Tag: powieść historyczna

  • 5 powodów, dla których należy czytać Richarda Flanagana. Koniecznie.

    5 powodów, dla których należy czytać Richarda Flanagana. Koniecznie.

    Richard Flanagan, Ścieżki północy, Wydawnictwo Literackie 2015
    Klaśnięcie jednej dłoni, Wydawnictwo Literackie 2016

     
    1. Bo opowiada historie o egzotycznej Tasmanii, jakby to było Podkarpacie, Bieszczady albo miasto przy zamkniętej kopalni na Śląsku. Bieda, nędza i pijaństwo, które opisuje, są absolutnie uniwersalne i jednocześnie egzotyczne. W Klaśnięciu jednej dłoni pojawia się bambo chatka dla pogardzanych imigrantów, dzieci pracujący jako darmowi służący. Praca przy budowie tamy opisana jest tak, jak praca na wyrębie u Hłaski.
     
    2. Bo w Ścieżkach północy potrafi opisać koszmar obozowego cierpienia, niewolniczej pracy w egzotycznych warunkach Dalekiego Wschodu (Australijczycy pracujący przy budowie Linii czyli kolei japońskiej przez Birmę) i braterskie poświęcenie językiem pełnym grozy i humoru zarazem. Bohaterska postawa Dorrigo Evansa, jego conradowski wręcz heroizm wojenny zderzają się tu z jego niską moralnością życia powojennego, skłonnością do zdrady małżeńskiej i pogardą dla tych, którzy nie doświadczyli wojny. Flanagan unika więc łatwego heroizmu, daleki jest od gloryfikacji swoich bohaterów.  Jednocześnie nie ma u niego afirmacji przemocy i wojny.
     
    3. Bo daje najlepszą próbę literatury wysokiej, którą czyta się z wypiekami jak pościelowy romans: w Klaśnięciu jednej dłoni schemat fabularny opiera się na relacji zapijaczonego ojca i bitej przez niego córki, w Ścieżkach północychodzi o romans głównego bohatera z żoną wuja. Obie te powieści można analizować na poziomie emocji – bo to książki o zdradzie, miłości, cierpieniu, samotności, braterstwie. A jednocześnie to coś zdecydowanie więcej, w Ścieżkach północy chodzi o heroizm pomimo cierpienia i wierność zasadom, która narodzona zostanie tylko śmiercią, o nieprzekładalne doświadczenie wojny, o zapomnienie o obozowym koszmarze. Klaśnięcie jednej dłoni opowiada zaś o dorastaniu do wybaczenia, o umiejętność wzięcia odpowiedzialności za własne życie, o bagażu, jaki stanowi wojna także dla drugiego pokolenia ocalonych.
     
    4. Bo potrafi opowiadać o emocjach za pomocą skrajnie plastycznego, konkretnego języka:
     
    Rozumie pan więc, powiedział pułkownik Kota, że zwróciłem uwagę właśnie na pańską szyję. Jest bardzo piękna – dobrze widzę, gdzie powinien spaść miecz. Cudowna szyja. Pańska głowa odleciałby na metr od ciała. Tak jak powinna. Bo czasami szyja jest po prostu za cienka  albo za gruba, albo ofiara za bardzo się wierci i kwiczy ze strachu, może Pan sobie wyobrazić, więc spuje pan cięcie i w końcu sieka pan więźnia ze złości na kawałki. Za to pański kapral ma kar jak byk, jest odważny, rozumie pan. Musiałbym się skoncentrować, żeby mój cios był silny i dokładny, i żebym mógł szybko go zabić.
     Przez jakiś czas potrafił grać The Last Post tak jak w czasie wojny, mając poczucie, że ten utwór nie ma z nim nic wspólnego; grał go z obowiązku, jako zawodowy żołnierz. Później przez długie lata, przez dziesiątki lat, w ogóle nie grał, aż do dziewięćdziesiątego drugiego roku życia, kiedy po trzecim wylewie umierał w szpitalu; przyłożył wtedy zdrową ręką trąbkę do ust, raz jeszcze zobaczył dym i poczuł woń palonych zwłok, i nagle zrozumiał, że nic więcej w życiu mu się przytrafiło. 
     
     5. Bo nie ma tu wyższości, chłodu, dystansu intelektualnego wobec błądzących postaci, bo potrafi łączyć największe sprzeczności, pokazywać dramatyczne konflikty, wewnętrzne sprzeczności i ograniczenia bohaterów.

     

  • Sparta, Rzesza, Śląsk i Armia Czerwona

    Sparta, Rzesza, Śląsk i Armia Czerwona

    Anna Dziewit-Meller, Góra Tajget
    Wielka Litera 2016
     
     
    W drugiej powieści Dziewit-Meller również, tak jak w Disco, chodzi o dzieci. Inaczej jednak niż w jej współczesnej debiutanckiej powieści, tutaj na plan pierwszy wysuwa się historia i wojenne wspomnienia o cierpieniu ofiar, które nigdy nie zabiorą głosu publicznie. Dziewit-Meller upomina się o pamięć o tych, którzy zginęli lub padli ofiarami działań wojennych: zgwałcone śląskie dziewczyny i dzieci „niepełnowartościowe” to pierwszoplanowi bohaterowie tej powieści. Współczesne, niepamiętające o tym cierpieniu społeczeństwo, reprezentowane przez młodego ojca, aptekarza Sebastiana, to bohater drugiego planu.
     
    Tytułowa góra odsyła nas do pasma górskiego, z którego stoków, według Plutarcha, Spartanie strącali niepełnosprawne dzieci, których kontrole przeprowadzano tuż po urodzeniu. Ten proces starożytnej selekcji odżywa na kartach powieści na różne sposoby – w szpitalu w Lublińcu w czasie wojny zbierano dzieci, których egzystencja miała zagrażać eugenicznej czystości rasy. Tworzono im warunki przyspieszające śmierć – zimne prysznice otwierały drogę do zapalenia płuc, a to nieleczone zwalniało szybko kolejne łóżka dla nowych nieletnich pacjentów. Dzieciom bardziej odpornym podawano luminal i doktor Gertura Luben przeprowadzała na ich ciałach eksperymenty, dopomagające – w jej mniemaniu – rozwojowi nauki. Doktor Luben, która wojnę przeżyła, przed sądem w RFN została uniewinniona, podobnie jak wielu innych psychiatrów, lekarzy i badaczy. Starą już kobietę, dożywającą w spokoju swoich dni, odwiedza młody dziennikarz, nie udaje mu się jednak wywołać u niej żadnej wyrzutów sumienia, żadnego wahania. Lekarka, przez całe życie oddana badaniom naukowym, nie jest gotowa do zakwestionowania sensowności swoich działań, tym bardziej nie może być mowy o przyznaniu się do winy. To ona właśnie, szukając uzasadnienia dla swoich działań w szerokim kontekście kulturowym, czyta dziennikarzowi fragment Plutarcha. W ten sposób starożytna eugenika sankcjonuje akcję T4, w ramach której w nazistowskich Niemczech likwidowano wszystkich „niegodnych życia”. Do tego szpitala na początku lat 40. trafia Ryś, oddany przez nowego męża matki, zbędny w domu. Z jego perspektywy właśnie Dziewit-Meller opisuje szpital i sadystyczne, pseudonaukowe eksperymenty.
    Inną historię cierpienia opowiada Zefka, śląska dziewczyna z ubogiej rodziny, która wraca do domu z robót w Rzeszy krótko przed przemarszem Armii Czerwonej. Zgwałcona przez kilku żołnierzy, zachodzi w ciążę. Może ją usunąć, bo w nowych strukturach tworzącej się władzy polskiej funkcjonują specjalne instytucje przewidziane do rozwiązywania problemów gwałtów wojennych. Wystarczy, że Zefka potwierdzi, że nie zna ojca dziecka, nie wolno jej jednak przyznać, że gwałtu dokonali czerwonoarmiejcy, na poświęcenie bratniej armii nie może przecież paść żaden cień. Zefce do końca życia towarzyszy pamięć tego gwałtu i upokorzenia, tęsknota za dzieckiem, dlatego właśnie leżąc już na marach, dotyka pieszczotliwie brzucha swojej młodej ciężarnej krewnej.
    W dziejach jednej społeczności Dziewit-Meller łączy różne warianty cywilnego wojennego cierpienia. Jej bohaterowie to nie żołnierze, nie ma tu w ogóle wspomnienia żołnierskiego, męskiego poświęcenia. Interesuje ją doświadczenie cywilne, doświadczenie słabych w zbiorowej świadomości zajmujące odległe miejsce. Sebastian, dziedziczący po ojcu aptekę, uwrażliwiony na obrazy cierpienia niedawnymi narodzinami córki, z przerażeniem odkrywa, że to właśnie w szpitalu, w murach którego wyrósł, prowadzono akcję eksterminacji dzieci, że zginęło ich tam 200, a ludzie, którzy o tych zdarzeniach wiedzą, nie przywiązują do tego żadnego znaczenia.
    Góra Tajget na plan pierwszy wysuwa więc tu historię o tych, którzy nie upomną się ani o sprawiedliwość, ani o pamięć, których losy, choć tragiczne, usuwają się w cień przez opowieści o Zagładzie. Problemem stale towarzyszącym zatem autorce jest nie tylko niepamięć i powtarzalność pewnych doświadczeń, ale i pewnego rodzaju arytmetyka cierpienia, zdolność ludzkiej pamięci do przyjęcia historii obciążonych największym ładunkiem znaczenia i emocji oraz brak języka, którym ofiary mogłyby opowiedzieć o swoim losie. Zagłada i żołnierski obraz wojny to dwa rodzaje opowieści zagarniające naszą pamięć, nie pozostawiają one już miejsca dla innej narracji. Dziewit-Meller sięga zaś właśnie po te tematy.
     
    Tekst został opublikowany wcześniej na stronie Instytutu Książki. 

     

  • Uciekinierzy z historii

    Uciekinierzy z historii

    Na trzech rzeczach znają się wszyscy Polacy – na polityce, na piłce nożnej i na historii. Nasza znajomość polityki to temat, którego na tych łamach nie wypada poruszać, bo obowiązuje pewne decorum. Znajomość piłki nożnej jest powszechna i dogłębna, ale jak pokazują kolejne porażki reprezentacji i drużyn ligowych – wyłącznie teoretyczna. Natomiast naszej znajomości historii nikt nie jest w stanie zweryfikować, podobnie jak trwających od jakichś 200 lat sporów o jej interpretację. To nasza narodowa pasja, w której wszyscy egalitarnie mogą sobie pofolgować, nawet jeśli mylą im się daty kolejnych powstań. Postrzegany świat dzisiejszy przez odniesienia do historii: kolejne mecze piłkarskie z Niemcami ustawiamy w porządku Grunwald-Westerplatte, żywiołowo reagujemy na polityczne hasła sięgające do historii. „Dziadek z Wehrmachtu” zelektryzował całe społeczeństwo, stał się też przyczyną politycznej przegranej wnuka. Nie dziwi zatem fakt, że historia staje się dla nas główną przestrzenią przedstawień literackich.

     
    Cała wstecz
    W wyobraźni kulturowej czas przeszły objawia się jako coś materialnego, jako potok dat symbolizujących kolejne klęski czy niepokoje polityczne, wojny i bitwy. Nasza świadomość wydaje się zatem uwięziona pomiędzy współczesnością, której procesów nie obejmujemy w całości i historią, której cały obraz ujawnia nam się w bezpiecznych ramach. Teraźniejszość ma dla nas ukryte przepływy, domyślamy się w niej spisków i zakulisowych działań, wydaje nam się nieprzewidywalna, podczas gdy przeszłość ujawnia się jako czytelna, jasna. To oczywiście paradoks, bo nie mamy przecież pełnej wiedzy o świecie minionym. Jednak kolejne prace historyczne sprawiają, że „dzisiaj” postrzegamy jak porozrzucane puzzle. „Wczoraj” – to już gotowa, złożona układanka, której wszystkie elementy do siebie przylegają. Ta pozorna czytelność sprawia jednak, że przestrzenią bardziej oswojoną staje się dla nas historia, nawet jeśli widzimy w niej pasmo nieszczęść. Nasze światoodczucie zasadza się na spoglądaniu wstecz i na nakładaniu kolejnych warstw, sklejaniu kolejnych doświadczeń. Taki tok jest całkowicie naturalny dla pamięci społecznej, w której obowiązuje porządek nie chronologiczny, a skojarzeniowy: w ten sposób właśnie myślimy o meczu Polska-Niemcy jako o nowym Grunwaldzie (choć za każdym razem jest tak samo: my liczymy na Grunwald, a oni robią nam Blitzkrieg). Kopernik sąsiaduje tu ze Skłodowską-Curie i Janem Pawłem II, kolejne powstania zlewają się w jedno, armia carska jest tożsama z Armią Czerwoną. Jan Sobieski kojarzy się z Władysławem Jagiełłą, Tadeuszem Kościuszką i Lechem Wałęsą.
    Właśnie to nakładanie się i przenikanie kolejnych płaszczyzn historii stanowi ważną cechę polskiej prozy, w której dominuje czas przeszły, czas doświadczenia historycznego. Żywimy się „przeszłością rozbitą, odebraną, zrujnowaną” (Jak twierdzi Andrzej Zieniewicz), filtrujemy ją przez przeżycia osobiste, biografię jednostki. Większość bohaterów i narratorów polskiej prozy to niewolnicy przeszłości, którzy za wszelką cenę chcą stać się uciekinierami z historii. Uwolnienie się od niej, zrzucenie jarzma jest jednak niemożliwe i owa klęska jednostki w walce z historią lub pamięcią przeszłości stanowi jeden z najważniejszych tematów polskiej powieści. Sprawdźmy tę tezę: przeszłość, historia wkraczająca w pojedynczy los, łamiąca często biografię, wyznacza oś najlepszych lub najgłośniejszych powieści po 1989 roku: tak jest w opowieściach Jerzego Pilcha, w Madame Antoniego Libery, w Lali Jacka Dehnela, w Traktacie o łuskaniu fasoli Wiesława Myśliwskiego, w Hannemanie Stefana Chwina, w Ciemno, prawie noc Joanny Bator, w Morfinie Szczepana Twardocha, w Księgach Jakubowych Olgi Tokarczuk.  Za każdym razem to historia staje się kluczem do zrozumienia teraźniejszości, wszyscy bohaterowie są też jej ofiarami, niezależnie od tego, czy angażują się w politykę, interesuje ich życie wspólnoty, czy ustawiają się z boku, poza nią. 
     
    Polska szkoła
    Choć często mówimy, że w Polsce tłumaczy się lub naśladuje to, co ukazuje się na Zachodzie, to jednak zdecydowanie więcej uwagi poświęcamy historii – wprowadzamy ją do gatunków, które w teorii przynajmniej skupiać się powinny na współczesności. Polska szkoła reportażu, jedno z najciekawszych dzisiaj zjawisk w naszej literaturze, coraz częściej zwraca się ku historii. Tak pisze starsze, średnie i młodsze pokolenie: Hanna Krall we wszystkich swoich książkach wraca do II wojny światowej, Mariusz Szczygieł w Gottlandpokazuje przenikanie się historii i współczesności Czech, Filip Springer w Miedziance rekonstruuje losy małego miasteczka na Śląsku. 
     
    Genealogia pamięci
    Nie podam Państwu przypisu do mojej tezy, ale przemawia za nią czytelnicze doświadczenie: o ile polska proza coraz częściej sięga po historię, bo nie potrafi opisać współczesności, o tyle polski reportaż odwołuje się do przeszłości, bo szuka w niej źródeł najbardziej istotnych zjawisk współczesnych lub chce pokazać genealogię naszej okaleczonej pamięci. Współczesna polska powieść en masse przywołuje przeszłość, by zaspokoić naszą nostalgię, by pozwolić uciec nam od niezrozumiałej teraźniejszości. Dekoracja historyczna – nieważne czy z XIX wieku, czy z lat 40. XX wieku – stanowi tło egzotyczne i bezpieczne zarazem, wnosi powiew nowości i swojskości. Polacy nie lubią czytać i nie lubią kupować książek, a jeśli już to robią, to wybierają najczęściej proste, gatunkowe powieści z historią w tle. Stąd właśnie popularność powieści historyczno-obyczajowych, kryminałów retro, pseudo-reportaży o biografiach dam XX-lecia międzywojennego, królowych, żon prezydentów, łączniczek, sybiraczek, itp. Wypróbowaną już poetykę wykorzystują więc także autorzy literatury ambitnej, skoro bowiem sprawdził się ten przepis raz, sprawdzi się i kolejny. Kłopot polega jednak na tym, że do rąk czytelnika trafiają odgrzewane, historyczne kotlety: Paweł Huelle kopiuje sam siebie, gdy osadza w przeszłości akcję kolejnych utworów. O ile jednak Weiser Dawidek był genialny, a Mercedes-Benzświetny, o tyle Castorp, a przede wszystkim Śpiewaj ogrody należy uznać za odcinanie kuponów od własnej popularności, ogrywanie ciągle tego samego motywu. W tej kategorii można umieścić i innego autora z Gdańska – Stefan Chwin stworzył w Hannemanie nową jakość, połączył bowiem perspektywę obcą polskiej tożsamości (niemieckiego mieszczanina, który nie chce po II wojnie opuścić Gdańska) z fantastyczną historią przedmiotów, historią materialną. Tego sukcesu nie udało mu się już jednak powtórzyć ani w Esther, ani tym bardziej w Pannie Ferbelin.
     
     
    Czas Abla i czas Kaina
     
    Polska powieść wykorzystuje historię jako główny swój punkt odniesienia, wypełniacz fabularny, dostarczycielkę tła. Sięga po nią – dzisiaj już – bezrefleksyjnie, automatycznie, rozumiejąc, że liczy się w większym stopniu rekwizytorium niż to, do czego można go użyć. Czytelnik bowiem pragnie przede wszystkim retro. Wydaje mi się, że tego błędu nie popełnia polski reportaż, który w większym stopniu niż powieść problematyzuje zagadnienia historyczne. Beata Chomątowska w Stacji Muranów i Pałacu. Biografii intymnej, Magdalena Grzebałkowska w 1945. Wojnie i pokoju, Anna Kłys w Brudnych sercach,  Filip Springer w Miedziance nie starają się budować obrazu przeszłości fantazmatycznej, zastępczo-nostalgicznej. Mechanizm kompensacyjny (który w prozie stanowi ukrytą przyczynę, stelaż opowieści) w ich reportażach jest ujawniany, zawsze pytają, jakie są jego źródła, czemu on służy, co próbujemy sobie kompensować. Jak pokazują reportażyści, polska historia nie jest czysta moralnie, nie stanowi wyłącznie przestrzeni naszej krzywdy, ani nie jest polem triumfu. Obowiązuje u nich też rozkład akcentów: 1945 rok nie stanowi tak oczywistej cezury, jak wydaje się po lekturze podręczników, czas przeszły nie jest zdominowany przez walkę z komunizmem. Czas przeszły to czas Kaina w większym stopniu niż Abla, bo doświadczenie przeszłości zasadza się na przesiedleniach, wywózkach i bratobójczych walkach. Te zdarzenia historyczne, które polska proza wypiera lub opowiada w ramach narracji sentymentalnej, znajdują ostatnio swoje miejsce w reportażu. Chomątowska pisze o tym, jak na gruzach getta warszawskiego budowano nową dzielnicę i jak pod tymi gruzami chowano pamięć żydowską, zastępując ją propagandowymi hasłami odbudowy. Grzebałkowska pokazuje, że rok 1945 to nie wyłącznie rok zwycięstwa, a wielkich migracji, wzmocnienia pewnych wyniesionych z wojny konfliktów oraz narodzin nowych. Jej opowieść, osadzona przede wszystkim na zachodzie Polski, pokazuje koszty poniesione w wojnie przez ludność cywilną, próbuje walczyć z mitem „odzyskiwania” Ziem Odzyskanych, których poprzedni mieszkańcy zostali wygnani. Temat czasu przeszłego, który ciągle trwa i niezakończonych konfliktów opisywał w 2011 roku Filip Springer w swoim debiutanckim reportażu Miedzianka. Springer sięgnął po studium – losy małego śląskiego miasteczka, które prześledził od momentu jego założenia aż do upadku w latach 60. XX wieku. Miedzianka, położona poza wielkimi szlakami, staje się w jego opowieści świadkiem historii, axis mundi. To z niej odjeżdżają w wagonach bydlęcych Niemcy, to tu przenosi się z nakazem pracy Polaków, tu pracują w kopalni uranu i tu zapada się ziemia po latach drążenia. W historii zdaje się też żyć Anna Kłys, która w Czarnych sercach sięga po oś konfliktu polsko-polskiego, opowiadając o wyroku na młodego AK-owca wykonanym przez młodego milicjanta w 1945 roku. Kłys widzi w tym nie tylko niesłuszny wyrok i niesprawiedliwość historii, ale też więcej – ślepy traf, który ustawia Stanisława Cichoszewskiego w pozycji partyzanta, a Jana Młynarka na miejscu egzekutora. Bohaterką jej opowieści jest też ironia historii, powodująca, że niewielkie różnice między oboma chłopcami, dzielące ich w przeddzień końca wojny w ciągu kilku miesięcy urastają do gigantycznego konfliktu, wplątują ich w wojnę domową i  z jednego czynią niewinną ofiarę, z drugiego zaś bezlitosnego kata. Tę samą prawidłowość dostrzec możemy u Włodzimierza Nowaka, najstarszego z przywoływanych tu reporterów, autora Obwodu głowy, opublikowanego w 2006 oraz 2015 roku. Książka ta mieści teksty poświęcone pograniczu polsko-niemieckiemu oraz relacjom między przedstawicielami oby tych nacji. W 2006 roku czytaliśmy jednak te historie w większym stopniu przez pryzmat ekonomii, porównywaliśmy sytuację polskiej gospodarki do niemieckiego dobrobytu. W nowym wydaniu Nowak dodał jeden tekst, „Co ja mogę zrobić dla Niemców”, w którym pokazuje, że dzisiaj kluczowa nie jest sprawa rozwoju gospodarczego, a problem pamięci o wojnie (w Niemczech tłumiony, w Polsce eksponowany), problem tożsamości, winy, przebaczenia, rozliczenia moralnego. W tej perspektywie najważniejsze stają się jego teksty poświęcone II wojnie światowej, powikłanej historii polsko-niemieckiej: „Noc w Wildenhagen” (o niemieckich kobietach popełniających samobójstwo ze strachu przed nadciągającą Armią Czerwoną) oraz „Mój warszawski szał” (relacja szeregowego żołnierza Wehrmachtu biorącego udział w tłumieniu powstania warszawskiego). Te dwa teksty działają najmocniej, wchodzą pod skórę zarówno Polakom, jak i Niemcom, pozwalają bowiem zabrać głos drugiej stronie, pokazują takie świadectwa zdarzeń, które nie przechowały się w naszej pamięci kulturowej. Czas przeszły okazuje się zatem tutaj ciągle żywy, ciągle teraźniejszy – Nowak kilka razy podkreśla, że w niemieckich domach w dalszym ciągu milczy się o tym, co dziadkowie robili na froncie wschodnim w latach 40. i co robiły babcie, gdy zbliżała się Armia Czerwona. Opowieści o czasie przeszłym, który rozbija rodziny i nie pozwala na prawdziwe zbliżenie, mają więc tutaj znaczenie terapeutyczne. Nie są ucieczką przed problemami czasu współczesnego, ale właśnie próbą odnalezienia różnych źródeł naszych dzisiejszych trudności.  
     
    Niezależnie jednak od tego, czy wolimy czytać opowieści Nurowskiej o II wojnie, fantastyczne  historie Tokarczuk czy też emocjonalne reportaże Kłys i refleksyjne teksty Springera, wszyscy ciągle jesteśmy zanurzeni w historii. Nasza pamięć, nawet ta dotycząca zdarzeń sprzed naszego urodzenia, steruje nami dzisiaj. Niezależnie od tego, jakie mamy poglądy polityczne i co sądzimy o piłce nożnej, skazani jesteśmy na czas przeszły, bo tylko on daje nam klarowność, na której budujemy swoją tożsamość.

     

  • Jak nosi się żakiet od Armaniego w zachodniej Estonii

    Sigrid Rausing, Wszystko jest cudowne. Wspomnienia z kołchozu w Estonii

    Noir Sur Blanc 2015
    Nastała moda na relacje z podróży, na opisy dalekich wypraw – problem polega jednak na tym, że nawet połowa z nich nie powinna się ukazać drukiem, bo to teksty infantylne, płytkie. W zamierzeniu autora takie zapiski mają pokazywać jego wrażliwość, umiejętność wczuwania się w sytuację Innego, ciekawość świata – rezultat tekstowy jest oczywiście odwrotny:  opublikowana relacja dowodzi ciasnych horyzontów autora i nieuświadomionych uprzedzeń, pokazuje rozdęte ego, różne śmieszne małe grzeszki. Tak było w przypadku fatalnej książki Joanny Bator, Wyspa łza. Tak jest też w przypadku wspomnień Sigrid Rausing. Dawno już żadna książka nie doprowadziła mnie do takiej absolutnej furii, do zdziwienia, jak durny i pozbawiony elementarnej wprost zdolności do refleksji może być pisarz. Ale po kolei: Rausing to antropolożka, wybitna badaczka, która skończyła studia na University of York i University College London, ma doktorat, współpracuje z „Guardianem” i „Sunday Timesem”. Przepisuję to wszystko z okładki, bo nic, ale to nic w tekście nie potwierdza tych wszystkich tytułów. Gdyby wziąć pod uwagę poziom refleksji, to matura byłaby szczytowym życiowym osiągnięciem Rausing. Pod warunkiem, że na maturze dostałaby temat „Ja i moje ego”.
     
    Zawsze mi się wydawało, że antropolog to badacz, który skupia się na innych, na otoczeniu, że jego praca jest trudna, bo musi całkowicie otworzyć się na Innego, wejść w obcą kulturę, patrzeć ze zdziwieniem, ale niczego nie przyjmować za dziwne, odrzucić kategorię „nienormalności”. Obawiam się jednak, że Rausing idzie dokładnie w przeciwną stronę. Urodzona w Szwecji i wychowana w Wielkiej Brytanii, na Estonię patrzy z góry i co chwila serwuje frazy: „Estonia nadal nie była normalna”. Do rzeczywistości postsowieckiej, do wsi, w której dopiero co zlikwidowano kołchoz przyjeżdża, by badać warunki życia i światopogląd mieszkańców w 1993 roku. Jest zimno, wszyscy noszą jakieś bezkształtne, szare grube ubrania. Rausing jeździ Volvo i nosi gruby żakiet od Armaniego. Ciągle notuje ze zdziwieniem, że większość nie ma wszystkich zębów, ani nie ma zwyczaju uśmiechania się do przechodniów. Język estoński, którego zaczęła uczyć się na studiach, wydaje jej się wyjątkowo trudny i uznaje, że to „język wymyślony w zimowe noce przez starszyznę plemienną”, komplikowany z premedytacją. Przydzielone jej mieszkanie, do którego wprowadza się na czas badań, wydaje się brudne i wymaga nieustannego szorowania i polewania wrzątkiem. Wszystko jest głupie i brudne, wywołuje w autorce opór i poczucie zagrożenia. Warunki życia porównuje do Szwecji i Wielkiej Brytanii, co wypada zawsze na niekorzyść Estonii. Rausing nie rozumie, dlaczego mieszkańcy zachodniej Estonii boją się powrotu Szwedów (którzy wyjechali w czasie wojny), jest bowiem przekonana, że ich powrót dałby szanse na rozwój. Cytuje Doktora Żywago (powieść z roku 1957) i traktuje go jako tekst współczesny, szuka w nim opowieści o szyldach i umieszcza jako kontekst dla estetyki miasta w 1993 roku.
     
    W powyższych teoriach widać kolonialną perspektywę autorki: przekonanie, że normą jest poziom życia, jaki zna z Zachodu i dopiero, gdy Estonia do niego doszlusuje, to stanie się państwem normalnym. Reprezentantka wyższej kultury wybiera się na Wschód do egzotycznej krainy i z idiotycznym wprost zacięciem opisuje, jak to ludzie piją, nie pracują, nie są przedsiębiorczy, w kinach śmierdzi papierosami. Rausing nie pyta o przyczyny pewnych zjawisk (np. o fatalny stan uzębienia), traktuje je za to jako kolejne dowody niższości cywilizacyjnej Estończyków. Nie przeczytała, biedactwo, wystarczająco dużo o wojnie, skoro nie rozumie lęku przed powrotem Szwedów. Nie kwestionuje słów swoich rozmówców, nie potrafi usłyszeć tego, co pada między słowami. Jedna z jej estońskich przyjaciółek mówi, że w kraju zaczyna się rozrastać mafia. Zjawisko to jest przerażające z powodu przemocy, ale także dlatego, że szeregowi członkowie mafii rekrutują się głównie spośród „ludzi z Kaukazu” – dzikich i barbarzyńskich. Rausing nie pyta, skąd to przekonanie, nie widzi, jak pracuje tu mitologia narodowa i stereotypy socjologiczne. Skąd miałaby to przecież wiedzieć, skoro ani w Szwecji, ani w Wielkiej Brytanii nie ma takich zjawisk.
     
    Sięgnęłam po tę książkę, bo uwielbiam Sofi Oskanen, bo chciałam się dowiedzieć czegoś więcej o Estonii, a książka o życiu byłych kołchoźników wydawała mi się idealna (zwłaszcza tak nieefektowna, jak zapiski antropolożki, która odwiedza nadmorską wieś). Kołchoz to przecież świetny filtr, jego dzieje pokazują zarówno proces sowietyzacji, narzucania obcego porządku zarówno w sensie politycznym, jak i gospodarczym. Andrzej Stasiuk z opowieści o polskich pegeerach wielokrotnie przecież czynił wstęp do opowieści o polskich peryferiach, o polskiej biedzie i wychodzeniu z komunizmu. Obawiam się jednak, że Stasiuk w życiu swoim nie założyłby żakietu od Armaniego, a z pewnością nie pisałby o nim w relacji z podróży. Tymczasem Sigrid Rausing nic nie wie o miejscu, o którym napisała pracę doktorską, w którym przez rok pracowała jako nauczycielka angielskiego (biadając, że kolejne sprawdziany wypadają bardzo źle). Nie zadawała odpowiednich pytań, nie potrafiła patrzeć. Jej promotor powiedział, że badania terenowe to wstęp do odkrycia prawdziwego „ja” badacza i to faktycznie chyba Rausing potraktowała jako zadanie do wykonania. W jednym z listów zwierza się promotorowi, że musi opuścić swoją kwaterę, bo jej współlokator, gdy pije (a robi to ciągle), wykazuje nią niezdrowe zainteresowanie. Cóż, kogo nie uwiodłaby czysta i higieniczna księżniczka z Zachodu….

     

    Rozpacz. 
  • Wojna w Tallinie

    Sofi Oksanen, Gdy zniknęły gołębie
    Czarne 2015
    Precyzyjna jak skalpel, bolesna jak lewy sierpowy – taka jest Sofi Oksanen. Jej najnowsza książka daje tego najlepszy dowód.
     
    Oksanen opowiada o zdarzeniach z lat 40., jakby miały miejsce wczoraj, jakby II wojna i dylematy jej uczestników stanowiły problem całkowicie współczesny. Potrafi też bez sentymentalizmu opowiadać o porządku uczuć, to on bowiem – a nie jak w tradycyjnej powieści historycznej dylemat intelektualny – stanowi klucz do tego świata, przyczynę wszystkich wypadków, motywację bohaterów.
     
    Gdy zniknęły gołębie rozgrywa się w Estonii: w mieszkaniu wysoko postawionego urzędnika SS, w obozie koncentracyjnym, w leśnej partyzantce, na estońskiej wsi, w Tallinie pod okupacją nazistowską lat 40. i sowiecką lat 60., w obserwowanej przez KBG ekskluzywnej restauracji i akademiku-mrówkowcu. Cała intryga, w której bierze udział troje bohaterów, ostatecznie zamknięta zostaje dopiero w ostatnim akapicie epilogu, nie mogę więc zdradzać zbyt dużo. Ważne jest jednak to, że Oksanen potrafi wprowadzić komplikacje w tych miejscach, które omija tradycyjna proza. Schemat fabularny jej książki wyznaczają dwa, skrzyżowane tutaj, gatunki – romans i powieść szpiegowska. W trójkącie miłosnym (a przez chwilę nawet czworokącie) znajdujemy Juudit, jej męża Edgara i jego kuzyna Rolanda. Juudit marzy o wielkim uczuciu i nie może go zaznać, bo mąż jej nie lubi, oszukuje, ukrywa się przed nią. Paradoksalnie, to jej niemiecki kochanek (czwarty bohater) okazuje się tym dobrym i czułym. Na fabułę romansową nakłada się fabuła szpiegowska – rozgrywa między wywiadem i wojskiem, partyzantami, którzy walczą zarówno przeciwko Niemcom, jak i Sowietom oraz wydziałem policji nazistowskiej, korzystającym z usług kolaborantów. Gdy Oksanen przesuwa akcję o 20 lat naprzód, gra wywiadów przekształca się w poszukiwanie szpiegów: towarzysz Parts szuka w przeszłości Estonii tych, którzy kolaborowali z Niemcami, i prowadzili walkę przeciwko Sowietom. Sam jest oddanym pracownikiem aparatu bezpieki, na który Estończycy mówią po prostu „KGB”. Świetne jest to połączenie gatunków, bo Oksanen udaje się związać w jedno fabułę ze świata kobiecego i wątki typowo męskie, opisać dylematy bohaterów w całym ich bogactwie. Tej umiejętności komplikowania opowieści, pogłębiania jej, uszczegóławiania (wprowadzania życiowego kontekstu) mógłby się od niej nauczyć niejeden pisarz. Taki efekt próbował osiągnąć przecież Twardoch, w którego książkach jednak nie znajdziemy takiego poziomu wrażliwości, współodczuwania z postaciami. Tak samo chciał pisać Karpowicz, u którego nie ma nawet połowy autentyzmu Oksanen.
     
    Na czym polega wielkość prozy Oksanen? Na tym, że akcję powieści historycznej rozpisuje ona jak kryminał, że możemy czytać Gdy zniknęły gołębie jako powieść popularną i wysoką, jako powieść polityczną i obyczajową. Oksanen buduje konflikty i napięcia w tych miejscach, które tradycyjna proza historyczna omija, bo ściga jakiś wyobrażony stereotyp (jak Twardoch). A jednocześnie potrafi wygładzić te miejsca, które powieść tradycyjna wyostrza – Juudit angażuje się w związek z przedstawicielem każdej ze stron konfliktu, nie staje jednak przed sądem, nikt nie ma żadnego widowiskowego rozliczenia, żadnej społecznej anatemy.  Estonka mieszka z oficerem SS, ale jednocześnie pomaga w nielegalnym przerzucie uciekinierów do Finlandii. Nie jest ani oddaną ojczyźnie patriotką, ani nazistowską dziwką.
    W Gdy zniknęły gołębie szczególną rolę spełnia odwrócenie schematów historii wojennych, to ono dynamizuje akcję. Juudit boi się dźwięku telefonu, lęka się jednak wiadomości o tym, że mąż przeżył i wraca do domu, co oznacza dla niej powrót do bolesnego, toksycznego związku. Nie jest więc tu bohaterka Oksanen zwykłą wojenną wdową, oczekującą z drżeniem serca na powrót bohatera na łono rodziny. W jej powieściach napięcie na linii kobieta – mężczyzna nakłada się na konflikt polityczny i etniczny, na walkę o władzę (jeśli nie nad państwem, to przynajmniej na własnym ciałem i losem).
     
    Po trzecie zaś wielość Oksanen widać w takim sposobie opowiadania, który przywraca wagę spranym wartościom: honorowi, poświęceniu, oddaniu. Oksanen wysoki kodeks moralny rozciąga także i na swoje bohaterki, nie uznaje męskiej perspektywy, która wyłącznie mężczyznom w mundurach pozwalała wychodzić poza sferę domowo-emocjonalną.
     
    Oksanen opowiada w absolutnie fascynujący sposób historie, które już doskonale znamy. Bo przecież ile razy opisywano konflikt między partyzantem i wiernym urzędnikiem? Buntownikiem i oficerem? Roland nie ma tu jednak cech, jakie tradycyjnie przypisuje się wyjętemu spod prawa bojownikowi, nie jest też kryształowym „żołnierzem wyklętym”. Podobnie różnicuje Oksanen rysy swojego bohatera negatywnego – towarzysz Parts to przecież postać nędznego urzędniczyny, czyniącego zło zza biurka, sprytnego, pamiętliwego i wyjątkowo zawistnego człowieczka, żyjącego jednak na co dzień w stanie absolutnego przerażenia, wszędzie wietrzącego zdradę i nienawiść. Nie ma więc mowy o demonicznym złu, jakiejś barwnej makabrze. Największe dramaty dokonują się tu w ściszeniu, w samotności, a awantury domowe zakłóca głośno nastawione radio, bo nikt nie mógł ich podsłuchać.
     
    Świetna, głęboka, precyzyjnie skomponowana powieść, którą powinni czytać wszyscy polscy autorzy z upodobaniem rąbiący kolejne złe powieści o przeszłości.

     

  • Człowiek, drzewo, sarna, kamień

    Szczepan Twardoch, Drach

     

    Wydawnictwo Literackie 2014
     
    Człowiek, drzewo, sarna,  kamień
    Drach nie jest powieścią ani tak wybitną, jak piszą wielbiciele Twardocha, ani tak trudną, jak chcą jej internetowi krytycy. Twardoch kontynuuje w niej swoją zasadniczą technikę, łączy wątki współczesne z historycznymi, osadza akcję w czasie wojen i niepokojów, znów wybiera schemat trójkąta miłosnego i głównym bohaterem czyni człowieka wyalienowanego. Ponownie także sięga po chwyt opowiadającej o świecie pewnej nadświadomości, istoty obdarzonej wiedzą większą i szerszą niż ludzka. Tym razem jednak na miejsce akcji wybiera Śląsk, w jedno „teraz” ściąga wydarzenia z wojen XIII wieku, I wojny światowej, powstań śląskich i plebiscytów z lat 1919-1920, II wojny światowej oraz początku XXI wieku. Jego bohaterami stają się przedstawiciele rodziny Magnorów i Gemanderów, których losy śledzi przez cały właściwie XX wiek, na plan pierwszy wysuwają się zaś dwaj przedstawiciele tej rodziny – Joseph Magnor, górnik, żołnierz pruski w czasie I wojny oraz jego odległy potomek – Nikodem Gemander, śląski uznany architekt z przełomu XX i XXI wieku.
     
    Nie jest to jednak powieść realistyczna o Śląsku, bo Śląsk spełnia tu właściwie rolę tła. Bohaterami Dracha mogliby stać się ludzie z jakiegokolwiek pogranicza, z przestrzeni wieloetnicznej, rządzonej konfliktami. Twardochowi, dzięki takiej dekoracji, udaje się pokazać życie w ciągłym zagrożeniu, przekrój przez XX wiek, którego rozwinięta cywilizacja i struktury państwowe nie dają żadnego poczucia bezpieczeństwa. Wszyscy są tu dla siebie Inni i Obcy, tworzą sąsiedzkie więzi od pokoleń, ale jednocześnie też dokonują samosądów, napadów i morderstw. W połowie wieku równie łatwo zginąć od pałki i pięści, co w XIII wieku – zdaje się mówić Twardoch.  
     
    Drach to powieść-powódź, napisana z wielkich rozmachem, ale jednocześnie przeładowana, fabuła utopiona w zbyt wielu zdarzeniach, obciążona zbyt wieloma bohaterami. Wszystkie wątki, wszystkie zdarzenia odznaczają się zaś dodatkowo wyjątkową dramatycznością. Twardoch sięga do malowniczych, ale i potwornych wydarzeń historycznych (walka w okopach I wojny, obozy koncentracyjne i marsze śmierci w czasie II wojny, przemoc związana z radzieckim wyzwoleniem, więzienia i śledztwo MBP w okresie powojennym), ale dopełnia je jeszcze melodramatycznymi wątkami osobistymi swych bohaterów. Jakby nie wystarczyła temperatura wywołana historiami wojennymi, Twardoch jeszcze ją podnosi i podkręca, dodając małżeńskie zdrady, osierocone dzieci, przemoc domową, choroby psychiczne i szpitale psychiatryczne, śmiertelne choroby, gwałty i nałogi. Cały ten układ sprawia, że obraz przemocy ulega osłabieniu, a nie wzmocnieniu, bo nadmiar makabry rodzi dystans, zanik współczucia. Hiperbola to ulubiona figura Twardocha, tutaj jednak pojawia się ona na zbyt wielu poziomach, a sam autor osuwa się w niemożliwe do przełknięcia  efekciarstwo. Cały świat przedstawiony, wszystkie relacje między postaciami mają być wygrywane na najwyższej nucie emocjonalnej – miłość, nienawiść, chęć zemsty, chuć i popęd seksualny nie zostają tu ani razu ograniczone, ale zawsze zmierzają do ostatecznego spełnienia. Te wichry namiętności połączone z dramatyczną historią polityczno-społeczną tworzą jednak obraz przesycony,  rozmywający się. I zamiast opowieści parabolicznej wychodzi Twardochowi „Niewolnica Isaura” w śląskich dekoracjach.
     
    Łatwe epatowanie wielkimi emocjami wydaje mi się najważniejszy błędem  widoczny na poziomie organizacji fabuły Dracha, ale nie daje mi spokoju jeszcze jeden kiepski zabieg Twardocha. Otóż pod tą fabularną szarżą ułańską nie kryje się żadna treść głębsza poza banalnym wnioskiem, że historia nie jest procesem sensownym i że człowiek nie ewoluuje, nie uczy się niczego. Twardoch skupiony na tworzeniu atrakcyjnej opowieści, zapomniał, że powinna ona jeszcze o czymś opowiadać. Tytułowa postać – drach oznacza smoka. Tutaj jednak chodzi bardziej o ziemię lub tajemną i mityczną istotę, która trwa w ziemi na przekór wojnom, zniszczeniom i zmianom, rozgrywającym się na jej powierzchni. Sądzę, że autor miał prosty, ale i efektowny pomysł na swą powieść, chciał pokazać opozycję zmiany i trwania, zderzyć powolne trwanie świata z szybkim rytmem współczesnej historii. Zamierzał pokazać różne wymiary – czas lądolodów i smoków oraz czas ludzki. Wszystko to jednak osuwa się w dość ładny obrazek, w komunał. Twardoch chce też zaprzeczyć mitowi postępu, optymistycznej opowieści o ludzkiej ewolucji. Pokazuje zatem, że niewykształcony i niezdolny do autorefleksji Joseph jest tak samo uwięziony w swoim życiu, jak wykształcony i nieustannie rozmyślający nad sobą Nikodem, że człowiek jest tak samo zdeterminowany w swoim życiu jak zwierzę, że stanowimy prostą sumę instynktów i popędów:
     
    Tylko ja wiem, jak bardzo głupi w swej mądrości jest Nikodem Gemander, a jaki mądry w swej ignorancji jest jego pradziad Joseph Magnor, kiedy jedzie do Gleiwitz i nie wie nawet, czy jedzie tam zabić, czy zgwałcić, czy kochać, bo czy pies wie, czego chce, kiedy biegnie za sarną i kiedy wbija zęby w jej pęciny?
     
    Żaden ze wskazanych wyżej problemów nie zostaje w powieści poddany refleksji, ani też polemice. Jest tylko powtórzenie mitu, nie ma jego nowoczesnego przepracowania, nowej opowieści na archetypowe tematy. Twardoch rzuca czytelnikowi kilka mocnych scen na temat przewagi zwierząt nad ludźmi, na temat instynktu, który ważniejszy jest niż rozum. Świnia idąca na rzeź czuje śmierć, sarna odwodzi psy od kryjówki młodych, kozioł sarny zapładnia kolejne samice, szczury szukają pożywienia. To ludzie walczą ze sobą, wymyślają ideologie, granice, paszporty, i ciągle uprawiają seks. Z perspektywy dracha zaś to wszystko nie ma znaczenia, w równym stopniu ludzie i zwierzęta skazani są na instynkty, śmierć, rozpuszczenie się w sokach ziemi. Bardzo to oczywiście atrakcyjna koncepcja, ale gdy wyciągnie się ją spod tego spiętrzenia zdarzeń i postaci, okazuje się dość prosta.
     
    Najnowsza powieść Szczepana Twardocha została zaplanowana już jako bestseller, przeprowadzono też odpowiednią akcję promocyjną, autor udzielił szeregu wywiadów, w których próbował nie odpowiadać na pytanie o znaczenie tytułu. Podobnie jak kilku tylko innych polskich pisarzy (Michał Witkowski, Marek Krajewski, Zygmunt Miłoszewski) Twardoch ma ambicje zdobycia uwagi czytelników okazjonalnych, ludzi, którzy po książkę sięgają rzadko, skuszeni szumem medialnym. Ta próba podboju nowego obszaru rynku wyraźnie widoczna jest i w samej książce i w jej recepcji. Dla wielu odbiorców bowiem Drach jest zbyt trudny, hermetyczny, skomplikowany na poziomie wypowiedzenia (bo dialogi prowadzone po wasserpolsku i niemiecku nie mają przekładu w przypisach), ale też na poziomie kompozycji, bo Twardoch w poszczególnych akapitach przeskakuje niekiedy o setki lub przynajmniej dziesiątki lat, opowiada symultanicznie o obu dwudziestowiecznych wojnach, postaciach z różnych pokoleń. Taki zaś tok narracyjny okazuje się dla niewyrobionego czytelnika zbyt trudny. Być może zatem i problem, który Twardoch wpisuje w swą powieść obliczony został na intelekt czytelników sporadycznych? A moje wątpliwości nie mają znaczenia, bo czytelnik wyrobiony może sobie czytać Tołstoja?
    Dłuższa wersja tego tekstu ukazała się w „Twórczości”.