Tag: blog

  • Między rynkiem a ministerstwem

    Między rynkiem a ministerstwem

    Ministerialna dyrektywa nakazuje, by nauczyciele zajęli się w większym stopniu wychowaniem do wartości. Powinni też w większym stopniu zająć się propagowaniem klasycznej literatury. Uciekłabym z takiej szkoły natychmiast.

    Nauczyciele języka polskiego poruszają się dzisiaj w trzech przestrzeniach: zawieszeni między kursem historii literatury, współczesną twórczością literacką i wskazaniami ministerstwa edukacji dotyczącymi priorytetów w nauczaniu, próbują wytyczyć dla siebie i uczniów w miarę pewną ścieżkę. Zrównoważyć nakaz wychowania do wartości i konieczność wykładania literatury dawnej – średnio atrakcyjnej dla większości młodzieży, której znaczenie próbujemy przybliżyć często przez kontekst literatury najnowszej. Poezja romantyczna – tak, ale może w zderzeniu z Jackiem Podsiadłą i Marcinem Świetlickim, poezja barokowa – owszem, ale w zestawieniu z nowymi wierszami Romana Honeta, opisy Dzikich Pól u Sienkiewicza zrównoważone prozą Andrzeja Stasiuka. Trudno jednak wybrać dobry tekst współczesny, gdy na rynku wydawniczym roi się od bestsellerów, gdy bibliotekarze bezradnie rozkładają ręce, bo jesienią spada na nich istny deszcz nowości, a nad głowami wszystkich unosi się miecz ministerialny – wartości.

    Rynku książki ucieczka od wartości

    Konia z rzędem temu, kto na rynku wydawniczym znajdzie jakiekolwiek wartości. Termin „wartości”, wymieniany zwłaszcza w kontekście wychowania, marketingowcom wieje nudą. Wszyscy oni wolą mówić o prądach i nurtach. Wartości źle się kojarzą wydawcom, którzy szukają nowych talentów, chcą się wstrzelić w najnowsze nurty. W większości wydawnictw ten sposób myślenia znajduje swoje potwierdzenie już w nazwach stanowisk pracowników, odszedł w przeszłość redaktor literacki z prawdziwego zdarzenia, dzisiaj jego miejsce zajął redaktor nabywający, redaktor wyszukujący tytuły, którego zadaniem jest inicjowanie procesów wydawniczych. Na wartości nie ma tu miejsca, bo literatura przestaje kojarzyć się z kulturą, a staje się wąską i dość snobistyczną dziedziną w oceanie life-style’u. A w nim nie ma znaczenia wartość, raczej moda, trend, zmiana. Wygrywa nie ten, kto trafi na świetną powieść, a ten, kto wyczuje nowy trend – tak jak było z „50 twarzami Greya”. Jeśli pojawia się gdzieś hasło „wartości”, to działy marketingu akceptujące treść noty na książkę (w branży mówi się: „dać akcept”), pozwolą go użyć tylko w formule „autor porusza wartości uniwersalne” nawet jeśli bliżej nie wiadomo, o jakie wartości chodzi. Gdy spotykają Państwo taki banał w wypracowaniach szkolnych, w ruch idą czerwone długopisy. Na rynku wydawniczym jest to zaś jedyny kontekst, w jakim wartości można jeszcze sprzedać. Sprzedaż właśnie jest tutaj ważna i wydaje się, że to jedyna wartość nieprzemijająca, jej więc podporządkowane są wszystkie ruchy – dotyczące zarówno poszukiwania nowych tytułów do wydania, jak i ich promowania.

    Śmierć wielkich moralistów

    Promocja właśnie boi się tego, co tradycyjne, znane. Liczy się przede wszystkim skandal, przekroczenie tabu, a właściwie wykroczenie tylko jedną stopą, bo polski czytelnik nie lubi być wyrzucany poza obręb swoich przyzwyczajeń: powiew nowości – tak, ale nic więcej. Nikt odpowiedzialny za sprzedaż nie nazwie żadnego autora wielkim moralistą, bo takie miano byłoby ostatecznym gwoździem do trumny. Moralność na rynku funkcjonuje trochę na podobieństwo cnoty z wiersza Herberta – to stara panna, nad wyraz nieatrakcyjna i pachnąca naftaliną. Kto chciałby kupować dzisiaj o niej książki…  Wszystkie wydawnictwa są jednak przedsiębiorstwami i trudno im się dziwić, że ratują się jak mogą, że sięgają po najdziwniejsze sposoby, by książkę sprzedać. W gruncie rzeczy odpowiadają tylko na potrzeby czytelników. Czyli to my chcemy czegoś nowego, innego – to my głosujemy w tej sprawie, kupując te, a nie inne książki. Chcemy skandalu, namiętnego romansu, krwawego kryminału, monologu alkoholika, afery politycznej, psychologicznych trzewi, pozbawionej wstydu historii autobiograficznej.

    Wartości subwersywne

    Jeśli na rynku wydawniczym ostatnich lat pojawia się literatura wartościowa i o wartościach opowiadająca, to opiera się ona przede wszystkim na wartościach subwersywnych, a nie na wartościach głównego nurtu, których upowszechniania tak pragnie ministerstwo. Znużeni tysiącami opowieści o przeszłości, chcemy usłyszeć inny głos, taką narrację, która do tej pory nie mogła się przebić. Subwersywny głos, czyli nie tylko głos inny, ale przede wszystkim zupełnie różny, ustawiony w kontrze do tych wszystkich znanych historii, wywrotowy. Opowieść o wojnie nie jest już od dawna historią o patriotycznym poświęceniu walczących. Sięgnijmy po kilka głośnych tytułów: Anna Dziewit-Meller w swej drugiej powieści, zatytułowanej „Góra Tajget” opowiada o II wojnie światowej na Śląsku. Nie ma u niej jednak tradycyjnych wątków związanych z wojną, bo zdecydowanie bardziej interesuje ją historia dotąd rzadko obecna, historia cierpienia kobiet i dzieci. Tytułowa góra była w Sparcie miejscem, z którego strącano w przepaść niepełnosprawne dzieci, w powieści zaś to metafora nazistowskiego projektu oczyszczania społeczeństwa – wszystkie dzieci z problemami odsyłane są do specjalnego ośrodka w Lublińcu, gdzie dokonuje się ich eksterminacji. Głównym bohaterem jest u Dziewit-Meller Ryś, chłopiec oddany do szpitala przez drugiego męża matki, uznany w domu za element zbędny. Druga ważna postać to Zefka, dziewczyna zgwałcona przez czerwonoarmiejców, jej historia włącza się zaś w coraz żywiej obecny w kulturze nurt narracji o losach kobiet w czasie wojny. Sceny gwałtu, komplikacji ciążowych, porodu, pozwala zbudować oskarżenie – kobiece oskarżenie przemocy, jaką stosują mężczyźni wobec podbitego narodu. Dziewit-Meller nie pisze o poświęceniu dla ojczyzny, ale o cierpieniu indywidualnym, pozbawionym celu i sensu, o ludziach słabych, o których pamięć nikt właściwie się nie upomina, a którzy sami nie są w stanie zabrać głosu.

    Podobnie działa „Sońka” Ignacego Karpowicza – opowiada o młodej, pozbawionej elementarnego wykształcenia dziewczynie z kresowej wsi. Zakochuje się w esesmanie, rodzi mu dziecko, za co wieś ją karze. Karpowicz opowiada w sposób subwersywny właśnie – wybiera na swą bohaterkę kobietę, prostą chłopkę, przedstawia zwykłe życie wojenne – głód, chłód, kontyngenty, ciężką pracę w gospodarstwie, wreszcie przemoc, jakiej doświadcza dziewczyna. Gwałci ją ojciec, gwałci ją chłop ze wsi – to właśnie kara za romans z Niemcem. Joachim, esesman odpowiedzialny za masakry Żydów, jest tu paradoksalnie jedynym mężczyzną, który jej nie krzywdzi. Karpowicz pyta zatem o to, jakie wartości znosi wojna, a jakie w jej czasie pozostają trwałe, jak przebiega granica nienawiści etnicznej i co ją konstruuje. Nade wszystko zaś pokazuje nam zupełnie inny świat – gdy męska perspektywa ustępuje kobiecej, zmienia się cały system wartości, a niektóre kategorie, oczywiste dla postaci męskich, z kobiecego punktu widzenia zupełnie nie mają wartości. Inne zaś – jak wartość życia samego w sobie, własne dziecko i konieczność ratowania go za wszelką cenę – ujawniają się dużo mocniej.

    W pewnym sensie subwersywny jest także eseistyczno-reporterski styl Ziemowita Szczerka, jednego z najgłośniejszych pisarzy młodego pokolenia. Ostrze narracji Szczerka zwraca się przeciwko mitom kresowym i polskiej nostalgii, która każe chociażby mówić wciąż o Lwowie „nasz Lwów”. Dwie jego książki, „Przyjdzie Mordor i nas zje” oraz wydany w ubiegłym roku „Tatuaż z tryzubem” pokazują relacje polsko-ukraińskie w zupełnie innej, nienostalgicznej konwencji. Sama zaś nostalgia, tęsknota do Polski od morza do morza oraz poczucie wyższości wobec Ukraińców stają się obiektem kpiny w pierwszym z tych tytułów. Szczerek potwierdza bowiem jedną ważną prawdę – każda wartość ustalana jest wszak przez kontekst i to, co w XIX wiecznych powieściach Kraszewskiego i Rodziewiczówny, w XX-wiecznych tekstach Odojewskiego, Stempowskiego i Vincenza, okazuje się ożywcze, budujące, a także opozycyjne wobec krótkiej pamięci lansowanej przez propagandę komunistyczną, w XXI wieku staje się karykaturą. Tęsknota do szlacheckich Kresów, do dworku polskiego na ukraińskim stepie żywiona przez polskich turystów ma charakter groteskowy, zwłaszcza że podróże na Ukrainę często mają nam rekompensować nie tęsknotę za przeszłością, a niskie poczucie wartości wobec Europy Zachodniej. Szczerek mówi, że traktujemy Ukrainę jak państwo gorszej kategorii, niższej rangi, że na Ukrainie to my stajemy się Zachodem, leczymy swoje kompleksy. „Przyjdzie Mordor i nas zje” pokazuje, że wartości z czasem degenerują się, jeśli stale nie pracuje się nad ich definicją, jeśli nie podchodzi się do nich w sposób krytyczny i własnych postaw nie ocenia się z dystansem.

     

    Błogie sny urzędników ministerialnych

    Polityka oświatowa w roku 2016/2017 ma się realizować przede wszystkim poprzez wychowanie do wartości. Wiele osób zastanawia się nad znaczeniem tego priorytetu MEN – jego obecność sugeruje bowiem, że wychowania do wartości nie było wcześniej, że nauczyciele zajmowali się czym innym. Tymczasem każdy z Państwa przyznać musi, że to właśnie owe wartości często pętały nam ręce w procesie nauczania języka polskiego. Gdyby nie one, moglibyśmy pokazać przecież uczniom takie teksty, że ujrzeliby literaturę w zupełnie innym świetle, problem niskiego poziomu czytelnictwa rozwiązałby się sam, bo młodzież pomknęłaby jak na skrzydłach do bibliotek, by zapytać o Emila Zolę, markiza de Sade’a, Izaaka Babla, Philipa Rotha, czy choćby sonety z innej części Krymu Mickiewicza. Wszyscy jednak, którzy poważnie traktują swój zawód, starali się już wcześniej uczyć tak, by pokazać wartości i by przedstawić ich znaczenie w rozwoju kultury na przestrzeni wieków. Okazuje się chyba jednak, że szkoła robi zbyt mało w walce o wartości i powinna bardziej się do tej walki przyłożyć.

    Na lekcjach języka polskiego, zwłaszcza w liceum, gdy porządek narracji narzuca historia literatury, o wartościach opowiadać będzie nad wyraz trudno. Nowe władze MEN chcą przecież, by kształtowanie dotyczyło przede wszystkim postaw patriotycznych, te zaś nie mają charakteru obiektywnego. W każdej epoce miłość do ojczyzny definiowana jest przecież zupełnie inaczej. Polska historia ostatnich 150 lat to przecież walka dwóch modeli kulturowych, których jądro dotyczy właśnie miłości do ojczyzny i obowiązków wobec niej. Postawy romantyczne opierające się na konieczności walki, zawsze miały  silniejszy ładunek, bardziej wyrazisty przekaz. Pozytywistyczne postulaty miały słabszy wydźwięk, orientowały się przecież poprzez negację wzorca romantycznego. Szkoła polska, która i tak ma wystarczającą ilość problemów, wciągana jest zatem teraz w spór dwóch modeli kultury, którego nie rozstrzygnęli, ani nie potrafili rozbroić najwięksi polscy myśliciele, a któremu zaś kilkudziesięciu autorów poświęciło swoje książki: nie udało się to ani Prusowi, ani Brzozowskiemu, ani Janion, ani Kijowskiemu. To wyraźna słabość priorytetu ministerialnego, jeśli będziemy go rozpatrywać na poziomie kulturowym.

     

    Literatura nie lubi spłaszczania

    Nauczanie języka polskiego przez pryzmat kształcenia postaw jest w ogóle dość trudne, bo przedmiot ten pracuje na styku sztuki wysokiej i dydaktyki. Arcydzieła, jak widać w czasie lektury, nie bronią w sposób kategoryczny żadnej wartości. Sądzę, że można ten wniosek zaostrzyć: jednym z kryterium wybitności dzieła literackiego jest właśnie mechanizm zaprzeczania, swoista wewnętrzna dekonstrukcja. W „Czarodziejskiej górze” ani polityka, ani miłość nie mają mocy ocalającej, nie znajdziemy tu żadnej wartości pewnej, mocnej, zwycięskiej. Każda wartość w arcydziele ulega zaprzeczeniu, podmyciu, osłabieniu, jej nosicielami stają się błądzący, grzeszący bohaterowie. Tak dzieje się u Bułhakowa, gdy w obronie wartości chrześcijańskich stają cudzołożący mistrz i Małgorzata, tak pisze Kafka, który uśmierca swojego biernego bohatera w „Procesie”, bo tylko taka śmierć może pokazać wartość życia zaangażowanego.

    Popatrzmy na arcydzieło niekwestionowane, ale przez uczniów nielubiane czyli „Nad Niemnem”: Orzeszkowa stworzyła powieść tak wielowymiarową, że zawężanie jej do studium wartości nie tylko krzywdzi czytelnika (bo uczniom każe się czytać długie diatryby Benedykta i Witolda), ale też zawęża wymowę tekstu. Cała historia, choć oczywiście niesie ze sobą olbrzymi i skomplikowany świat wartości, opowiada o kryzysie rozumianym na wielu płaszczyznach: tło wyznacza świat po klęsce powstania styczniowego, która przetrąciła kręgosłup ziemiaństwa, zmusiła też ocalonych, by przyjęli nowe role. Kobiety-wdowy muszą wypełniać męskie obowiązki, podczas gdy mężczyźni – jak wskazuje Ewa Graczyk – zostali ustawieni w roli do tej pory przypisywanej kobietom – roli „łataczy” walczących o resztki majątków. Graczyk pisze o nich po prostu: „stali się podmiotami przegranymi, skazanymi na mozolny i często daremny trud” i by poprzeć swoją argumentację przytacza fragmenty, w których Orzeszkowa nazywa Benedykta Korczyńskiego Penelopą. Nie koniec to kryzysów w „Nad Niemnem”, ważny jest przecież także kryzys ojcostwa: porzucone, osierocone dzieci, potomstwo niesamodzielnych ojców to ważni i liczni bohaterowie powieści: Orzelski, Kiryłło, Darski nie mają przecież żadnego wpływu na swoje dzieci, nie zajmują się nimi, nie utrzymują też z nimi żadnej więzi. Nawet Benedykt, który zastępuje Justynie ojca, nie wypytuje dziewczyny, skąd wraca w środku nocy po uciecze z imienin ciotki. Postać samej Justyny także wiąże się z kryzysem – kryzysem kasty ziemiańskiej wynikającym z jej próżniaczego trybu życia, oderwania od wiejskości, pracy, społeczeństwa. Graczyk podkreśla, że w myśli Orzeszkowej miejscem najbardziej wartościowym jest dwór Kiryłłowej w Olszynce, bo to miejsce spełniające najważniejsze funkcje: „Produkować i rodzić, wytwarzać i wychowywać, słuchać i słyszeć, szeleścić i szeptać – wszystkie te czynności, procesy, zdarzenia znajdują się tutaj blisko siebie, ciasno do siebie przytulone, w tym niewielkim domu, w jego kuchni, koszu i kołysce”. Taki byłby więc drugi klucz interpretacyjny „Nad Niemnem”, ciekawszy chyba dla uczniów także z powodów egzystencjalnych, mieszczący się bowiem w ich horyzoncie doświadczenia i poznania, bliższy niż model powstańczy, niemniej zaś patriotyczny. Nie możemy po niego jednak sięgnąć, jeśli będziemy musieli kształtować postawy. Bo jak je kształtować, opowiadając o paśmie kryzysów?

    Świadomość właściwego literaturze osłabiania wartości staje się często tym elementem, który z tekstu czyni arcydzieło – spójrzmy choćby na „Fantazego” i „Beniowskiego” – oba te utwory pracują przecież na ironii, na kwestionowaniu pewnego zastanego systemu wartości. Im bardziej wartość ujawnia się w tekście jako pewna, konkretna, im więcej ma mocy ocalającej, tym schodzimy niżej na poziomie estetycznym, tym bliżej nam do taniej dydaktyki. Wiara w ocalającą moc wspólnoty, wyraźny wykład na temat postaw i wartości to nieodzowne cechy powieści produkcyjnych z lat 50., w których przeciwko proletariuszom występował bliżej niezidentyfikowany wróg klasowy, a powieść miała za zadanie wychować nowego obywatela.

    Wyraźnie widać więc, że literatura, która wciąż kokietuje czytelników swym pragnieniem opisania wartości, w gruncie rzeczy nie przepada za jednoznacznym przekazem, każdy bowiem jasny sygnał, wyrazista definicja, wyraźny wybór i długi umoralniający wykład niszczą jej wartość.

    A zatem ministerstwo dało akcept dla wartości. Ciekawe tylko, co z tym akceptem zrobi rynek i szkoła.

     

    Korzystała z:

    Ewa Graczyk, Od Żmichowskiej do Masłowskiej. O pisarstwie w nadwiślańskim kraju, Wydawnictwo Uniwersytetu Gdańskiego 2013

     

    Do lektury:

    Anna Dziewit-Meller, Góra Tajget, Wielka Litera, Warszawa 2016

    Ignacy Karpowicz, Sońka, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014

    Ziemowit Szczerek, Przyjdzie Mordor i nas zje, Korporacja Ha-art., Kraków 2013

     

     

    Tekst ukazał się w „Polonistyce” nr 6/2016

     

     

  • Do wierzących i profanów – ciało Boga

    Do wierzących i profanów – ciało Boga

    Połączenie cielesności, sacrum i dziecięcej perspektywy. O sacrum w czasach konsumpcji – choć to brzmi banalnie. Świetny wiersz z tomu „Realizm” Wojciecha Wilczyka, którego znamy z książki fotograficznej „Święta Wojna” (Karakter, 2014). Polecam na Wielkanoc, bo o ciele Chrystusa.

     

    CORPUS CHRISTI

     

    Jezus musiał był bardzo silny, ale

    ma klatę! – córeczka znajomych

    kontempluje krucyfiks przed kościołem

    Bożego Ciała (wcześniej prosi, żebym

    Potrzymał jej frytki, bo chce się przeżegnać)

     

    Wojciech Wilczyk, Realizm, wydawnictwo a5, Kraków 2017.

  • Artur Domosławski jako nowy klasyk

    Artur Domosławski jako nowy klasyk

    Reporter, specjalista od Ameryki Pd., autorytet. Ale też zdrajca  i skandalista. Przed Państwem Artur Domosławski, jeden z najważniejszych i najbardziej kontrowersyjnych współczesnych polskich dziennikarzy.

    Za kilka dni ukażą się zebrane, wszystkie teksty Artura Domosławskiego – choć ich okładki od tygodnia widać na wielu blogach książkowych. Domosławskiego nie trzeba przedstawiać, bo wszyscy chyba jeszcze pamiętają wielki skandal z 2010 roku związany z wydaniem biografii Ryszarda Kapuścińskiego, która miała się ukazać w Znaku, ale ostatecznie wydał ją Świat Książki. Praca świetna merytorycznie, fantastycznie napisana, a jednocześnie obrazoburcza, pokazująca Kapuścińskiego jako wielkiego reportera i małego człowieka. Wtedy czytałam ją jako prawdę o Kapuścińskim, dzisiaj czytam jako opowieść Domosławskiego – jak sam siebie ustawia w tym tekście, jak rozlicza się z własnym mistrzem. Ciągle wygrywa w niej – dla mnie – Domosławski.

    Oprócz wznowienia tej książki, opublikowanej w całości, pomimo procesu, jaki Alicja Kapuścińska wytoczyła Domosławskiemu (polecam do lektury wstęp pióra Piotra Bratkowskiego prezentujący wszystkie okoliczności tej sprawy), Wielka Litera wydaje też pozostałe książki: Gorączkę latynoamerykańską, Śmierć w Amazonii, Wykluczonych.

    Domosławski dla początkujących – nie ma w Polsce chyba teraz innego polskiego autora, który tak dobrze znałby się na problemach Ameryki Południowej. Domosławski pisze o Ameryce Południowej z każdej strony: zamachy stanu, gangi, fawele, piłkarskie mistrzostwa świata, bieda prowincji, wsie w dżungli, zagrożone środowisko naturalne (przez wielki przemysł i rozległe interesy ludzi sprawujących władzę), plemiona Amazonii. Jednocześnie jednak nie ma w nim wcale wyższości białego Europejczyka z lepszej części świata, świetnie oddaje całą komplikację społeczną, polityczną i kryminalną tej części świata. Stara się zachować dziennikarski obiektywizm, ale też steruje naszymi emocjami za pomocą obrazów, które dobiera. Pokazuje nam niewygodny obraz, taki, w którym za biedę odpowiadają najbogatsi, w którym procesy modernizacyjne i walka z przestępczością przynoszą rezultaty odwrotne od zakładanych, nasilają przemoc i walkę. Gdy wiele lat temu zaczynałam swoją przygodę z Domosławskim, nie widziałam u niego takiej wrażliwości społecznej, która ujawnia się w jego ostatnim zbiorze – Wykluczonych (tekst o książce tutaj). Czytam go więc teraz na nowo.

    Domosławski dla zaawansowanych – w artykule opublikowanym w „Polityce” z okazji rocznicy śmierci Kapuścińskiego, autor jego biografii wytyczył wyraźną linię demarkacyjną między modelem reportażu, jaki sam uprawia i tzw. polską szkołą reportażu. To bardzo ciekawe, jak rozwija się jego twórczość, jak krystalizuje się jego wyraźny sprzeciw wobec upodabniania reportażu do tekstu fikcjonalnego. Domosławski akceptuje stosowanie chwytów retorycznych, zabiegów kompozycyjnych zapożyczonych z literatury, sam je z resztą na potęgę wykorzystuje, bo przecież nie da się pisać inaczej. W polskiej szkole reportażu nie podoba mu się przede gra z prawdą, porzucanie prawdy na rzecz wzmocnienia przekazu. W tym sensie zrywa z własnym mistrzem – Kapuścińskim i kontynuatorami tradycji. Taka strategia daje mi duże poczucie bezpieczeństwa jako czytelniczce, wierzę Domosławskiemu, gdy przestaję ufać innym autorom (vide Katarzyna Boni, Witold Szabłowski). Bo bieżące praktyki pisarskie pokazują nam nagle, że można cytować cudzy tekst bez przypisu, że można wkładać w usta bohaterów słowa, których nie wypowiedzieli, że można wreszcie udawać spotkania z nimi. Cóż, Domosławski tego nie robi.

     

     

     

  • Lalka a drut ogrodzeniowy

    Lalka a drut ogrodzeniowy

    Czy ktoś z Państwa miał kiedykolwiek w ręku ładne wydanie Lalki Prusa? Pytam, bo nigdy mi się nie udało takiej znaleźć, choć co jakiś czas ponawiam poszukiwania i przegrzebuję cały internet. Nieregularnie chodzę do antykwariatów, a chyba tylko tam udałoby się znaleźć takie wydanie, które bez obrzydzenia można wziąć do ręki. W ciągu ostatnich 10 lat z pewnością zaś nie ukazało się żadne ładne, z sensowną okładką i właściwym rozmiarem czcionki, choć – jak to lektura – Lalka była drukowana wielokrotnie.

    W najbliższym czasie wyda ją ponownie Znak. I tu – o zgrozo – będzie okładka z ogrodzeniem! Czytałam samą Lalkę wiele razy, czytałam też o Lalce kilka książek. Nie pamiętam, by drut ogrodzeniowy odgrywał w niej jakąś istotną rolę. 

    To ciekawe, że powieść, która uchodzi za największe narodowe arcydzieło wydawana jest ciągle albo tanio, dla uczniów, albo w pseudoskórze ze złoconymi brzegami (koszmar innego rodzaju). Albo z ogrodzeniem.

  • Koszt utraty naiwności

    Koszt utraty naiwności

    W Niedzieli, która zdarzyła się w środę Szczygieł pokazuje Polaka na początku lat 90. – uczciwego, zagubionego, ufającego innym. Ale pokazuje też procesy, które  sprawiły, że ten Polak szybko zniknął.

    Mam własną hierarchię książek Mariusza Szczygła: uwielbiam Niedzielę, która zdarzyła się w środę, Gottland to jedna z najważniejszych moich książek, Projekt: prawda ma temperaturę zero, a Krall stoi na samym końcu skali ujemnej (co ciekawe, zarówno Krall, jak i Szczygieł należą do moich ulubionych autorów, ale ta ich wspólna książka to wybitna wydmuszka).

    Niedzielę… czytałam ostatnio na nowo, bo prowadziłam z jej autorem spotkanie w Bibliotece Publicznej w Radomsku. To ciekawa sytuacja, gdy wraca się do tekstu dobrze znanego po długim okresie „odstawienia”, zwłaszcza że ten zbiór reportaży powstał 20 lat temu., zatem upływ czasu ma tu olbrzymie znaczenie.

    Szczygieł złożył tę książkę z reportaży publikowanych w l. 90 na bieżąco. Po raz pierwszy ukazała się w 1996 roku. Czytane jednak w 2017 roku nabierają nowego smaku: pokazują, jacy byliśmy jako społeczeństwo tuż po upadku komunizmu, pokazują też – w dość przewrotny sposób – jacy staliśmy się w ciągu 28 lat.

    Onanizm polski z 1993 roku opowiada o masturbacji – wtedy spotkał się z dość ostrą reakcją, okazało się, że Szczygieł to świntuch, wielu czytelników współczuło jego rodzicom. Tymczasem tezy z reportażu nie są dziś dla nas w żaden sposób szokujące, zaskakiwać może nawet delikatność języka, zapożyczenia naukowe, posługiwanie się literaturą specjalistyczną i wynikami badań, a nie świadectwem i doświadczeniami bohaterów. Autor zderza tutaj XIX-wieczne albo kościelne pisma na temat „samogwałtu” z XX-wieczną psychologią – i na tej linii buduje się napięcie. Szczygieł jakby mimochodem wspomina schizofrenię społeczną, ponieważ wszyscy masturbujący się są jednocześnie przekonani, że to co robią, jest szkodliwe dla zdrowia, a ponadto należy zwalczać te praktyki zastraszaniem chorobami. Dzisiaj publikuje się teksty dużo ostrzejsze, na tematy zdecydowanie bardziej drażliwe – i nie spotykają się one z tak ostrymi reakcjami ze strony czytelników.

    Inna zmiana: w reportażu Polska w ogłoszeniach Szczygieł pokazuje, jak społeczeństwo od dołu próbowało radzić sobie z transformacją. Zdesperowani bezrobotni szukają porady w działach ogłoszeń, wiele osób żyło właśnie z udzielania listowych rad. Większość tych porad jest – co oczywiste – naiwna albo nieuczciwa. Cały ruch dowodzi jednak, że Polacy w roku 1993 mieli wiele pytań do nowego systemu kapitalistycznego, próbowali sobie w nim znaleźć miejsce, snuli wielkie plany. Dawali się jednak nabierać dość łatwo, szukali pomocy u innych, nie mieli pojęcia o wolnorynkowej gospodarce, o sukcesie ekonomicznym. Z dzisiejszej perspektywy zastanawia jednak, jaką ufnością darzyliśmy się jako społeczeństwo – zdaje się, że to uczucie całkowicie znikło.

    Nie oznacza to jednak wcale, że polskie społeczeństwo dzisiaj jest lepsze, bardziej rozwinięte niż to z początku lat 90. I właśnie Niedziela, która zdarzyła się w środę świetnie to pokazuje. Straciliśmy naiwność, ale wraz z nią i niewinność, zaufanie do innych, przekonanie, że jesteśmy wspólnotą. Może jesteśmy społeczeństwem mniej pruderyjnym, mniej ograniczonym obyczajowo (choć mam do tej zmiany akurat poważne wątpliwości), ale też jesteśmy bardziej nieufni, podejrzliwi, mniej odpowiedzialni, mamy większe wymagania i chcemy żyć na bogato. Poszerzyły się nasze horyzonty, ale wraz z nimi wzrosły apetyty i roszczenia. W tytułowym reportażu, Niedziela, która zdarzyła się w środę, bohaterami są byli pracownicy fabryki Elwro, zwolnieni w ramach restrukturyzacji ze stosunkowo dużymi odprawami. Każda z postaci próbuje sobie jakoś radzić: jedna kupuje samochód i zarabia jako taksówkarz, inna nadpłaca czynsz na cały następny rok, jeszcze ktoś inny lokuje wszystkie pieniądze w banku. Największym szaleństwem wykazuje się księgowa, która z córką jedzie do Rzymu zobaczyć papieża. Czy dzisiaj bylibyśmy na tyle odpowiedzialni, by nadpłacić czynsz na następny rok? Jechać „tylko” do Rzymu? Teraz wszyscy żyją raczej zgodnie z zasadą: kto zabroni biednemu bawić się jak bogatemu? I znamy także więcej bogatych sposobów na zabawę…

    Nie przepadam za reportażami o tzw. Polsce współczesnej – z reguły są interwencyjne, publicystyczne, pisane na kolanie, bo do gazety i autora goni deadline. Niedziela… jest jednak wyjątkiem od tej reguły (nie jedynym, bo są jeszcze: równie świetna książka Bolało jeszcze bardziej Lidii Ostałowskiej czy zbiór reportaży Włodzimierza Nowaka Serce narodu koło przystanku), a czas dopisuje do tego zbioru kolejne sensy. Z opowieści o tym, jak Polska przechodzi od komunizmu do kapitalizmu, ta książka zamienia się w historię o utracie niewinności, o pogoni za nowoczesnością i modernizacją. Polak wychodzi cwańszy, cyniczny, ma mniej pytań, a więcej odpowiedzi. I to gotowych.

     

    Mariusz Szczygieł, Niedziela, która zdarzyła się w środę

    Czarne 2017 (III wydanie)

     

     

  • Książki, na które czekam tej wiosny

    Książki, na które czekam tej wiosny

    Wśród wielu, bardzo wielu książek tej wiosny, jest kilka, na które czekam z prawdziwą niecierpliwością.

    1. Julian Barnes, Pedant w kuchni, przekł. Agnieszka Lewandowska-Rodak, Świat Książki.

    Nie znoszę sytuacji, gdy specjalista w jednej dziedzinie nagle ukazuje nam się jako nieprofesjonalny hobbysta w dziedzinie innej. Zawsze wtedy ujawnia się oblicze klauna, szurniętego zapalonego amatora, który profanuje reguły sztuki. Tymczasem jednak Barnes ma u mnie olbrzymi kredyt zaufania, jego styl jest zaś tak ironiczny, że poniesie skołowanego czytelnika przez meandry kuchni i gotowania. Na razie tylko jedno zdanie z materiałów prasowych:

    Jak z seksem, polityką i religią, tak i z gotowaniem: kiedy sam zacząłem badać temat, było już za późno, żeby zwrócić się do rodziców.

    1. Mikołaj Grynberg, Rejwach, Wydawnictwo Nisza

    Autor wybitnej książki non-fiction, zatytułowanej Oskarżam Auschwitz, tym razem ukazuje nam się jako twórca fabuł, 30 opowieści o losie Żydów we współczesnej Polsce. Nie jest są to, jak znamy Grynberga, opowieści ani optymistyczne, ani wesołe, bo część jego bohaterów neguje swoją tożsamość, część ją ukrywa, część opowiada antysemickie żarty. Pamięć drugiego i trzeciego pokolenia powraca u niego w całkowicie nowych formach, Grynberg przyzwyczaił nas już do tego, że mówi rzeczy, których wolelibyśmy nie słyszeć, pokazuje, że pamięć żydowska wciąż może zaskakiwać.

    1. Stefan Hertmans, Głośniej niż śnieg, przekł. Alicja Oczko, Marginesy

    To powieść o współczesnym terroryzmie, atakach na Paryż i Rzym. Wiem, że nikt z Państwa nie chce sięgać po powieść w chwili, gdy czytamy o tym na co dzień w prasie. Hertmans to jednak autor tak wybitnej historii o I wojnie światowej, że kupuję w ciemno każdą jego opowieść. Jego Wojna i terpentyna to nie tylko fantastyczna, wielowymiarowa powieść, to także dowód na to, że autor potrafi wziąć na warsztat temat znany, oklepany i ustawić go w zupełnie nowy sposób. Czekam więc na premierę.

    1. Hanna Krall, Fantom bólu, Wydawnictwo Literackie

    Moja najukochańsza autorka w jednym tomie – co za pytanie! Kto z Państwa nie lubi jednak myśleć, rozgryzać pojedynczych mistrzowskich zdań, zachwycać się umiejętnością opowiadania o postaciach historycznych jakby były szarymi ludźmi i o szarych ludziach jakby były postaciami wybitnymi – nie musi czytać.

    1. Małgorzata Łukasiewicz, Pięć razy o przekładzie, Karakter

    Eseje jednej z najwybitniejszych współczesnych tłumaczek. Choć powinnam zacząć tę notę inaczej, bo w sumie nie bardzo obchodzi mnie, co Małgorzata Łukasiewicz ma do powiedzenia o przekładzie samym. Interesuje mnie, co ma do powiedzenia o świecie, o literaturze, o kondycji współczesnej inteligencji i intelektualistów – a to właśnie znaleźć można w jej książce.

    1. Andrej Płatonow, Dół, przekł. Adam Pomorski, Czarne

    Na studiach jeszcze czytałam tę powieść wydaną w przekładzie Andrzeja Drawicza pod tytułem Wykop. Adam Pomorski przełożył ją na nowo i zatytułował Dół. Dawno już w Polsce nie opublikowano przekładu książki tak ważnej, genialnej w swej formie i oglądzie świata. Płatonow to autor widomo, skazany na niebyt polityczny prze Stalina. Jego książki przez lata funkcjonowały w odpisach, kopiach, nielegalnych drukach. Świetnie, że wreszcie trafi na półki.

    1. Wszystko jak chcesz. O miłości Jarosława Iwaszkiewicza i Jerzego Błeszyńskiego, Wilk i Król Oficyna Wydawnicza, oprac. Anna Król.

    Iwaszkiewicz, popularny od kilku lat bohater biografii, także tej pióra Anny Król, w tym zbiorze sam zabiera głos – widzimy jego listy miłosne, adresowane do Błeszyńskiego – młodziutkiego inżyniera, chorego na gruźlicę chłopaczka. Uczucie rozpaczliwe, wbrew wszystkiemu. To byłby straszny kicz, gdyby to nie była prawda.