeńscy prawnicy bez większego skrępowania zamawiają do hotelu nastolatki ze Wschodu, a jednocześnie zaostrzają emigracyjne przepisy, domagają się „czyszczenia ulic” z nielegalnych emigrantów. To właśnie popyt, ruch samochodów na zachodnich numerach sprawia, że całe wsie przygraniczne zamieniają się w domy publiczne, a do zachodnich miast odstawia się kontenery kobiet ze Wschodu.   

    Klenk ma wyraźnie demaskatorskie zamiary i choć zjawiska, które opisuje, nie są niczym nowym, to jednocześnie przeraża ich nowa skala, a także rozmiary represji i kompletnie niezrozumienie, z jakimi spotykają się przybysze. Europa kompromituje się sama – zarówno jej politycy, jak i poszukujący „dziewczynek” przeciętni obywatele. Jak pisze autor, sposób stworzenia granicy i sposób jej ochrony więcej mówi o tym, kogo ona chroni. Europejczycy okazują się dzicy, prymitywni, zakłamani i brutalni, ale widzą siebie jako ludzi cywilizowanych i wykształconych, budujących mury, które mają ich obronić przed zalewem dziczy, nowego barbarzyństwa. To jeden z najżywszych mitów współczesnej Europy. Z tego zaś, co pisze Klenk, wynika, że jest to także mit najbardziej przerażający i niszczycielski.

  • Socjalizm się wali, a tu jakiś morderca…

     
    Przemysław Semczuk, Czarna wołga. Kryminalna historia PRL
    Znak 2013
    Temat świetny, realizacja beznadziejna. Dawno nie czytała niczego, co tak bardzo by mnie irytowało słabością warsztatu reporterskiego, prymitywizmem języka i kompletnym brakiem plastycznych opisów.

    Semczuk złapał się za fantastyczny, interesujący temat. Czarna wołga poświęcona jest 12 sprawom kryminalnym, głośnym aferom, które miały miejsce w dobie PRL-u: Wampirowi ze Śląska, mitycznej czarnej wołdze, podkładaczom bomb w samolotach LOT-u, napadowi na bank pod Orłami, zabójstwu Jana Gerharda, kradzieży broni z posterunku we Frampolu. Przedstawia też fałszerstwa, przestępstwa dokonywane na statkach handlowych, gwałty, porwania dzieci, napady rabunkowe. PRL zyskuje zupełnie inną twarz, bo nie ma tu opozycji i władzy, budowania komunizmu i obalania go. Na tle spraw kryminalnych tworzy się za to obraz sfrustrowanego, podzielonego majątkowo społeczeństwa, pogrążonego w potężnym ciągu alkoholowym. Jak się jednak okazuje, doły społeczne, męty i prostytutki niewiele dzieli od samej góry – zamożnych polityków, poruszających się po mieście luksusowymi fiatami 125p. Milicja pije, pije ORMO i ZOMO. Ich wszystkich próbuje pilnować Służba Bezpieczeństwa, ale i ona ma słabe wyniki, nie werbuje tyle kontaktów operacyjnych, ile powinna. PRL to państwo rozkładu – politycznego i moralnego, świat bez perspektyw, w którym najgorsze zbrodnie popełnia się dla pieniędzy.  

    Ten obraz rozkładu trzeba sobie jednak skrupulatnie wyśledzić samemu – autor nie zajmuje się w ogóle PRL-em, nie zarysowuje tła, nie szuka smakowitego szczegółu, obrazków rodzajowych. Pisze dla tych, którzy tę epokę znają i pamiętają (a to przecież coraz mniejsza grupa).

    Mam też wrażenie, że całą energię Semuczka pochłonęło śledztwo, zbieranie materiałów i porządkowanie ich, przekopywanie się przez teczki w IPN-ie. Na samo pisanie nie zostało mu już ani grama zapału i widać to w tekście – autor podąża za swoimi notatkami, streszcza w pośpiechu kolejne sprawy, nie zatrzymuje się, by nam o tych przestępstwach opowiedzieć. Jeśli ktoś liczył na polskiego Jurgena Thorwalda – tutaj go nie znajdzie. Książka jest w gruncie rzeczy krótka, bo choć opisuje kilka spraw, to przecież na każdą z nich składało się morze materiału, gigantyczna ilość notatek, mnóstwo faktów. Czytelnik dostaje z nich wyciąg, bo narracja Semczuka to notatka z notatek – a więc prawdziwy koszmar. Jego sprawozdawczy styl zabija dramatyzm, nie pozwala na wejście w ten świat, na poznanie minionej rzeczywistości.

    Choć pośpiech i oschłość stylu niszczy przyjemność czytelniczą, to cięższy zarzut dotyczy lekceważenia historycznych aspektów tego świata. Nie ma tu charakterystyki milicji, nie dowiemy się niczego o pracy i organizacji służb mundurowych. Nie ma nawet rozdziału wprowadzającego, który w jakiś sposób sytuowałby milicję na tle innych służb mundurowych PRL-u. Semczuk pisze tak, jakby wszyscy wszystko o tej epoce i o tych służbach wiedzieli – a jest przecież dokładnie odwrotnie. Użycie pozbawionego emocji języka, dominującego w całym tekście, staje się tutaj szczególnie szkodliwe – autor tak samo bowiem charakteryzuje przebieg zbrodni, jak i przebieg śledztwa. Tym samym tonem opowiada o brutalnych przesłuchaniach, politycznych naciskach, inwigilacji, pozyskiwaniu kontaktów operacyjnych, kontroli korespondencji i zakładaniu podsłuchów. Z perspektywy Czarnej wołgi wszystkie chwyty stosowane przez milicję znajdowały uzasadnienie, służyły przecież zatrzymaniu gwałcicieli i rabusiów. Służba Bezpieczeństwa, którą wzywano do pomocy, gdy milicja nie radziła sobie ze śledztwem, jawi się tu jako siła opatrznościowa, grupa dysponująca lepszymi, bardziej doświadczonymi pracownikami. Wydaje się, że taki dyskurs i oceny wymagają jakiegoś komentarza!

    Słowem – należy unikać Czarnej wołgi, jeśli czytelnik nie chce ryzykować własnym samopoczuciem i przyjemnością z lektury.  
  • Lęki białych osadników

    David Olusoga, Gasper W. Erichsen, Zbrodnia Kajzera

    Wielka Litera 2012
    Ten reportaż udowadnia, jak daleko sięgają korzenie nazizmu. Autorzy Zbrodni Kajzera pokazują, że rasistowski kolonializm i darwinizm społeczny, które stanowiły podstawy ideologii III Rzeszy w gruncie rzeczy narodziły się w XIX wieku i stały się motorem podboju  zamorskich posiadłości przez poddanych Wilhelma II. Ojciec Göringa przez lata pracował jako urzędnik w Afryce Południowo-Zachodniej, a świadkiem rozwiązań, jakie stosowano w walce z lokalnymi plemionami był młody Hermann i całe jego pokolenie.  

    Wszyscy wiemy, że obozy koncentracyjne zostały stworzone przez Hiszpanów na Kubie, a potem Brytyjczycy osadzali w nich Burów i Afrykanerów w wojnie, jaką toczyli w dzisiejszej Republice Południowej Afryki. To Niemcy jednak – w swojej kolonii w Afryce Południowo-Zachodniej na początku XX wieku jako pierwsi połączyli koncentrację ludności z pracą przymusową.

    Gdy w tej kolonii wybuchło powstanie Hererów – skierowane przeciwko Niemcom, ludność cywilna została szybko spacyfikowana, a sporą część eksterminowano natychmiast, bo program kolonialny zakładał konieczność zdobycia jak największych obszarów gotowych do zasiedlenia przez białych osadników. Gdy dostrzeżono jednak, że eksterminacja równoznaczna jest z utratą brak rąk do pracy, w 1905 założono dla Hererów obozy koncentracyjne: w pobliżu dużych miast i portów, gdzie ich praca gwarantowała rozwój ekonomiczny, pozwalała tworzyć infrastrukturę – porty, fabryki, linie kolejowe.

    Obszar dzisiejszej Namibii zamieszkiwało też drugie wielkie plemię – Nama, które przez pokolenia zmagało się z Hererami, nie chciało też zjednoczyć się z nimi w czasie powstania antykolonizacyjnego. Swój bunt podniosło ono dopiero po tym, jak Niemcy przetrzebili Hererów i zaprzęgli ich do wszystkich możliwych robót. Niemcy powstanie dość szybko zdławili i zaczęli więzić Nama w istniejących obozach. Szybko odkryli jednak, że należący do tego plemienia Afrykańczycy nie nadają się do ciężkiej pracy tak jak Hererowie. Poszukiwali więc jakiegoś innego rozwiązania – nieprzydatni Nama zabierali tylko przestrzeń potrzebną białym. W końcu u wybrzeża miasta Lüderitz, na  Shark Island założono obóz, którego jedynym celem była fizyczna eksterminacja osadzonych w nim więźniów. Proces ten w porównaniu do obozów z lat 40. trwał długo – pozwalano bowiem, by Nama umierali z powodu chorób i głodu.

    Pozostałości po obozach odkryto w 1915 roku, gdy działania wojenne przeniosły się do Afryki i gdy Afryka Południowo-Zachodnia została zdobyta przez wojska Ententy. Prasa francuska i brytyjska pisały ostro o masowych grobach i pozostałościach obozów, ale w kilka lat po tym rozliczeniu wszystkich ogarnęła zbiorowa amnezja i Niemcy wrócili do Namibii, opierając swoją politykę na prawach, które potem stworzyły podstawy apartheidu.

    Opowieść o kolonizacji niemieckiej, dwóch powstaniach rdzennych plemion, tłumieniu buntu i obozach wyznacza tu właśnie główną oś reportażu historycznego, stanowi podstawę rekonstrukcji. W tym opasłym tomie autorzy opisują to, co sami lapidarnie określają jako „rutynowe barbarzyństwo”.

    Zbrodnia kajzera to reportaż szalenie pesymistyczny – widać bowiem z niego, jak raz za razem społeczeństwo europejskie popełnia te same błędy, jak żyje poza ideałami, które samo wytwarza, jak wracają do nas te same pomysły i rozwiązania ubrane tylko w nowe hasła. Nie ma tu żadnej ślepej siły, Historii, która tworzyłaby okrutne, antyludzkie procesy. Jest to też opowieść o hipokryzji – o tym, jak w 1904 roku Europa potępiała politykę Leopolda III w Kongu, a jednocześnie pozwalała, by oddziały Schutzgruppe Wilhelma II rozstrzeliwały kobiety i dzieci w namibijskich wioskach.  

    Amnezja społeczna, świadome odcinanie się od historii pozwalają zaś na paradoksy, ironiczne zatoczenie koła – po II wojnie to właśnie w Namibii osiedliła się część nazistowskich emigrantów i jeszcze w ostatnich dekadach celebrowała rocznice urodzin Hitlera czy radośnie komentowała śmierć Szymona Wiesenthala.

    Główny problem, o którym opowiadają autorzy, wiąże się właśnie z tym rozmywaniem się pamięci, ponieważ to jej brak dopuszcza do powtarzania się wciąż tej samej historii. Tak jak u progu XX wieku Niemcy podbijali Afrykę, realizując rasistowski kolonializm i opierając się na hasłach posuniętego do absurdu darwinizmu społecznego, tak też w latach 40. próbowali skolonizować Wschód Europy. Nie zmieniły się idee, które dały podstawy kolonializmowi XIX wiecznemu i wojnie na Wschodzie – przekonanie, że ludność niższa ma w ramach boskiego planu jedynie pilnować ziemi do czasu przybycia wyższej rasy, a praca przymusowa oświeca i uszlachetnia, bo stanowi odpowiedź na wrodzone lenistwo ludności podbijanej. Te dwie tezy autorzy zaczerpnęli z pism niemieckich kolonizatorów z przełomu wieków, choć równie dobrze moglibyśmy je umieścić w Mein Kampf.  

    Warto przeczytać Zbrodnię kajzera, by zobaczyć, jak tworzy się opowieść o historii, jak zwycięzcy zapisują swoją wersję, a kości pokonanych wrzucają do morza. 
  • Romper la hora

    Katarzyna Kobylarczyk, Pył z landrynek
    Czarne 2013
    Tytuł recenzji nawiązuje do poczucia pękania ziemi, drżenia w trzewiach, jakie odczuwają uczestnicy fiesty w hiszpańskiej miejscowości Calanda. Zbierają się oni co roku w Wielki Piątek, żeby bębnieniem w najrozmaitsze bębny uczcić śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa. Na bębnach po kilku godzinach wybijania rytmu pozostają krwawe ślady, skóra na dłoniach pęka, śladów nie da się już usunąć.

    Kobylarczyk podróżowała po Hiszpanii przez kilka lat, poszukiwała najdziwniejszych fiest, z których relacje zamieściła w swoim zbiorze. Wojna na landrynki toczona przez dorosłych mężczyzn w Vilanova, bębnienie w Calandzie, bieg z figurą Chrystusa włożoną do kryształowej trumny w Penas de San Pedro to te mało znane. Obok nich Kobylarczyk pisze także o tych znanych na całym świecie – ucieczce przed bykami w Pampelunie, tomatinie  [wojnie na pomidory] w Bunol, paleniu fallas[konstrukcji przedstawiających postaci lub sceny z życia społecznego] w Walencji.

    Podróż tropem fiest prowadzi autorkę przez wszystkie regiony Hiszpanii, małe górskie miasteczka, ale i Barcelonę. Pozwala wejść w historię tego kraju – Kobylarczyk odwiedza Cuacos de Yuste, w którym cesarz Karol V spędził ostatnie dni (i kazał przygotować próbę swojego własnego pogrzebu, w czasie której leżał przez kilka godzin na katafalku zawinięty w całun), płynie promem przez rzekę Ebro, która dla Hiszpanów stanowi symbol ich ziemi rodzinnej, studiuje dzieje inkwizycji i dyktatury Franco, bo wtedy właśnie zakazano zbiorowego świętowania.

    W recenzjach (tu i tu) na temat Pyłu z landrynek spotkałam się z zarzutem, że Kobylarczyk za mało miejsca poświęca zagłębianie się w temat, że brak u niej bohaterów. Tymczasem wydaje mi się, że to nie wynik braku umiejętności, ale świadomie wprowadzona strategia, chwyt widoczny na poziomie opowiadania i konstrukcji formalnej. Otóż autorka wyraźnie pokazuje, że uczestnictwo w fiestach przestało mieć charakter religijny, metafizyczny, a stało się odmianą turystyki. Ona sama jest właśnie takim profesjonalnym poszukiwaczem fiest – szuka ich opisów w przewodnikach, dopytuje o nie napotkanych Hiszpanów. Przygotowania do udziału w fieście opisuje jak przygotowania korespondenta wojennego – trzeba zabrać sprzęt, odzież, buty:

    Ubranie, które może się zniszczyć, żadnych łatwopalnych ortalionów, szczoteczka do zębów, twarde buty, aparat fotograficzny, folia do osłonięcia obiektywu. Trzeba być gotowym na tłum, na wielki ścisk, na rozpasane, pijane miasto, na kłęby duszącego dymu, na wybuchy, na jęzory ognia, na potop wody i wina, na wrzask i ogłuszający hałas, na niebezpieczne zwierzęta, na widok krwi.

     Turyści polują na fiestę, uczestniczą w niej, robiąc zdjęcia pokutnikom. Jak pisze Kobylarczyk, prawdziwa pokuta bohaterów fiesty polega współcześnie na pokazaniu się obojętnemu religijnie tłumowi, na przeżyciu upokorzenia, zderzeniu własnego przeżycia z ich obojętnością lub płytkim zainteresowaniem sensacją (Ile krwi? Jak długo trzeba się batożyć? Czy byki były wystarczająco agresywne?). Widzowie fiesty,  pijąc rum z colą w plastikowych kubkach, oglądają biczownika podążającego w kolumnie mnichów czy człowieka dźwigającego krzyż.

     Ta powierzchowność przeżycia powtarza się na poziomie opisu – autorka przedstawia zdarzenia, rozkład miasteczka, stroje, sposób celebrowania fiesty, jej aspekty ekonomiczne (wylicza ilość stowarzyszeń Casas Fallers i wydane przez nie pieniądze na przygotowanie fallas w Walencji), zachowanie uczestników i obserwatorów. Dominuje jednak perspektywa zewnętrzna, totalizująca, bez introspekcji i skupieniu na jednostce. Cywilizacja współczesna, tłum i pośpiech nie pozwalają na zagłębienie się w przeżywaniu – zdaje się mówić Kobylarczyk.

    To jednak, co budzi jej fascynację i mocno widoczne jest w tekście, to wąska granica między sacrum i profanum. Wszyscy pragną uczestnictwa w mistycznym święcie, wzięcia udziału w jakiejś transgresji, przejścia z piekła do nieba, ze śmierci w życie. Każdy chce dotknąć niewypowiadalnego. Każdy pragnie przeżyć romper la hora – drżenie wnętrzności w sensie dosłownym i metaforycznym:

    Światem wstrząsnął spazm i wyraźnie, naprawdę wyraźnie można było poczuć, że coś się w nim złamało, coś pękło, nieodwołalnie się rozpadło i runęło z łoskotem.

    Jednocześnie jednak nikomu się to nie udaje, wszyscy uprawiają jakąś formę powierzchownej turystyki. Masowe podążanie za mistycznym doznaniem skończyć się musi jarmarczą ucieczką przed bykiem.

    Hiszpanie godzą się, by ich święta stały się turystyczną atrakcją, akceptują cienką granicę między biczownikami a obserwatorami, pozostaje ona jednak nie do pokonania. O ile bowiem tłum turystów, pogryzając kanapki z szynką w Wielki Piątek z umiarkowanym zainteresowaniem ogląda fiestę w San Vincente de la Sonsierra, o tyle jej uczestnicy są wrogo do widzów nastawieni. Pozwalają się oglądać, ale nie dają zgody na wejście tłumu w procesję.
    Kobylarczyk jest świetna, pokazuje to, co już znamy z zupełnie nowej perspektywy. Wykorzystuje i przekształca gatunkową formę reportażu, czyni go bardziej nowoczesnym – mniej skupionym na podmiotowym doświadczeniu, a bardziej na anonimowym, podróżującym tłumie.

     Kibicuję jej jako autorce, czytałam z zainteresowaniem jej wcześniejsze reportaże o Nowej Hucie, teraz ten zbiór. Zobaczymy, co dalej.