Tag: przekład literacki

  • Kwestionariusz tłumaczy – Wawrzyniec Brzozowski

    Kwestionariusz tłumaczy – Wawrzyniec Brzozowski

     

    • Kiedy przełożył Pan swoją pierwszą książkę?

    Zadebiutowałem jako tłumacz w 2001 roku, zbliżając się do pięćdziesiątki. Kilka lat wcześniej, przeczytawszy La Vie mode d’emploi Georges’a Pereca, uznałem, że jest to arcydzieło, które koniecznie trzeba przetłumaczyć na polski. Nigdy wcześniej nie myślałem o tłumaczeniu literatury, ale los sprawił, że przełożyłem potem kilkanaście książek. Od kilku lat myślałem o tym, by skończyć moją translatorską przygodę, ale nie byłem szczególnie konsekwentny. Sądzę jednak że przekład W cieniu rozkwitających dziewcząt jest rzeczywiście ostatni (na wydanie czekają jeszcze przełożone wcześniej dwa opasłe tomy: Pisma olimpijskie barona de Coubertin i drugi wybór pamiętników króla Stasia, dotyczących schyłku jego życia). Tak zatem niektóre z moich odpowiedzi na ankietę są w czasie przeszłym.

    • W jakim rytmie Pan pracuje? 

    Przekładami zajmowałem się niezbyt regularnie, ale kiedy tłumaczyłem, zazwyczaj pracowałem bardzo intensywnie, goniony terminami. Miałem to szczęście, że zwykle musiałem w tym czasie zajmować się niczym innym, co zapewne należy uznać za luksus w przypadku większości tłumaczy.

    • Dlaczego tłumaczenie może być przyjemne? Czy jest raczej źródłem cierpień?

    Bywa przyjemne, ale częściej, przynajmniej w moim przypadku, łączyło się nie tyle z cierpieniem, ile raczej zniechęceniem. Myślę, że mechanizm jest ten sam, co u pisarza lub artysty czy choćby solidnego rzemieślnika – z jednej strony satysfakcja, z drugiej ponure poczucie bezsilności, kiedy nie potrafi się nadać właściwej formy temu, co chce się wyrazić, a w przypadku tłumacza, oddać to, co stworzył autor oryginału.

    Zdarzało się, że coś, co uznałem za raczej marnie przełożone, przyjęte było przez „konsumentów” o wiele lepiej niż się spodziewałem. Niestety, bywało również odwrotnie.

    • Czy jest jakiś autor, którego się Pan boi?

    Są ich grube tysiące, ale trudno chyba mówić o strachu – chodzi o książki źle napisane, ale też te, których nie potrafiłbym porządnie przetłumaczyć. Albo dlatego, że są mi dalekie, albo czuję, że przekład przekracza moje możliwości. 

    • Co wywołuje największą radość tłumacza? A co jego rozpacz?

    Uzupełniając to, o czym wspomniałem powyżej, z pewnością tłumaczy, jak i wszystkich innych, cieszy porządne honorarium, a do rozpaczy doprowadzić mogą kłopoty z jego wypłaceniem.

    • Kiedy stawia Pani/Pan kropkę?

    Prawie nigdy nie zależało to ode mnie, lecz od popędzającego mnie wydawcy. Sądzę, że aby tłumacz mógł ocenić rzetelnie przekład, musiałby o nim zapomnieć na kilka miesięcy i dopiero potem zrewidować go ostatecznie z dystansu. Ale taka możliwość zdarza się bardzo rzadko, kiedy przekłada się na zamówienie, jak prawie zawsze było w moim przypadku. Powiedzmy, że kończę, kiedy uznam, że nie muszę za bardzo wstydzić się przed redaktorem, instytucją szalenie ważną, niestety na wymarciu. Zazwyczaj miałem szczęście do redaktorów, od których nauczyłem się naprawdę sporo.

    • Jaka jest pozycja tłumacza w Polsce?

    Z jednej strony, siłą rzeczy, służebna – jak wszędzie. Z drugiej, o ile się orientuję, w niektórych krajach tłumacze prestiżowo i finansowo miewają się gorzej niż w Polsce, w innych za to zdecydowanie lepiej.

    Jak to naprawdę jest u nas z tłumaczami? W ostatnich latach rozmnożyły się rozmaite nagrody za przekłady, coraz więcej jest rozpoznawalnych nazwisk w tej branży, ale cóż – kiedy kilka dni temu, siedząc przy komputerze, zapragnąłem nagle zajrzeć do Ziemi jałowej Eliota, okazało się, że w dwóch pierwszych pojawiających się w sieci przekładach zabrakło nazwiska tłumacza, a były to przekłady Miłosza.

    • Czy tłumacz jest mecenasem literatury, jaką przekłada? Promotorem języka obcego?

    Jeśli już, promuje raczej literaturę niż język (choć może się zdarzyć, że ktoś zachęcony – albo zniechęcony – przekładem, sięgnie do oryginału. A mecenas to chyba niewłaściwe słowo – Gajusz Pliniusz obsypywał hojnie literatów złotem…

    Rzecz jasna, bardzo wielu autorów istnieje w pewnych krajach tylko dzięki inicjatywie tłumaczy, a niekiedy dzięki nim robią światową karierę.

    • Czy tłumacz coś musi? A może czegoś mu nie wolno?

    Myślę, że przede wszystkim powinien się starać wykonać dobrą robotę, nie wypaczając nadmiernie przekazu dzieła, nie tracąc zbyt wiele z walorów oryginału i nie zniechęcając czytelnika.

    Swoją drogą, czasami pojawia pokusa poprawiania autora – w zasadzie nie należy tego robić, ale cóż, nie da się ukryć, że Kubuś Puchatek i Byczek Fernando w przekładzie Ireny Tuwim są naprawdę lepsze od oryginału…

    • Do jakiego stopnia przekład uruchamia nowe możliwości polszczyzny?

    Przekład zmusza niekiedy tłumacza do przekraczania granic wyznaczonych przez słowniki i zasady poprawności językowej. I z tej perspektywy dobrze jest przekładać na język polski, który dzięki elastyczności składniowej, ogromnym możliwościom tworzenia zrozumiałych dla czytelników neologizmów i kilku innym cechom oferuje znacznie większe możliwości niż większość języków, tak zatem większe problemy miewają zazwyczaj tłumacze z polskiego, próbując na przykład z lepszym czy gorszym skutkiem przekładać słowotwórcze dokonania Stanisława Lema.

    • Czy tłumaczenie może stworzyć język, którego nie ma w języku docelowym? Jakiś socjolekt? Dialekt?

    Jeśli autor zrobił to w języku oryginału, wręcz powinno.

    • Czy można przygotować przekład, który nie będzie się starzał?

    Nic nie jest wieczne, ale przekłady Paszkowskiego, Dmochowskiego czy Porębowicza – przy wszystkich swych brakach i niedoskonałościach – trzymają się całkiem nieźle.

    Nie wspominając już o znakomitej większości przekładów Boya (jednym z wyjątków, nie tylko moim zdaniem, jest jednak Proust w jego tłumaczeniu).

    • W jaki sposób należy myśleć o tekście, by zachować jego językową odrębność w polszczyźnie?

    Sądzę, że jest to nie tyle kwestia rozmyślań, ile raczej intuicji i wyczucia poetyki oryginału.

    • W jakich rejestrach szukał Pan inspiracji do przekładu nominowanego do nagrody?

    Każdy z tomów W poszukiwaniu utraconego czasu w nowym przekładzie tłumaczy kto inny, siłą rzeczy starałem się więc stosować pewne zasady, ustalone przez panią Krystynę Rodowską, znakomitą tłumaczkę pierwszego tomu, która w wielkim stopniu przyczyniła się do całej tej inicjatywy. A poza tym nie szukałem jakichś szczególnych inspiracji, może tylko starając się wczuć w Prousta, który pisałby w tamtej epoce po polsku.

  • Przekład – warsztat. Hanna Igalson-Tygielska

    Przekład – warsztat. Hanna Igalson-Tygielska

    Poprosiłam tłumaczy nominowanych w tym roku do Nagrody Translatorskiej im. Boya-Żeleńskiego o wskazanie takich zdań, nad którymi się męczyli – bo przecież często chodzi o inną melodię języka, zupełnie obcy kontekst, słownictwo sprzed kilku epok, zupełnie dzisiaj niezrozumiałe, lub takie, które nie ma odpowiednika w polszczyźnie. 

    Języki nie są wobec siebie równoległe, nie są symetryczne, każdy wprowadza swoje uniwersum i nie da się go przełożyć ani szybko, ani prosto. 

    Hanna Igalson-Tygielska jako przykład skomplikowanego tłumaczenia podała sonet Saint-Beuve’a z XIX wieku:

    Sonnet

    J’étais un arbre en fleur où chantait ma Jeunesse,
    Jeunesse, oiseau charmant, mais trop vite envolé,
    Et même, avant de fuir du bel arbre effeuillé,
    Il avait tant chanté qu’il se plaignait sans cesse.

    Mais sa plainte était douce, et telle en sa tristesse
    Qu’à défaut de témoins et de groupe assemblé,
    Le buisson attentif avec l’écho troublé
    Et le coeur du vieux chêne en pleuraient de tendresse.

    Tout se tait, tout est mort! L’arbre, veuf de chansons,
    Étend ses rameaux nus sous les mornes saisons;
    Quelque craquement sourd s’entend par intervalle;

    Debout il se dévore, il se ride, il attend,
    Jusqu’à l’heure où viendra la Corneille fatale
    Pour le suprême hiver chanter le dernier chant.

     

     

    Który przełożyła tak:

    Sonet

     

     

     

    Byłem rozkwitłym drzewem w dniach śpiewnej Młodości,

    Co jak śpiewna ptaszyna z gałęzi sfrunęła,

    Lecz nim jesień już ciemna kończyła swe dzieła

    We wdzięcznym śpiewie ptaka zew skargi zagościł.

     

    A tak słodka ta skarga i pełna żałości,

    Że choć ją licznych świadków bliskość ominęła,

    Gęstwina leśna echem przeciągłym westchnęła,

    Serce starego dębu załkało z czułości.

     

    Wszystko milknie i kona! Drzewo owdowiałe

    Wyciąga drżące ręce pod deszczu powałę,

    Głuchym trzaskiem niekiedy we wnętrzu zastuka;

     

    Samo siebie pożera – gnie się, marszczy, słania,

    Czeka zimy, co ześle fatalnego Kruka,

    By mu requiem zaśpiewał w godzinie konania.

     

     

    Sonet ukazał się w trzecim tomie „Antologii poezji francuskiej” – w wyborze i opracowaniu Jerzego Lisowskiego, Czytelnik 2000.

     

     

     

     

     

     

  • Przekład – warsztat. Wawrzyniec Brzozowski

    Przekład – warsztat. Wawrzyniec Brzozowski

     

    Poprosiłam tłumaczy nominowanych w tym roku do Nagrody Translatorskiej im. Boya-Żeleńskiego o wskazanie takich zdań, nad którymi się męczyli – bo przecież często chodzi o inną melodię języka, zupełnie obcy kontekst, słownictwo sprzed kilku epok, zupełnie dzisiaj niezrozumiałe, lub takie, które nie ma odpowiednika w polszczyźnie. 

    Języki nie są wobec siebie równoległe, nie są symetryczne, każdy wprowadza swoje uniwersum i nie da się go przełożyć ani szybko, ani prosto. 

    Dzisiaj fragment, który wskazał Wawrzyniec Brzozowski – wraz z jego komentarzem: 

    Co jest najtrudniejsze w tłumaczeniu? Bywa z tym bardzo różnie. Zdarzało mi się przekładać rzeczy dość karkołomne, przede wszystkim u Pereca – na przykład 179 zdań dotyczących zdarzeń opisanych w „Życiu instrukcji obsługi”, długich na 60 znaków wraz ze spacjami, ułożonych w trzy bloki, dwa po 60 wersów, a ostatni liczący ich 59, przy czym ostatnia litera pierwszego zdania w każdym bloku, w drugim musiała być druga od końca, w trzecim trzecia itd., tak by tworzyły ich diagonalne osie, składające się na trzyliterowe słowo, które tłumaczy brak ostatniego, 180 wersu. W pierwszym wydaniu „Życia” spełniłem tylko pierwszy wymóg – 60 znaków w wersie. Dowiedziawszy się dopiero potem od perecologów, że kolejność zdań, oprócz jednego, może być dowolna, w drugim wydaniu pokusiłem się o  spełnienie pozostałych warunków. I okazało się to dość przyjemną łamigłówką.

    O wiele gorsze wspomnienia z polowań na właściwe słowo, frazę, poetykę, mam ze zmagań z Proustem. O ile pamiętam, poniższy fragment, pośród wielu innych, sprawił mi o wiele więcej niemiłych kłopotów.

    “Les levers de soleil sont un accompagnement des longs voyages en chemin de fer, comme les œufs durs, les journaux illustrés, les jeux de cartes, les rivières où des barques s’évertuent sans avancer. À un moment où je dénombrais les pensées qui avaient rempli mon esprit pendant les minutes précédentes, pour me rendre compte si je venais ou non de dormir (et où l’incertitude même qui me faisait me poser la question était en train de me fournir une réponse affirmative), dans le carreau de la fenêtre, au-dessus d’un petit bois noir, je vis des nuages échancrés dont le doux duvet était d’un rose fixé, mort, qui ne changera plus, comme celui qui teint les plumes de l’aile qui l’a assimilé ou le pastel sur lequel l’a déposé la fantaisie du peintre. Mais je sentais qu’au contraire cette couleur n’était ni inertie, ni caprice, mais nécessité et vie. Bientôt s’amoncelèrent derrière elle des réserves de lumière. Elle s’aviva, le ciel devint d’un incarnat que je tâchais, en collant mes yeux à la vitre, de mieux voir, car je le sentais en rapport avec l’existence profonde de la nature, mais la ligne du chemin de fer ayant changé de direction, le train tourna, la scène matinale fut remplacée dans le cadre de la fenêtre par un village nocturne aux toits bleus de clair de lune, avec un lavoir encrassé de la nacre opaline de la nuit, sous un ciel encore semé de toutes ses étoiles, et je me désolais d’avoir perdu ma bande de ciel rose quand je l’aperçus de nouveau, mais rouge cette fois, dans la fenêtre d’en face qu’elle abandonna à un deuxième coude de la voie ferrée ; si bien que je passais mon temps à courir d’une fenêtre à l’autre pour rapprocher, pour rentoiler les fragments intermittents et opposites de mon beau matin écarlate et versatile et en avoir une vue totale et un tableau continu”.

     I wersja polska:

             “Wschody słońca są takim samym rekwizytem długich podróży koleją jak pisma ilustrowane, jajka na twardo, talie kart lub rzeki, na których mozolą się barki, prawie nie posuwając się naprzód. W pewnej chwili, kiedy od kilku już minut zbierałem myśli, chcąc ustalić, czy udało mi się przespać, czy też nie (już sama niepewność, co kazała mi zadać sobie owo pytanie, udzieliła twierdzącej na nie odpowiedzi), ujrzałem w prostokącie okna unoszące się ponad niewielkim czarnym lasem postrzępione obłoki, których delikatny, różowawy puch miał zdecydowaną i jakby martwą barwę, niezdolną już się odmienić, podobnie jak kolor ptasich skrzydeł, które przejmują go od składających się na nie piór, albo też pastel, na jakim znalazł się on za sprawą fantazji artysty. Czułem jednak, iż rzecz przedstawia się odwrotnie, a barwy te nie znalazły się tam bezwolnie i nie są niczyim kaprysem, lecz koniecznością i oznaką życia. Wkrótce spiętrzyły się za nimi rezerwy światła, kolor obłoków się ożywił, a niebo oblało się pąsem. Starałem się, przylepiając nos do szyby, dobrze się temu przyjrzeć, czułem bowiem, że ma to związek z ukrytym, niematerialnym życiem natury, lecz szyny znienacka zmieniły kierunek, pociąg skręcił, scenę świtu zastąpił zaś w ramie okna nocny widok wioski z dachami błękitnymi od księżycowej poświaty oraz z basenem dla praczek, którego woda opalizowała perłową masą nocy pod niebem wciąż jeszcze usianym gwiazdami; i zacząłem już popadać w rozpacz, że utraciłem ów pas różowego nieba, gdy dostrzegłem go, teraz już całkiem czerwony, w przeciwległym oknie, z którego znów mi uciekł przy kolejnym zakręcie szyn; biegałem więc od okna do okna, próbując jakoś przybliżyć, połączyć te migające mi przed oczami, nieprzystające do siebie fragmenty w jeden spójny, zatrzymany w czasie obraz tamtego, tak dla mnie pięknego i jakże zmiennego poranka w szkarłatach”.

    Wawrzyniec Brzozowski, tłumacz literatury francuskojęzycznej i historyk sztuki. Laureat Nagrody „Literatury na Świecie” za debiut translatorski, nominowany do Nagrody Literackiej Miasta Gdańska Europejski Poeta Wolności za przekład poezji Jeana Portante’a, dwukrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia w kategorii przekład na język polski. Tłumaczył dzieła takich twórców jak m.in.: Alfred Jarry, Georges Perec, Marcel Proust, a także pamiętniki króla Stanisława Augusta Poniatowskiego.

     

     

  • Przekład – warsztat. Olga Czernikow

    Przekład – warsztat. Olga Czernikow

    Poprosiłam tłumaczy nominowanych w tym roku do Nagrody Translatorskiej im. Boya-Żeleńskiego o wskazanie takich zdań, nad którymi się męczyli – bo przecież często chodzi o inną melodię języka, zupełnie obcy kontekst, słownictwo sprzed kilku epok, zupełnie dzisiaj niezrozumiałe, lub takie, które nie ma odpowiednika w polszczyźnie. 

    Języki nie są wobec siebie równoległe, nie są symetryczne, każdy wprowadza swoje uniwersum i nie da się go przełożyć ani szybko, ani prosto. 

    Dzisiaj fragment, który wskazała Olga Czernikow – wraz z jej komentarzem: 

    Wybrałam pierwsze zdanie z rozdziału LXIII Corviny, czyli Książki o krukach Petra Rákosa. Rozdział ten nosi tytuł Havrani a racci, czyli dosłownie „Kruki i mewy”. W oryginale zdanie brzmi tak:

    „Racci je italské slovo, označující seskupení vodních ptáků převážně bílé barvy”.

    A w przekładzie tak:

    „Łyski” (czyt. whisky) to słowo szkockiego pochodzenia, oznaczające grupę ptaków z charakterystyczną białą blaszką na czole.

    Nic się tu nie zgadza, prawda? Miały być mewy, a są łyski, w miejsce włoskiego wskoczył szkocki, a wszystko zostało ujęte w jakąś quasi-słownikową definicję, która w oryginale przecież wcale się nie pojawia. Kto jednak zna książkę Rákosa, ten wie, że każdy z jej dwustu siedmiu rozdzialików to małe studium absurdu, parodii, groteski i językowej wolnoamerykanki, przy czym osią dla tej rozpędzonej karuzeli gatunków i stylów jest oczywiście kruk i jego świat. Żywiołem wprawiającym tę machinę w ruch jest zaś, jak mi się wydaje, żywioł zabawy, choć może mądrzej byłoby powiedzieć: gry (w tym wzniosłym, kastalskim znaczeniu, ale też w tym całkiem przyziemnym, podwórkowym), i to gry samozwrotnej, gry dla gry – a więc arcygry.

    Nie inaczej to wygląda w rozdziale LXIII. Punktem wyjścia stała się tu domniemana eufonia formy „racci”, czyli liczby mnogiej od słowa „racek” (mewa). Po czesku wymawia się to, rzecz jasna, przez „c” (racci), ale zapis istotnie prowokuje, by czytać ów wyraz z włoska, z miękkim „cz” (raczczi). I tyle Rákosowi wystarczy, żeby ruszyć w erudycyjną galopadę. Motyw „włoskości” mew nieoczekiwanie rozwija się w uczoną teorię, zgrabnie przedstawioną za pomocą szeregu opozycji: czerni i bieli, północy i południa, śródziemnomorskiej harmonii i nordyckiej surowości. Szybko zrozumiałam, że z mewami daleko nie polecę, ponieważ ich polska nazwa nie kojarzy się z żadnym obcym słowem (ani istniejącym, ani hipotetycznym). Trzeba było znaleźć innego ptaka – i tu zaczęły się schody, bo po tym pierwszym zdaniu następowało jeszcze wiele innych, a z nich jasno wynikało, że musi to być ptak: 1) wodny, 2) raczej pospolity w naszej szerokości geograficznej, 3) najlepiej biały i 4) o wyraźnie odmiennym charakterze niż kruk. No i oczywiście musi mieć potencjał fonetyczny. Dość sporo wymagań jak na rodzimą awifaunę. Po kilku godzinach wertowania przewodnika Collinsa i odrzucania kolejnych kandydatur uznałam, że chyba pora się przejść – i tak też zrobiłam.

    Dalej jest już niestety przewidywalnie: park, rzeka, trzcinniczki, krzyżówki, jedna czapla, kokoszki. I łyski. Nie żeby nastąpiło jakieś filmowe olśnienie, w końcu prawie codziennie widuję łyski na ślęziańskich mieliznach, ale jakoś dopiero wtedy przyszło mi na myśl, że te niepozorne chruściele mogą się okazać pomocne. Z łyskami coś już się dało zrobić: białe wprawdzie nie są, ale mają lśniąco białą blaszkę, do tego występują w Polsce dość licznie i zachowują się zupełnie inaczej niż kruki (choć też potrafią być agresywne). I jeszcze ta alkoholowa nazwa. Koncept z „wymową” (w cudzysłowie, bo tu jednak mamy do czynienia z sytuacją odwrotną: zapis fonetyczny zamienił się z zapisem graficznym) pozostaje, jak sądzę, w duchu Rákosowskich gier i zabaw – ostatecznie przecież na końcu Corviny znajduje się cały słowniczek „wymowy wymownych wyrazów obcych i wyrazów w ogóle”, pełen rozmaitych onomatopeicznych fiksacji i fonetycznych qui pro quo. Potem wystarczyło zamienić w dalszej części rozdziału realia włoskie na szkockie, dostosować przeciwieństwa i nadać temu wszystkiemu formę. Jak to się skończyło? Mam nadzieję, że dobrze i że zarówno kruki, jak i łyski będą żyły długo i szczęśliwie – nie tylko w książce Rákosa.

     

    Olga Czernikow – tłumaczka i redaktorka. Przełożyła m.in. książki Jana Balabána („Zapytaj taty”, „Którędy szedł anioł”), Vladimíra Binara („Pianka od Chińczyka”), Terezy Boučkovej („Rok Koguta”), Radki Denemarkovej („Pieniądze od Hitlera”, „Przyczynek do historii radości”, „Kobold” – we współpracy z Agatą Wróbel – i „Wady snu”), Vladimíra Macury („Guwernantka” – we współpracy z Michałem Kunikiem) i Petra Rákosa („Corvina, czyli Książka o krukach”).

  • Warsztat – przekład. Teresa Tyszowiecka blasK!

    Warsztat – przekład. Teresa Tyszowiecka blasK!

    Poprosiłam tłumaczy nominowanych w tym roku do Nagrody Translatorskiej im. Boya-Żeleńskiego o wskazanie takich zdań, nad którymi się męczyli – bo przecież często chodzi o inną melodię języka, zupełnie obcy kontekst, słownictwo sprzed kilku epok, zupełnie dzisiaj niezrozumiałe, lub takie, które nie ma odpowiednika w polszczyźnie. 

    Języki nie są wobec siebie równoległe, nie są symetryczne, każdy wprowadza swoje uniwersum i nie da się go przełożyć ani szybko, ani prosto. 

    Dzisiaj fragment, który wskazała Teresa Tyszowiecka Blask! – wraz z jej komentarzem: 

    Zdanie, które stało się przedmiotem niezliczonych domysłów, w sensie dosłownym nie było szczególnie niezrozumiałe:

     „His voice had the deep burr of a man who kept fishooks in his beard” („Miał niski, chropawy głos, jak ktoś, kto nosi haczyki wędkarskie w brodzie”), ale niejasny był jego związek ze zdaniem następnym: („Wskoczyłem w biały muślinowy skafander, obciągnąłem rękawy, zaciągnąłem drążki… i gaz do dechy po orbicie”).

    Ponieważ Afrykańskie korzenie UFO tłumaczyłam z doskoku, do szuflady i trwało to parę lat, odpuściłam sobie ten fragment, a potem, zwyczajnie, o nim zapomniałam.

    Kiedy książka znalazła Wydawcę, brak króciutkiego zdania do ostatniej chwili umknął uwadze nawet podczas redakcji.

    W czym rzecz?  Było to PIERWSZE zdanie powieści, które, nie dosyć, że niejasne, mogło wywrócić do góry nogami cały akapit, stronę, itd.

    Czy chodziło o zwykłe haczyki wędkarskie (niechby aborygeńskie), czy drapały tajemniczego „jego” po grdyce, albo ją wręcz przebiły na wylot, stąd chrypa? Hipotezy – a do researchu ruszyli ofiarnie Redaktorzy – mnożyły się: ostrza we włosach alegorii Dialektyki, haczyki w ogonie Skorpiona, tekst kapeli, która przeszła u nas niezauważona? A przede wszystkim, jakie były dalsze losy posiadacza charakterystycznego głosu? Czy został na odległej planecie porzucony przez narratora? Czy był to może głos komputera pokładowego na statku, który wszak był produktem zaawansowanej technologii „voodoo-funk”?

    Czas naglił i nie pozostało mi nic innego, jak przyznać się Autorowi do – ważkiego strategicznie – zaniedbania. W odpowiedzi przyszło wyjaśnienie, że głos należy do „wrednego” Joe Sama i, sobie tylko znanym sposobem, (wspomnienia? telepatia? słuchawka w uchu?) dociera do umysłu narratora, skłaniając go do podróży.

    A co z haczykami w brodzie? „Its like saying he’s so badass he keeps razor blades in his pocket. (Inaczej mówiąc był takim zakapiorem, że nosił po kieszeniach żyletki)” – wyjaśnił Autor.

    Na czym stanęło ostatecznie?

    „Jego głos brumił hardo. No to. Wskoczyłem w biały muślinowy skafander… i gaz do dechy.”

    Czas był najwyższy, bo tekst już szedł do składu.

     

    Fot. z archiwum autorki

  • Warsztat – przekład. Maciej Płaza

    Warsztat – przekład. Maciej Płaza

     

    Poprosiłam tłumaczy nominowanych w tym roku do Nagrody Translatorskiej im. Boya-Żeleńskiego o wskazanie takich zdań, nad którymi się męczyli – bo przecież często chodzi o inną melodię języka, zupełnie obcy kontekst, słownictwo sprzed kilku epok, zupełnie dzisiaj niezrozumiałe, lub takie, które nie ma odpowiednika w polszczyźnie. 

    Języki nie są wobec siebie równoległe, nie są symetryczne, każdy wprowadza swoje uniwersum i nie da się go przełożyć ani szybko, ani prosto. 

    Dzisiaj fragment, który wskazał Maciej Płaza – wraz z jego komentarzem: 

    Zdanie, z którym kilka lat temu stoczyłem ciężki bój, brzmi tak:

    The street in front of Parkes’ Guest House, grains of sand from the street coming on the grey fur of the tennis ball, the hopping under my hand idle as the conversations from the green bench before the flowerbed, red bells of the fuchsia vivid behind them and some roses and gillyflowers, the earth around the roots of everything speckled with sea shells, overhead the weathered roughcast of the wall of the house.

    Otwiera ono nowelę Strandhill, the Sea Johna McGaherna, mojego ulubionego prozaika irlandzkiego. Przekład tego tekstu opublikowałem w „Literaturze na Świecie” (9-10/2018) jako Strandhill, morze. Do pracy nad nim zachęciły mnie – i zainspirowały do pewnych rozwiązań – warsztaty translatorskie, jakie prowadziłem gościnnie ze studentami prof. Ewy Rajewskiej na UAM.

    Owo pierwsze zdanie, zajmujące cały akapit, ostatecznie przełożyłem tak:

    Ulica przed pensjonatem Parkesów, ziarnka piasku z jezdni lgnące do szarego meszku piłki tenisowej, jej podskakiwanie pod moją ręką jałowe jak rozmowy dobiegające z zielonej ławki przed klombem, za nimi jaskrawoczerwone dzwonki fuksji oraz trochę róż i lewkonii, ziemia naokoło korzeni usiana morskimi muszelkami, nad głowami zwietrzała ściana pokryta kamyczkowym tynkiem.

    Brzmi prosto? Och, nie było to proste. Ten krótki, ledwie parustronicowy utwór, a nawet samo pierwsze zdanie, odsłania pewne właściwości literackiej angielszczyzny, które w rękach pisarza tej miary co McGahern mogą doprowadzić tłumacza do rozpaczy pomieszanej z ekstazą – przede wszystkim niezwykłą zwięzłość tego języka i możność ukrycia w nim podmiotu wypowiedzi: narrator tej noweli omal zupełnie nie ujawnia się jako „ja”, mimo że stale jesteśmy świadomi jego obecności i śledzimy jego postępki. Widać tu też maestrię samego McGaherna: dziedzictwo wielkiego irlandzkiego modernizmu spod znaku Joyce’a i Becketta, ogromną precyzję stylu, niezrównane panowanie nad słowem, a także malarską – czy wręcz filmową – umiejętność komponowania opisu. Żeby rozgryźć to zdanie, całą tę scenę trzeba sobie wyobrazić, zobaczyć ją przed oczyma, podążyć wiernie w ślad za wzrokiem narratora, który swobodnie i od niechcenia opisuje, co widzi i słyszy. Wielkie, trudne, choć na pozór niegroźne pisarstwo. Ciężka praca i wspaniałe wyzwanie. Czysta radość tłumacza.

    Maciej Płaza, prozaik, tłumacz z języka angielskiego, literaturoznawca, doktor nauk humanistycznych. Wyróżniony Literacką Nagrodą Europy Środkowej „Angelus”, Nagrodą Literacką Gdynia, Nagrodą Fundacji im. Kościelskich, Śląskim Wawrzynem Literackim oraz nominacjami do Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza i Nagrody Literackiej Nike. Tłumacz dwudziestu kilku książek, m.in. prac naukowych, beletrystyki współczesnej (Christos Tsiolkas, DeSales Harrison, Edward St Aubyn, Mark Helprin), literatury dziecięcej (Kenneth Grahame: „O czym szumią wierzby”, Vesper 2014), klasyki literatury niesamowitej (H.P. Lovecraft: „Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści” i „Przyszła na Sarnath zagłada. Opowieści niesamowite i fantastyczne”, Vesper 2012 i 2016, Mary Shelley: „Frankenstein, czyli Współczesny Prometeusz”, Vesper 2013, Arthur Machen: „Wzgórze przyśnień”, PIW 2020). Za tom opowiadań Lovecrafta „Zgroza w Dunwich…” wyróżniony nagrodą przekładową „Literatury na Świecie” w kategorii „Nowa Twarz”.

    fot. Macieja Płazy – Joanna Wojtera