Tag: powieść współczesna
-

Mieć kontrolę nad własną nędzą
Edouard LouisKto zabił mojego ojcaprzeł. Joanna PolachowskaPauza 2021W trzeciej swojej książce Louis kontynuuje temat biedy i wykluczenia, poruszany już w dwóch poprzednich. Tym razem jednak zwraca oko na osobę, którą wcześniej w dużym stopniu oskarżał zarówno o spowodowanie jego własnego wykluczenia, jak i biedy całej rodziny – na ojca. Jest to jednak opowieść, którą można nazwać koncyliacyjną, próbą nawiązania zerwanej relacji. Już w „Końcu z Eddym” Louis patrzył na matkę jak na ofiarę systemu, nieświadomą pewnych procesów, które nie pozwoliły jej się wyrwać z zapadłej mieściny, zdobyć wykształcenia, prowadzić uporządkowanego, mieszczańskiego życia. Teraz te kategorie przykłada do postaci ojca. Taka perspektywa sprawia, że starszy Bellegueulle przestaje być domowym tyranem, a widzimy go raczej jako ofiarę. To pochodzenie, zamknięty kasowy system spowodowały, że nie tylko nie miał szans na awans społeczny, ale że nawet taka myśl o wyrwaniu się nie przyszła mu do głowy. Rzucił naukę gdy tylko było to możliwe, bo w opinii francuskich robotników z Północy szkoły są dla pedałów i dziewczyn. Trochę pracował w fabryce, potem wyjechał na Południe, pracował, szalał, w końcu wrócił na Północ i podjął pracę w tym samym miejscu, w którym była zatrudniona większa część jego rodziny.Tytuł tej ostatniej wydanej po polsku powieści jest zwodniczy – nikt nie zabił ojca Louisa, ciągle żyje, a właściwie wegetuje, wykonując, pomimo urazu kręgosłupa, najniżej opłacane prace fizyczne w oddalonym od domu mieście tylko po to, by utrzymać zasiłek socjalny. Louisa interesuje jednak właśnie ta różnica między życiem i wegetacją. I na tak przewrotnie zadane pytanie odpowiada on precyzyjnie – za „śmierć” ojca odpowiedzialność ponoszą politycy, którzy w ciągu ostatnich kilku lat reformowali kompletnie zgniły system społeczny, ci, którzy obniżali podatki dla najbogatszych, a jednocześnie obwarowywali wypłatę zasiłku kolejnymi przepisami.Bardzo jestem ciekawa recepcji tej książki w Polsce, z tego prostego powodu, że Louis staje tutaj w obronie „darmozjadów”, tyć wszystkich, którzy nie mają żadnych szans i którzy kontestują neoliberalne mity, zdając sobie sprawę, że żadna edukacja nie wyciągnie ich z biedy. Wydaje mi się, że potencjał polityczno-społeczny tej książki, wyrażony najwyraźniej w krótkiej wymianie zdań między mężczyznami (gdy ojciec pyta Louisa, czy zajmuje się jeszcze polityką, pisarz odpowiada „tak, coraz więcej”, a starszy mówi „przydałaby się tu jakaś mała rewolucja”), nie zostanie dostrzeżony. Krytyka będzie kładła raczej nacisk na inny wątek: pogodzenie się syna z ojcem, nawiązanie więzi, wybaczenie. Bo ojciec przez lata wstydził się dziewczyńskiego syna, małej cioty, choć jednocześnie trwał w ciągłym zdumieniu, jak to możliwe, że spłodził istotę tak szalenie inteligenta i bystrą. Więź między nimi jest możliwa teraz dopiero, po latach, gdy Louis jest dorosły, z dwóch powodów: bo ta dziecięca bystrość zyskała obiektywne potwierdzenie w jego książkach (kupowanych przez ojca i rozdawanych znajomych), wystąpieniach medialnych, głośno wyrażanej krytyce systemu. Louis może wybaczyć ojcu zawstydzanie i odtrącanie, bo ostatecznie udało mu się uciec, zbudować własną tożsamość, nie dał się wciągnąć jak kilka pokoleń jego przodków w zaklęty wir porażki życiowej, nędzy.Zastanawiam się jednak, na ile – to oczywiście wątek, który sobie sama wnoszę do lektury najnowszego Louisa – ile w tym wybaczeniu, wyciąganiu ręki do ojca jest z nabytego wraz z wykształceniem i wyższą pozycją społeczną kompleksu inteligenta o wyższej wrażliwości społecznej? Na ile Louis próbuje pogodzić robotnicze korzenie, ten świat zasiłków, taniego piwa, natrętnej konsumpcji, na którą nikogo nie stać ze swoją ciężko wypracowaną pozycją, rolą wojującego intelektualisty? Ile w nim jest autentycznej pamięci o korzeniach, a na ile wejście w nową rzeczywistość osób utrzymujących się z pisania, pracy umysłowej jest związane z bagażem kompleksów tej klasy? Da się osiągnąć awans bez obciążenia fantazmatami klasy, do której się wchodzi? -

Powieść o przejrzewaniu
Bohater, który próbuje wycofać się z życia, zmniejszyć jego ciężar społeczny, psychologiczny, emocjonalny – powoli przygotowuje się do samobójstwa, bo tylko takie wyjście ostateczne z tego świata jest możliwe. Jednocześnie zachwyca się 14 odmianami hummusu i chyba zaczyna wierzyć w boga. Czysty Houellebecq, ale jakby jakiś inny: liryczny, wycofany.
Michel Houellebecq, Serotonina, WAB 2019
Przekład: Beata Gepper
To jest krótka książka o nienawiści do życia, pisana z perspektywy 46-latka, który przedstawia się nam jak starzec. Florent-Claude ma już dość, na nic nie czeka, życie go uwiera, ludzie drażnią, nie ma energii, żeby zmagać się z otoczeniem. Stymulują go już tylko leki antydepresyjne, dzięki potężnym dawkom do mózgu ciągle jeszcze wydziela się tytułowa serotonina. Jedyny wysiłek, do jakiego jest zdolny, to stopniowa likwidacja życia: odejście z pracy, wypowiedzenie mieszkania, przeprowadzka do hotelu z jedną walizką. Z ostatnią kochanką związek rozpadł się do tego stopnia, że nie musi jej nawet informować o ostatecznym odejściu. Ciągle myśli o samobójstwie, ale nie może go popełnić, bo po ojcu pozostał mu spory jeszcze majątek, musi wydać pieniądze, by nie pozostawiać ich państwu (jak większość postaci Houellebeqa, ten także nienawidzi instytucji państwa). Jest to więc, jak widać z tego powierzchownego streszczania, opowieść o kłopotach pierwszego świata: zamożny, biały heteroseksualny mężczyzna nienawidzi swojej egzystencji. Houellebecq zdaje sobie z tego sprawę, szydzi oczywiście w dużym stopniu z tej konwencji i od razu rzuca swego bohatera w drugą: opowieść o dawnych miłościach, wspominanie młodości, kolejnych związków z kobietami, które go ukształtowały, zbudowały w pewien sposób, ale które zdradził i sam rozbił związki z nimi.
Tę konwencję także podważa – suitę śmierci rozbija ironia, kpina, szyderstwo: autor drwi ze swego bohatera, uciekającego od śmierci w konsumpcję, zachwyconego zaopatrzeniem paryskim marketów, odmianami hummusu, ilością wina. Już sam punkt wyjścia jest przecież komediowy: Florent chce się zabić, ale musi czekać, aż skończy się odziedziczona forsa.
Oczywiście cała ta podróż sentymentalna jest wyłącznie pretekstem do opowiadania o tym, jak człowiek nie jest w stanie wyjść ze swoich lęków, jak walczy o własną niezależność – tym silniejszej im bardziej jest zaangażowany emocjonalnie. Houellebecq, jak we wcześniejszych powieściach, zderza swego bohatera z systemem politycznym i społecznym – Florent jest agronomem, pracuje w ministerstwie rolnictwa, zajmuje się przez lata programami wsparcia dla rolnictwa francuskiego i rolnictwem europejskim. Ten wątek polityczny jest tu jednak opracowany dość krótko, Florent odchodzi z pracy, bo nienawidzi biurokratycznej machiny, czuje, jak stopniowo wysysa ona z niego siły, a sama praca jest kompletnie bezcelowa, przepisy skonstruowane w idiotyczny sposób. Same old, same old.
Houellebecq bierze na warsztat formułę powieści o starości i dokonuje na niej kilku ostrych cięć: wprowadza młodszego bohatera i każe mu myśleć o samobójstwie. Ta powieść jest tak odległa od afirmacji życia, jak to tylko możliwe. A jednocześnie pobrzmiewa tu fałszywy głos, który udaje łabędzi śpiew. autor z premedytacją zepsuł kilka nut, żeby pokazać podważanie konwencji. Tę suitę śmierci rozbija ironia, kpina, szyderstwo: autor drwi ze swego bohatera, uciekającego od śmierci w konsumpcję, zachwyconego zaopatrzeniem paryskim marketów, odmianami hummusu, ilością wina. Jego nałogowi palacza poświęca całe strony, opowiadając jak wykręca czujniki dymu w hotelach, jak układa rytm dnia pod papieroski. Już sam punkt wyjścia jest przecież komediowy: Florent chce się zabić, ale musi czekać, aż skończy się odziedziczona forsa.
Appendix:
Miarą wartości człowieka w Serotoninie jest jego świadomość nieznośności życia oraz radykalizm środków, jakie podejmuje, by sobie z nim poradzić. To właśnie zawsze irytuje mnie u Houellebecqa i to wskazałabym jako prawdziwy dowód mizoginii autora: nie wzruszają mnie jego seksistowskie kawałki, bo one spełniają konkretną funkcję – zwłaszcza zaś ważne są w tej powieści. Poza tym jeśli szokuje nas (jako czytelników) seks i u Zyty Rudzkiej, i u Michela Houellebecqa, to – jakby to powiedzieć? – nie oni źle piszą o seksie, tylko my to źle czytamy. Tymczasem prawdziwa otchłań pogardy rozciąga się w Serotoninie właśnie w wątku konfrontacji z życiem: Florent uważa życie samo za idiotyzm, porzuca pracę, marzy o takim mieszkaniu, które ma wewnętrzny zsyp i nie musi wychodzić ze śmieciami, a wszystkie zakupy zamierza robić przez internet, co oznacza, że nie będzie miał już żadnych kontaktów z otoczeniem. Każdy – a właściwie każda, kto nie dostrzega beznadziei, jest dla Houellebecqa kretynką bez wartości. Jedna z jego dawnych kochanek nałogowo pije, ale według Florenta robi to z powodu freudowskiego konfliktu z matką, a nie z powodu spleenu. Inna marzy o rodzinie – to dopiero mieszczański system wartości! Jeszcze inna – Yuzu, którą pogardza najbardziej – nałogowo uprawia seks w wersji swingerskiej, ze zwierzętami, wieloma mężczyznami na raz, chodzi głównie o seks mechaniczny, z upokorzeniem, na granicy ryzyka. Florent uważa ją jednak za pustą lalę pozbawioną moralności, bezmyślną do granic. Czeka ją, jak uważa, sprawiedliwa kara, gdy skończą jej się jego pieniądze i będzie musiała wrócić do rodziców w Japonii, gdzie zostanie natychmiast i bez pytania wydana za mąż.
Od razu wyjaśniam: nie irytuje mnie ten wątek dlatego, że domagam się od Houellebeqa poprawności politycznej (chociaż korona by mu się może nie obsunęła). Literatura nie podlega tym kategoriom, a na pewno nie w tym sensie jak na przykład dziennikarstwo i życie publiczne. Mierzi mnie takie ustawienie perspektywy, bo w gruncie rzeczy jest ono szalenie wsteczne literacko i kulturowo: powieść o dojrzewaniu, Bildunsroman, przez wielki operowała bohaterem męskim, który miał być czytany jako Everyman, choć umówmy się, dojrzewanie chłopców i dziewcząt przebiega radyklanie inaczej. Ten sam błąd popełnia dzisiaj Houellebecq, który ustawia nam bohatera męskiego w pozycji uniwersalnej, podczas gdy postaci kobiet są partykularne, silnie zindywidualizowane i ich biografie nie mają szerszego przełożenia. Dziwny tradycjonalizm u pisarza, który chce wytyczać nowe kierunki, eksperymentuje z formą, i jest niesłychanie czuły na efektywność własnej skandaliczności. Gdy tylko widzi, że czytelnik przyzwyczaja się do jego szokowania, sięga po nowe środki, by tylko zbić nas z pantałyku, byśmy stale mieli go za genialnego pornografa. Genialnego, ale ciągle pornografa.
Zdjęcie: Katarzyna Urbanek, Unsplash.
-

Alicja w krainie czarów XXX
Jonathan Littell, Stara historia, nowa wersja
Wydawnictwo Literackie 2019
Przeł. Jacek Giszczak
Czy nowa powieść Littella mówi nam coś nowego? Nie. Czy jest łatwa w lekturze? Nie. Czy to powieść na miarę Łaskawych? Nie. Czy to powieść pornograficzna? Tak. Czy to powieść-eksperyment? Tak.
Sam autor nie zgadza się na określenie Starej historii mianem powieści pornograficznej, uważa bowiem, że pornografia opiera się na powtórzeniu i silnej konwencjonalizacji. Uważam jednak, że o ile faktycznie o konwencji pornograficznej nie można tu mówić, o tyle powtórzenie stanowi podstawę fabuły i konstrukcji tekstu: Stara historia opiera się bowiem na wyjątkowo prostym pomyśle: postać wynurza się z basenu, ubiera, wchodzi w korytarz i zaczyna biec. Przed nią rozciąga się korytarz – długi i ciemny, z dużą ilością drzwi. Otwarcie którychkolwiek powoduje wejście w 3 przestrzenie: rodziny, orgii/seksu w pokoju hotelowym, przemocy i wojny. Narracja prowadzona jest z punktu widzenia raz to mężczyzny, raz kobiety, raz postaci transseksualnej. Każdy incydent kończy się znów wejściem w korytarz i otwarciem kolejnych drzwi. I tak wciąż od nowa.
Pierwotna wersja Starej historii ukazała się 6 lat temu, miała wtedy dwa rozdziały. Teraz Littell dodał jeszcze 5, stąd podtytuł – „nowa wersja”. Powieść składa się z 7 rozdziałów, które są permutacją 10 pierwszych fragmentów, rozwiniętych 5 razy – powstaje 35 kolejnych sekwencji.
Pomysł Littella na tę powieść polega na użyciu takiego samego beznamiętnego języka do opisu każdej z przestrzeni – seks, miłość, wojna, rodzina pokazane są tak samo, różnice między nimi zatarte. Littell próbuje doprowadzić tu literaturę do granicy jej sensowności, pokazać zarazem absurd egzystencji i absurd pisania, samej formy powieściowej. W jego fabule powtarzają się pewne elementy, w każdej historii są one takie same, powstaje pewnego rodzaju permutacja motywów: osoba biegnąca zawsze ma na sobie szary, współczesny dres, w jej pobliżu pojawia się osoba płci przeciwnej o wyjątkowo jasnych włosach oraz mały chłopiec – też blondynek. W częściach poświęconych wojnie i przemocy – do jedzenia podają czerwoną fasolę z cynową łyżką, w częściach „współczesnych” – cebulę, chleb, oliwki, czerwone wino (kończy się wymiotami). Autor pracuje więc na bazie określonej liczby permutacji, wywołujących rozbudowane opisy seksu i przemocy, a czasem kombinacje ich obu: mamy to wojnę domową, bombardowania, rewolucję przypominającą trochę francuską, a trochę rosyjską, orgie, gwałt, seks we wszystkich konfiguracjach pozycji i komplikacji fizjologicznych. Tylko one zmieniają się w tej strukturze, podlegają precyzyjnie przewidzianej zmianie. Poszczególne sceny zmienne byłyby właściwie kompletnie oderwane od siebie, stanowiłyby luźny ciąg obrazów, gdyby nie pojawiały się w nich zawsze te same postacie: jeśli główną bohaterką danej sceny jest kobieta (dorosła już teraz, ale molestowana w dzieciństwie przez ojca), to jej synem będzie mały blondynek. Jeśli bohaterem jest mężczyzna, to na pewno odbędzie stosunek (czasem gwałt) z jasnowłosą kobietą. Chłopiec zawsze jest świadkiem przemocy, często pada jej ofiarą.
Fabułą Littella rządzi opozycja powtarzalności i różnicy, partie „pokojowe” są z zmierzenia nudne, ciągle takie same, postać narratora zawsze w pewnym momencie doświadcza torsji. Nieokiełznana wyobraźnia, zmiana obrazowania rządzi w scenach seksu i przemocy – ludzie są gwałceni w wyrafinowany albo bardzo prostacki, ale zawsze brutalny sposób, ćwiartowani, przebijani, wieszani i rozstrzeliwani. Wszystko to odbywa się jednak w języku skrajnie bezosobowym, rzeczowym i beznamiętnym. Powraca naturalizm, połączony z elementami behawioryzmu – ludzie są tylko sumą prostych instynktów, działają pod wpływem niezbyt skomplikowanych bodźców, które zawsze popychają ich do zamęczenia ciała innego. Trochę Zola, a trochę Bacon.
Wyobraźnia Littella – co pokazały już poprzednie jego książki na przemocy jest skupiona. Przemoc zdaje się dominować także w przestrzeni seksualnej, to go też najbardziej interesuje. Właśnie przemocowej wyobraźni poświęcone było Suche i wilgotne – o sposobie myślenia Leona Degrelle’a, tak samo z Łaskawymi. Stara historia w swoim obrazowaniu wojennym podąża tropem otwartym w Zapiskach z Homs i dzienniku czeczeńskim – gdzie przemoc ujawnia się jako wojna domowa, która ma charakter totalny. Stara historia to trzecia powieść Littella, po Bad Voltage (nieprzetłumaczonej na polski z 1989) i Łaskawych z 2006.
Żeby nie było wątpliwości: to jest powieść intelektualna, erudycyjna, z odniesieniami do Blanchota, Bataille’a, Bacona, Deleuza, oparta na matematycznie zbudowanej formule. Wszystkie te odniesienia widoczne są jednak dla czytelnika z dużymi kompetencjami kulturowymi. Jeśli czytamy Littella bez zaplecza filozoficznego, staje się on nudnym, powtarzalnym pornografem. Ciekawi mnie jednak funkcja tej powieści, cel, dla którego Littell mnoży kolejne sceny seksu i przemocy. Mam wrażenie, że o ile na poziomie wniosków nie wyjdziemy poza przekonanie, że człowiek to istota prymitywna, wiązka instynktów, o tyle prawdziwa zabawa dotyczy tu formy: Littell doprowadza bowiem literaturę do granicy, pokazuje tekst radykalnie literacki, który nie rości sobie absolutnie żadnych pretensji do opisywania rzeczywistości. Jego skrajnie realistyczna (na poziomie opisu) powieść jest jednocześnie zaprzeczeniem realizmu, bo Littell ma w nosie to, że kiedyś powieść była zwierciadłem przechadzającym się po gościńcu. Stara historia to jest jawny generator fikcji literackiej, powieść która swą fikcyjność i literackość podkreśla, szczyci się swą fikcjonalnością. Zmęczenie czytelnika wydaje się zaś celem autora, który nie chce bawić, nie chce uczyć. Nie chce pokazywać niczego nowego. Bierze swoje stare, obsesyjnie powracające tematy i miksuje je do absurdu.
Kończąc tę litanię pytań: czy to jest powieść dobra? Nie. Bo ta zabawa jest anachroniczna, bo ciekawsze eksperymenty, bardziej radykalne na poziomie rozgrywki z literackością przeprowadzała już francuska Nowa Fala. Littell gra tu zaś o wyższą stawkę, bardziej ryzykownie, i kończy jako nudny pornograf.
-

Złe wychowanie
Realistyczna powieść o pedofilii, toksyczny układzie rodzinnym rozciągającym się na trzy pokolenia. Świetnie napisana, bardzo przykra opowieść o zakłamaniu, zniewoleniu, złym wychowaniu.
Katarzyna Wiśniewska, Tłuczki
Nisza 2018
To jest powieści o mężczyznach, którzy na ciałach kobiet odbijają sobie kiepskie perspektywy życiowe, małe osiągnięcia, niskie emerytury. I o kobietach, które na to pozwalają i takiego schematu uczą swoje córki i wnuczki, a nawet walczą o utrzymanie życiowego status quo w sytuacji, gdy cała domowa konstelacja ustalana jest przez autorytarnego pedofila.
To historia o życiu 3 pokoleń kobiet, pogardliwie nazywanych tłuczkami. Domem rządzi inżynier Wincenty, który ustala wszystkie reguły domowe, nawet te najdrobniejsze. Rządzi, dyryguje, wyzywa swoją żonę i córki, bije i tresuje. Przez lata tak je tłamsi, że Maria, córka, którą wykorzystuje seksualnie, jako dorosła już kobieta nie zrywa z nim kontaktu, ale opiekuje się staruszkiem. Bierze kredyt, żeby kupić mu w prezencie elektroniczny mapnik, bo wie, że to sprawi mu przyjemność. Maria wychodzi za mąż za byłego księdza, zwolnionego z seminarium za wykorzystywanie chłopców i wspólnie z nim wychowuje swoją córkę. Na ironię zakrawa fakt, że Rycerz – wykorzystujący Lusię – jest wobec niej bardziej opiekuńczy i uważny niż matka. To on pozwala jej na różne słabości, towarzyszy w czasie imprez szkolnych, organizuje zabawy. Łucja jako dorosła kobieta nie potrafi sobie ułożyć życia, seks wyobraża sobie wyłącznie jako upokorzenie, zrywa każdy tzw. normalny związek, bo pragnie być poniżana, a jednocześnie tego poniżenia nie potrafi znieść. Prześladuje Rycerza, marząc o tym, by związać się właśnie z nim. Wiśniewska bardzo precyzyjnie i chłodno opisuje sceny domowej przemocy. Udaje jej się opowiadać w sposób konkretny, dokładny, a jednocześnie bez epatowania przemocą, nie znajdziemy u niej scen pornograficznych, rozsmakowania się w opisywaniu przemocy. Wiśniewska buduje efekt przerażenia jakby mimochodem: o tym, że Wincenty molestuje własną córkę, że sypia z nią oficjalnie, nie ukrywając niczego przed żoną, dowiadujemy się z ostatniego akapitu rozdziału poświęconego rytuałowi przygotowań do imienin – cała impreza także składa się z ciągu upokorzeń mniejszych i większych: tylko potomkowie rodzin szlacheckich z okoli Lwowa są wystarczająco godni, by dostąpić zaszczytu zaproszenia, wanna w domu musi być umyta wcześniej i nie wolno już z niej korzystać (kara – bicie), dziewczęta w czasie spotkania przy stole muszą recytować (znów kara i wyzwiska za niewłaściwe powtórzenie słów). Za ich błędy (domniemane) i występki (niewielkie) ojciec wymierza wyrafinowaną i perwersyjną karę: każe włożyć do majtek sopel lodu i chodzić z nim do kompletnego roztopienia.
Autorce udaje się tak skonstruować powieściowy świat, że czytelnika dużo bardziej przeraża to kobiece podporządkowanie, transfer wzorców wykorzystania, powtarzalność losu niż same sceny przemocy i męskiej dominacji. Poniżana Teresa nie potrafi wyrwać Marii z łap ojca, molestowana Maria wychowuje Łucję na ofiarę pedofila – nie ma chyba bardziej pesymistycznego wniosku niż powtarzalność ról i wzorców. Wszyscy bohaterowie pozbawieni są samoświadomości, ofiary nie zdają sobie sprawy z swego statusu, nie potrafią wyzwolić się z chaosu, w jakim funkcjonują, w jaki wpędza je otoczenie. Olbrzymią rolę odgrywa tu Kościół, nauczający o tradycyjnym kobiecym podporządkowaniu, o jej roli usługowej.
Wiśniewska ten motyw chaosu, niejasności, zapętlenia losu umacnia dzięki odrzuceniu chronologicznej kompozycji. Przeskakuje wciąż o kilkadziesiąt lat – od dzieciństwa Marii do dorosłości jej córki, od komunizmu do wolnej Polski, od zrytualizowanego życia rodzinnego do rodziny topniejącej po śmierci Teresy, rozwodzie Marii, usamodzielnieniu Łucji. Widzimy powtarzające się opisy przemocy: raz jej sprawcą jest despotyczny Wincenty, innym razem nadopiekuńczy i miękki Rycerz – sens przemocy nie zmienia się jednak wcale. Widzimy krzywdę dzieci: Teresa oddaje całkowitą władzę nad córkami mężowi, Maria nie potrafi pokochać własnej córki, którą cały czas strofuje i poprawia. Piekło to inni – chciałyby powiedzieć kobiety Wiśniewskiej, nie widząc, że i one same potrafią sobie piekło zgotować. Że dają się wprzęgać w role społeczne: czułej i troskliwej matki, dobrej nauczycielki, kobiety sukcesu, singielki – choć wszystkie w gruncie rzeczy są znerwicowane, niezdolne do zawalczenia o siebie, własne dzieci, własny los.
Nie wiem, co ukaże się jeszcze w tym roku, ale Tłuczki na razie wydają mi się najlepszym debiutem. Być może dlatego, że wyszły spod pióra dziennikarki z długim stażem, która właściwie debiutantką nie jest, bo pisze od lat. Ale też z pewnością dlatego, że Wiśniewskiej udało się uniknąć pułapek czyhających na każdego, kto sięga po tematykę rodzinną i wokół niej chce zbudować zajmującą historię. Nie ma w jej opowieści żadnego morału, ckliwości, łatwych rozwiązań (bo tu nie ma żadnych rozwiązań), taniej psychologii i jaskrawego podziału ról. Nie czytałam dawno lepszej powieści. Ani też bardziej przygnębiającej.
Zdjęcie: Dawn Armfield Unsplash
-

Od dzieciństwa bałem się niedziel
Michał Olszewski, #upał
Powieść o mediach – tak, ale najbardziej mnie w niej zainteresował portret rodziny: pozornie nowoczesnej, z dwojgiem realizujących się zawodowo rodziców, wyemancypowaną matką i przebojowym ojcem. Oględnie mówiąc, nie jest to obraz ani optymistyczny, ani godny naśladowania.
Przez pewien czas bałam się otworzyć lodówkę, bo prawdopodobnie nawet w niej znalazłabym #upał. Nie była to jednak wina autora, a dziennikarzy poświęcających tej powieści nadzwyczaj wiele miejsca. Czy to źle? Nie. Mój kłopot z tą książką i jej nadobecnością w mediach wynikał z faktu, że pojawiające się często noty, wywiady, rozmowy itp. ograniczały jej zakres wyłącznie do krytyki mediów i satyry na współczesne dziennikarstwo. Rozumiem, że każda grupa zawodowa przeżywa sytuację, gdy staje się tematem literatury. Dziennikarze nie widzieli jednak tego, że – rozmawiając z Olszewskim, albo pisząc o jego powieści – robili dokładnie to, z czego Olszewski szydzi w #upale. Wywiad na temat pośpiechu mediów trwał 3 minuty (TVP Kultura), rozmowa o tym, jak media szufladkują i sprowadzają wszystko do frazesu puentowana była wpisami na żółtym pasku na dole ekranu (TVN24). Rozmowa o powieści sprowadziła się do sporu na temat tego, czy Olszewski w realistyczny sposób opisał warunki pracy w newsroomie (TOK FM).
To faktycznie jest powieść o mediach, o warunkach i tempie pracy, o sposobie, w jaki tworzy się newsa z niczego i o tym, że każdy komunikat medialny służy do wzbudzenia reakcji emocjonalnej (nie spełnia już funkcji informacyjnej). Poza krytyką mediów w tej powieści znajdziemy jeszcze kilka innych ciekawych tematów. Na przykładzie głównego bohatera – 40-letniego Feja, dziennikarza portalu o charakterze popularnym – Olszewski pokazuje, jak bardzo boimy się nudy, jak dobrze czujemy się w chmurze informacji, które skutecznie uniemożliwiają nam autorefleksję, sprawiają, że samoświadomość przestaje istnieć. Po drugie, świat Olszewskiego to świat, w której nie ma już prawdy. Nie chodzi tylko o to, że dążenie do niej nie jest dla mediów ciekawe, ale o to, że dotarcie do niej nie jest możliwe. Media nie informują, a wywołują reakcje, mają przywiązywać do siebie i uwodzić, szokować i chwalić, odkrywać skandale – jak widać, prawda nie ma tu w ogóle racji bytu. Po trzecie zaś i to może w gruncie rzeczy najciekawsze, choć w ogóle nieobecne w interpretacjach #upału – portret polskiej rodziny należącej do klasy średniej. U Olszewskiego to jest rodzina zdecydowanie tradycyjna, choć oboje małżonkowie mają poczucie, że są nowocześni, a dla Feja nowoczesność, „nadążanie”, wpisywanie się w trendy, stanowi najważniejszą część jego tożsamości. Tymczasem Fej, typ inteligentny, ale nieskory do autorefleksji, traktuje swoją rodzinę jako element konieczny do osiągnięcia sukcesu, jako pewnego rodzaju przedmiot, który trzeba posiadać, żeby uznać się za człowieka spełnionego. Żona i dwoje dzieci to także przedmioty, wielokrotnie wspomina o tym, że ich ma, że ma dwoje dzieci i żonę. Dzieci pojawiają się w jego monologu wyłącznie jako zobowiązania, którymi należy się zająć. Fej nie buduje relacji ze swoimi bliskimi, on nimi zarządza, ustala ich przyszłość. Synowi poświęca zaś więcej miejsca niż córce, bo chłopiec jest starszy i niedługo pójdzie do szkoły, trzeba zatem wymyślić mu cały system zajęć i obowiązków, które zdaniem ojca wzbogacą życie (a w gruncie rzeczy służą wychowaniu kolejnego pokolenia w niezdolności do myślenia o sobie i świecie, uratują je za to od nudy, która jak już wiemy, stanowi największe zagrożenie). Córka nie jest jeszcze człowiekiem, bo to malutkie dziecko. Należy o nią dbać, kupić jej solidny fotelik, żeby to dobro wspólne i własne nie zostało w żaden sposób uszkodzone. Żona irytuje Feja, nie budzi już jakiejś specjalnej fascynacji, bo już ją zdobył i „ma”. Ponieważ jednak człowieka nowoczesnego (jak się wydaje Fejowi) cechuje intensywne życie emocjonalne – znajduje kochankę. Choć żona osiągnęła sukces zawodowy, służy do dbania o rodzinne ognisko, stara się nakłonić męża do tego, by częściej bywał w domu, by więcej uwagi i czasu poświęcał rodzinie. Edit na różne sposoby próbuje też odciągnąć go od sieci, to ona wymyśla wakacje w miejscu bez zasięgu, nakazuje mu w końcu iść na odwyk, by uwolnić męża od uzależnienia od mediów. Cóż się zatem okazuje? Że ten nowoczesny i nadążający bohater buduje sobie rodzinę wedle nienowoczesnych, mieszczańskich wzorów, działającą dobrze w ramach struktury patriarchalnej.
Pomimo starań żony Fej nie chce przejść w stan offline, bo tylko online się liczy. Rodzina nie zapewnia mu bodźców, nie stawia takich wyzwań, do jakich jest przyzwyczajony, w rodzinie nie dzieje się też nic na tyle ciekawego, by odciągnąć go od kreowanej w mediach rzeczywistości.
Nie interesuje mnie to, czy praca w newsroomie wygląda tak, jak przedstawia ją Olszewski. Nawet jeśli tak jest, to zmieni się to w ciągu kilku-kilkunastu lat i ta warstwa powieści, która teraz tak kręci dziennikarzy, przestanie być aktualna. Interesuje mnie za to diagnoza społeczna Olszewskiego: relacja rodzinna, którą przedstawia on właściwie w drugim planie #upału. Rodzina staje się tematem naszej intymnej refleksji wtedy tylko, gdzie jest w kryzysie, gdy się rozpada. W ciągu dnia traktujemy ją jako byt posiadany, własny, coś co się „ma” i będzie miało na wieki wieków. Rodzina i sukces zawodowy wspólnie dopiero stanowią o sukcesie życiowym – pokazuje Olszewski nasz współczesny system wartości. A gładko funkcjonująca rodzina w połączniu z wysoką pozycją zawodową to już absolutne spełnienie marzeń. Każdy chce ją mieć, ale cichą, gdzieś na marginesie pracy i myśli. Rodzina też – jak pokazuje wyraźnie przykład Feja – nie daje dzisiejszemu samcowi alfa impulsu do działania, w gruncie rzeczy go nudzi, choć jako świadomy, nowoczesny zaangażowany mężczyzna czuje, że powinien się nią zająć (Fej jest ojcem na tyle świadomym nowych trendów, że pisze felietony do pisma parentingowego), że zamknięta jest dla niego droga klasycznego domowego patriarchy. I to jest w jakiś sposób dramat naszych czasów, zupełnie inny niż kryzys mediów. Dorośli jako rodzice okazują się dysfunkcyjni, znudzeni, poszukujący bodźców poza rodziną, a jednocześnie spętani w swoich nowoczesnych rolach.
W ten sposób także można odczytywać #upał.
Michał Olszewski, #upał
Znak 2016
