Tag: literatura wojenna

  • Pół samobójstwa i inne figury karkołomne

    Anna Janko, Mała zagłada
     Wydawnictwo Literackie 2015
    Coraz silniej rozwija się w Polsce literatura non-fiction, której tematem staje się wojna widziana oczami kolejnych pokoleń. Nie chodzi zatem o przybliżenie zdarzeń II wojny światowej, ale o ukazanie pamięci kulturowej, o przedstawienie sposobów pamiętania i upamiętniania zdarzeń. Pokolenie tych, którzy wojnę przeżyli, ustępuje drugiemu pokoleniu – urodzonym po wojnie, żyjącym w cieniu cudzych wspomnień. Pamięć kulturowa drugiego pokolenia ocalonych z Holocaustu to dzisiaj temat nie tylko refleksji literackiej, ale i naukowej. Coraz więcej pisze się też o innych przeżyciach drugiego pokolenia – o sierotach wojennych, dzieciach repatriantów, potomkach wypędzonych.
     
    O sprawiedliwość dla tych, którzy przeżyli pacyfikację wsi upomina się Anna Janko w swoim szalenie kontrowersyjnym eseju Mała zagłada. Punktem wyjścia dla jej refleksji historycznej jest pacyfikacja Soch na Zamojszczyźnie w czerwcu 1943 roku, w której zginęli jej dziadkowie wraz z większością mieszkańców wsi. Przeżyła trójka dzieci Ferenców, w tym Teresa – matka Anny Janko. W czasie pacyfikacji Teresa ma 9 lat, musi zaopiekować się dwójką młodszego rodzeństwa, zająć się nimi później w kolejnych sierocińcach. Janko opisuje trudną młodość i dorosłość matki, osieroconej i skazanej na przyspieszone dorastanie. Dorosła Teresa staje się jednak w paradoksalny sposób córką swojej córki, to mała Anna musi się opiekować matką, która ciągle żyje pamięcią wydarzeń wojennych. Mała zagłada jest zatem próbą opowiedzenia historii matki, ale też terapeutycznego oczyszczenia z odziedziczonej traumy. Ta część eseju jest bardzo spójna, wyrazista, mocna także z psychologicznego punktu widzenia. Mała zagłada staje się bardzo złą literaturą dopiero wtedy, gdy Anna Janko stara się do historii swojej matki dopisać szeroki kontekst. Teresa Ferenc opowiada bowiem córce o przeszłości jako o doświadczeniu dziecka, nie zna danych, nie interesuje jej polityczne ani historyczne tło, nie uruchamia wszystkich skomplikowanych narzędzi poznawczych. Te wprowadza Janko, szukając dla opowieści matki poszerzenia, wyjaśnienia, potwierdzenia.
     
    Ten drugi tor opowieści wprowadza jednak takie treści, uruchamia taki język i ten rodzaj emocji, który przekreśla nieomal wartość opowieści o matce. Janko, starając się zbudować w świadomości czytelnika pewną ramę, próbując unaocznić mu cierpienie osieroconych dzieci i zło wojny, często posługuje się szantażem emocjonalnym, nie cofa przed żadnym chwytem retorycznym wywołującym zaangażowanie uczuciowe. Sama pisze zresztą otwarcie: „Wszystko, co nami wstrząsa, musi być pojedyncze i mieć swoje imię”. Dlatego właśnie w Małej zagładziedominuje wyliczenie i zbliżenie – autorka wprowadza całe szeregi imion pomordowanych czy osieroconych, powtarza opisy analogicznych sytuacji cierpienia po to właśnie, by wywołać emocjonalną odpowiedź czytelnika, epatuje bólem i przemocą. Tymczasem o wojnie napisano tyle, że liczy się nie tylko to, co mówi (a Janko nie mówi niczego nowego), ale właśnie, jak o tym opowiada.  
     
    Skupiając się zaś tak bardzo na wywołaniu uczuć, zapomina autorka o intelektualnym porządku refleksji, sama tym uczuciom się poddaje. Mała zagłada stanowi też rodzaj pamiętnika, w którym Janko zapisuje przemyślenia dotyczące kolejnych filmów wojennych, spektakli, książek, dokumentów, muzeów. Notuje skrupulatnie swoje wrażenia z wizyt w obozach, przebieg rozmów z ocalonymi w Sochach, za każdym razem jednak osuwa się w banał, zarzuca czytelnika histerycznymi puentami. O strachu pisze tak:
     
    Bo czy można ubrać w słowa pustkę, która wyje? Pustkę, która wyje, biegnąc na oślep? Pustkę, która wyje i biegnie na oślep, nie ruszając się z miejsca? Jak płonący lód pali i ziębi zarazem? Od czegoś takiego słowa odpadają jak papierowe strzałki. Właściwie zanim dolecą, to już się spalą. Nie ma słów.
     
    Ten karkołomny stylistycznie fragment jest niestety reprezentatywny dla całości tekstu.
     
    Poczucie winy, skomplikowaną sytuację córki Amona Gotha przedstawia Janko następująco:
    A nienawiść do siebie jest jak pół samobójstwa, jakby się było w ciąży z własną śmiercią.
     
    O nazistowskiej technice rozstrzeliwań:
    Tymczasem oni szli sobie dalej i strzelali dalej, szczególnie zawzięci nie byli, robili swoją robotę, zabijali zwyczajnie, tak jak krowa je trawę.  
     
    Te cytaty najlepiej pokazują rozwichrzony styl, pomieszanie pozornej nonszalancji i cynizmu z sentymentalnymi, kulawymi metaforami.
     
    Opowieść Anny Janko wzbudza kontrowersje – wiele osób bowiem uważa, że nie wolno krytykować tej słabo napisanej historii, że chroni ją temat. Z jakichś tajemniczych, pozaliterackich powodów czytelnicy uważają, że nie można patrzeć krytycznie na opowieść poruszającą temat tak ważny, osobisty. Otóż można. Bo ja nie krytykuję doświadczeń Anny Janko, a tekst, który wydała. Jej opowieść wpisuje się bowiem w dość niestety rozległy nurt kiczu wojennego. Żaden temat – a tym bardziej temat tak istotny – nie usprawiedliwia histerycznego i kwiecistego zarazem języka, nieuporządkowania, chaotycznej formy, prymitywizowania wniosków. Anna Janko szantażuje czytelników, narzucając im swoje emocje, dążąc do takiego usytuowania swojej narracji, która może być analizowana wyłącznie na poziomie emocji: Janko chce naszego współczucia, a nie intelektualnej recepcji – wbrew temu, o czym mówi w licznych wywiadach.
     
    Stawką w Małej zagładzie nie jest odkrywanie prawdy o przeszłości, ale forsowanie własnej wizji. Autorka nie chce dyskusji o pamięci drugiego pokolenia, o dziedziczeniu traumy, o ramach pamięci kulturowej i o tym, w jaki sposób pamięć kulturowa musi przedstawicielom drugiego pokolenia ocalonych zastąpić rodzinne wspomnienia. Kształt jej opowieści nie daje szans na dyskusję, bo jakikolwiek sprzeciw od razu umieszcza krytyka po stronie okrutników bez serca, zimnych formalistów. Cóż, chętnie sama ustawiam się w tym gronie.  
     
     Mała zagłada to zła, ckliwa opowieść o II wojnie światowej, której chaotycznej formy sam temat w żaden sposób nie usprawiedliwia. Anna Janko to tutaj druga Kossak-Szczucka, bardzo słuszna i bardzo sentymentalna, wybielająca polską przeszłość, jednocześnie osuwająca  się w banał.
     
    Ten tekst w pierwotnej, dłuższej wersji ukazał się w „Twórczości”. 

     

  • Wojna w Tallinie

    Sofi Oksanen, Gdy zniknęły gołębie
    Czarne 2015
    Precyzyjna jak skalpel, bolesna jak lewy sierpowy – taka jest Sofi Oksanen. Jej najnowsza książka daje tego najlepszy dowód.
     
    Oksanen opowiada o zdarzeniach z lat 40., jakby miały miejsce wczoraj, jakby II wojna i dylematy jej uczestników stanowiły problem całkowicie współczesny. Potrafi też bez sentymentalizmu opowiadać o porządku uczuć, to on bowiem – a nie jak w tradycyjnej powieści historycznej dylemat intelektualny – stanowi klucz do tego świata, przyczynę wszystkich wypadków, motywację bohaterów.
     
    Gdy zniknęły gołębie rozgrywa się w Estonii: w mieszkaniu wysoko postawionego urzędnika SS, w obozie koncentracyjnym, w leśnej partyzantce, na estońskiej wsi, w Tallinie pod okupacją nazistowską lat 40. i sowiecką lat 60., w obserwowanej przez KBG ekskluzywnej restauracji i akademiku-mrówkowcu. Cała intryga, w której bierze udział troje bohaterów, ostatecznie zamknięta zostaje dopiero w ostatnim akapicie epilogu, nie mogę więc zdradzać zbyt dużo. Ważne jest jednak to, że Oksanen potrafi wprowadzić komplikacje w tych miejscach, które omija tradycyjna proza. Schemat fabularny jej książki wyznaczają dwa, skrzyżowane tutaj, gatunki – romans i powieść szpiegowska. W trójkącie miłosnym (a przez chwilę nawet czworokącie) znajdujemy Juudit, jej męża Edgara i jego kuzyna Rolanda. Juudit marzy o wielkim uczuciu i nie może go zaznać, bo mąż jej nie lubi, oszukuje, ukrywa się przed nią. Paradoksalnie, to jej niemiecki kochanek (czwarty bohater) okazuje się tym dobrym i czułym. Na fabułę romansową nakłada się fabuła szpiegowska – rozgrywa między wywiadem i wojskiem, partyzantami, którzy walczą zarówno przeciwko Niemcom, jak i Sowietom oraz wydziałem policji nazistowskiej, korzystającym z usług kolaborantów. Gdy Oksanen przesuwa akcję o 20 lat naprzód, gra wywiadów przekształca się w poszukiwanie szpiegów: towarzysz Parts szuka w przeszłości Estonii tych, którzy kolaborowali z Niemcami, i prowadzili walkę przeciwko Sowietom. Sam jest oddanym pracownikiem aparatu bezpieki, na który Estończycy mówią po prostu „KGB”. Świetne jest to połączenie gatunków, bo Oksanen udaje się związać w jedno fabułę ze świata kobiecego i wątki typowo męskie, opisać dylematy bohaterów w całym ich bogactwie. Tej umiejętności komplikowania opowieści, pogłębiania jej, uszczegóławiania (wprowadzania życiowego kontekstu) mógłby się od niej nauczyć niejeden pisarz. Taki efekt próbował osiągnąć przecież Twardoch, w którego książkach jednak nie znajdziemy takiego poziomu wrażliwości, współodczuwania z postaciami. Tak samo chciał pisać Karpowicz, u którego nie ma nawet połowy autentyzmu Oksanen.
     
    Na czym polega wielkość prozy Oksanen? Na tym, że akcję powieści historycznej rozpisuje ona jak kryminał, że możemy czytać Gdy zniknęły gołębie jako powieść popularną i wysoką, jako powieść polityczną i obyczajową. Oksanen buduje konflikty i napięcia w tych miejscach, które tradycyjna proza historyczna omija, bo ściga jakiś wyobrażony stereotyp (jak Twardoch). A jednocześnie potrafi wygładzić te miejsca, które powieść tradycyjna wyostrza – Juudit angażuje się w związek z przedstawicielem każdej ze stron konfliktu, nie staje jednak przed sądem, nikt nie ma żadnego widowiskowego rozliczenia, żadnej społecznej anatemy.  Estonka mieszka z oficerem SS, ale jednocześnie pomaga w nielegalnym przerzucie uciekinierów do Finlandii. Nie jest ani oddaną ojczyźnie patriotką, ani nazistowską dziwką.
    W Gdy zniknęły gołębie szczególną rolę spełnia odwrócenie schematów historii wojennych, to ono dynamizuje akcję. Juudit boi się dźwięku telefonu, lęka się jednak wiadomości o tym, że mąż przeżył i wraca do domu, co oznacza dla niej powrót do bolesnego, toksycznego związku. Nie jest więc tu bohaterka Oksanen zwykłą wojenną wdową, oczekującą z drżeniem serca na powrót bohatera na łono rodziny. W jej powieściach napięcie na linii kobieta – mężczyzna nakłada się na konflikt polityczny i etniczny, na walkę o władzę (jeśli nie nad państwem, to przynajmniej na własnym ciałem i losem).
     
    Po trzecie zaś wielość Oksanen widać w takim sposobie opowiadania, który przywraca wagę spranym wartościom: honorowi, poświęceniu, oddaniu. Oksanen wysoki kodeks moralny rozciąga także i na swoje bohaterki, nie uznaje męskiej perspektywy, która wyłącznie mężczyznom w mundurach pozwalała wychodzić poza sferę domowo-emocjonalną.
     
    Oksanen opowiada w absolutnie fascynujący sposób historie, które już doskonale znamy. Bo przecież ile razy opisywano konflikt między partyzantem i wiernym urzędnikiem? Buntownikiem i oficerem? Roland nie ma tu jednak cech, jakie tradycyjnie przypisuje się wyjętemu spod prawa bojownikowi, nie jest też kryształowym „żołnierzem wyklętym”. Podobnie różnicuje Oksanen rysy swojego bohatera negatywnego – towarzysz Parts to przecież postać nędznego urzędniczyny, czyniącego zło zza biurka, sprytnego, pamiętliwego i wyjątkowo zawistnego człowieczka, żyjącego jednak na co dzień w stanie absolutnego przerażenia, wszędzie wietrzącego zdradę i nienawiść. Nie ma więc mowy o demonicznym złu, jakiejś barwnej makabrze. Największe dramaty dokonują się tu w ściszeniu, w samotności, a awantury domowe zakłóca głośno nastawione radio, bo nikt nie mógł ich podsłuchać.
     
    Świetna, głęboka, precyzyjnie skomponowana powieść, którą powinni czytać wszyscy polscy autorzy z upodobaniem rąbiący kolejne złe powieści o przeszłości.

     

  • Ciesz się, że nie jesteś w Auschwitz!

    Mikołaj Grynberg, Oskarżam Auschwitz
    Czarne 2014
    Najnowszy zbiór Grynberga rozwija wątki, które zarysowane zostały bardzo wyraźnie w jego wcześniejszych pracach. Mikołaj Grynberg, syn i wnuk ocalonych z Holocaustu, szuka tutaj prawdy o swoim pokoleniu, próbuje ustalić tożsamość grupy, zebrać opowieści innych przedstawicieli tej generacji. A jest to ważna grupa, której doświadczenie od dawna już stanowi przedmiot refleksji kulturowej. Grynberg idzie jednak dalej niż badacze kultury, bo sam do tego pokolenia należy, ma więc prawo zadawać pytania niewygodne, bolesne, bardziej intymne. Nie ma w nim litości, jest za to ogromne współczucie, pragnienie poznania i zrozumienia osób, których rodzice przeżyli Holocaust, urodzonych wiele lat po wojnie, ale jednocześnie ciągle żyjących w jakiś sposób w cieniu Auschwitz. Tak właśnie należy rozumieć tytuł tego zbioru: drugie pokolenie oskarża Auschwitz o odebranie dzieciństwa, o spowodowanie traumy.
     
    Rozmówcy Grynberga to ludzie urodzeni po wyzwoleniu, często poza Europą, zatem z oddali patrzący na Holocaust, ale jednocześnie mocno od tego doświadczenia zależni. Grynberg umieścił w tomie 27 historii, najmocniejszych, ale też najbardziej reprezentatywnych dla całego pokolenia. Termin pokolenia jest tu w gruncie rzeczy niewłaściwy, bo najstarszych interlokutorów od najmłodszych dzieli jakieś 20-30 lat, a więc z socjologicznego punktu widzenia mamy tu do czynienia z kilkoma pokoleniami. Grynberg udowadnia jednak, że niezależnie od roku urodzenia, ludzi tych łączy wspólnota doświadczenia domowego, podobne dylematy i podobny rodzaj uwięzienia w nieswojej przeszłości.
     
    W kolejnych rozmówcach widać też różne lęki odziedziczone po rodzicach: konieczność zapełniania lodówki, zbieranie przedmiotów,  gromadzenie srebra i złota (przechowywanego w domu, a nigdy nie w banku, bo to najlepszych rodzaj zabezpieczenia na wypadek nowej wojny). Odziedziczone lęki ujawniają się też w relacji wobec bliskich, w codziennym życiu, w przerażeniu, gdy wnuk spóźnia się choć chwilę, w nieufności, gdy w rodzinie pojawia się ktoś nowy, w wyjątkowo silnej miłości do kolejnych dzieci. Grynberg pokazuje, że choć każde cierpienie jest osobne i inne, to dla wszystkich jego rozmówców istnieje jakiś wspólny poziom przeżywania bólu i żałoby, że każdy z ocalonych i ich dzieci przeżywa traumę tak, jak wielu innych. To napięcie między indywidualnym a zbiorowym to właśnie jedno z najważniejszych zjawisk opisanych w Oskarżam Auschwitz.
     
    Na plan pierwszy wysuwają się tu jednak dwie sprawy: poszukiwanie własnej tożsamości oraz system sprzeczności, w którym każdy z rozmówców Grynberga się obraca, pomimo że próbuje go przezwyciężyć ze wszystkich sił. Choć różne kulturowe teorie wyraźnie opisują tożsamość drugiego pokolenia ocalonych, to rozmówcy Grynberga temu tematowi właśnie poświęcają najwięcej miejsca, udowadniając niejako, że doświadczenie pokoleniowe nie jest zawsze jednoznaczne z przeżyciem indywidualnym. Życie w straumatyzowanej, osieroconej rodzinie, z niepełną wiedzą na temat jej przeszłości sprawia bowiem, że własną tożsamość trudno jest ustalić – nie wiadomo przecież, czy własne życie to dowód zwycięstwa czy też klęski. Czy posiadanie dziecka można tu rozpatrywać jako triumf nad Holocaustem? Potwierdzenie przezwyciężenia zbrodniczego systemu, własnego biologicznego trwania, ale i własnego człowieczeństwa? Odpowiedź nie jest jednoznaczna, bo rodziny ocalonych często nie potrafią powojennym dzieciom nic dać, zmuszają je do życia w cieniu Auschwitz.
     
    Zjadaj to i ciesz się, że nie jesteś w Auschwitz. Tam byś docenił, co to jest jedzenie. Zagotowałeś wodę, jak cię prosiłem? Nie? W  Auschwitz już byś nie żył
     
     – słyszał ciągle Yossi od swojego ojca. Jako dorosły człowiek mówi więc Grynbergowi:
    Im się tylko wydawało, że z tego Auschwitz uciekli.
     
    I w końcu wypowiada najmocniejszą opinię, jaka znalazła się w tym tomie:
     
    Uważam, że ci, którzy przeżyli i potem popełnili samobójstwa, zrobili więcej dla odrodzenia powojennego żydowskiego świata niż ci, którzy wyszli z obozów i pozakładali rodziny. Gdyby wszyscy postąpili tak, jak ci pierwsi, nie byłoby tego całego burdelu z drugim pokoleniem.
     
    Drugą ważną kwestią zajmującą Grynberga jest system sprzeczności, w którym uwięzione jest drugie pokolenie. Lęk i współczucie wobec rodziców sąsiadują tu z nienawiścią i oskarżeniami, wyrzuty z pragnieniem opieki, pragnienie odcięcia się od rodziców z głęboką potrzebą codziennego kontaktu, troska z obojętnością. Część jego rozmówców chce opowiadać o przeżyciach rodziców, namawia ich do spisywania wspomnień, do dzielenia się własnymi opowieściami z wnukami, z obcymi ludźmi. Inni jednak nie chcą o tym nic wiedzieć, czują się tymi opowieściami przesyceni, zatruci. Duma często graniczy więc ze wstydem i gniewem. Okaleczeni, straumatyzowani rodzice sprawiają, że dzieci przyjmują wobec nich dwie skrajne postawy – ciągle chronią albo też nienawidzą. Na przeciwległym biegunie Grynberg umieszcza inną postawę reprezentantów drugiego pokolenia – nienawiść wobec rodziców, oskarżenie o to, że nie potrafili się ze swojego bólu podźwignąć, że nie byli nigdy oparciem, a prześladowali dzieci wspomnieniem Auschwitz. Za każdym razem jednak dziecko staje się zakładnikiem przeszłości, której nawet nie zna. I w tym punkcie właśnie zbiegają się wszystkie wątki, wszystkie biografie. To miejsce wspólne dla całego drugiego pokolenia ocalonych.
     
                W kulturowej teorii pamięci ważną rolę odgrywają tezy Marianne Hirch, która wiele pisała o pamięci Holocaustu, jaką posiada właśnie drugie pokolenie. Hirch twierdzi, że nie mają oni domowej pamięci, że o Holocauście myślą przede wszystkim za pomocą tych obrazów, które stworzyła kultura. Mikołaj Grynberg pokazuje zaś, dlaczego tak jest, oświetla ten problem pamięci od zupełnie innej, prywatnej i bolesnej strony.

     

    Dłuższa wersja tego tekstu ukazała się w miesięczniku „Odra”.