Blog

  • Zbawcze wykluczenie

    Zbawcze wykluczenie

    Mikołaj Grynberg, Rok, w którym nie umarłem

    Agora 2025

    Grynberg zawsze, kiedy pisze o śmierci, to pisze o życiu – i w ten sposób „Rok, w którym nie umarłem” niczym nie różni od „Oskarżam Auschwitz” czy innych jego zagładowych książek.

    Historia wydaje się tu bardzo prosta: zawał i rehabilitacja, nie ma właściwie czego streszczać. Grynberg trafia na oddział, udzielają mu pomocy, bohater przeżyje, stopniowo staje na nogi, chodzi na rehabilitację, przykłada się, żeby wrócić do formy. Rozmawia w domu o chorobie, kruchości, stanie zdrowia, o ostatniej woli – taki jest szkielet fabularny.

    Jednocześnie jednak wszystko tutaj dzieje się w głowie bohatera, choć powodem akcji jest jego serce. A także w tekście, który spisuje, by zrozumieć własne doświadczenie, by się od niego trochę oddzielić, zdystansować, stanąć z boku i na własne ciało i jego słabe serce popatrzeć jakoś spoza niego. A Grynberg jest mistrzem dystansu, królem oddalania się i zbliżania, specjalistą od patrzenia z ukosa i wyciągania rozmaitych elementów ukrytych na samym wierzchu i jednocześnie niewidocznych dla innych oczu.

    Trochę na gorąco i pod wpływem emocji podzieliłabym ten książkę na dwie równoległe opowieści – o czułości domowej, miłości, która widzi przedmiot uczucia, bo zawałowy Grynberg bardzo zwraca uwagę na to, co myśli jego rodzina. Pozycja centralna, bycie osią życia rodzinnego wydaje mu się jakaś niewygodna, podobnie jak rozmowy o śmierci. Nie toczy ich z dziećmi też za dużo, raczej notuje to, co w postaci krótkich strzałów pojawiało się między nimi przez lata – jaka jest ostatnia wola, co zrobić z majątkiem, gdzie są ważne papiery. Drugi wątek natomiast dotyczy chorobliwej męskości polskiej i nie chodzi tu o inceli z internetu, ale o taki model bycia mężczyzną, który wprost prowadzi do zawału: z dużą ilością alko, seksem traktowanym w kategoriach performansu i osiągów, niezdrowym jedzeniem, nienawiścią wobec innych. Wspólnota jaskiniowa osacza, dyscyplinuje wszystkich jej członków, którzy tylko pozornie opuścili Cro-Magnon. Grynberg patrzy na tych mężczyzn jako Inny – nie dość, że intelektualista, to jeszcze Żyd i te dwa znaki tożsamości, które nie pozwalały mu na przynależność do wspólnoty polskich mężczyzn, teraz też pozwalają mu wyzdrowieć, nie kierują na drogę prowadzącą do kolejnych zawałów. Grynberg może spokojnie odmówić tańca wokół totemu polsko-katolickiego penisa – w przeciwieństwie do większości samców, z którymi zetknął się w szpitalu i na rehabilitacji.

    Pod tymi dwoma wątkami, które łatwo opisać, bo są afektywne lub socjologiczne, czai się jeszcze jeden, trudniejszy do uchwycenia, ale mocno widoczny w lekturze: opowieść o słabości ciała. Niepewność, mała sprawczość, oddanie się w ręce innych – bynajmniej nie z własnej woli, testowanie nowych granic ciała, lęk, potworny lęk przed bólem, przed tym, że powróci, że dołoży. I znów: źle się to streszcza, świetnie się to w „Roku…” czyta, bo język Grynberga – jednocześnie ironiczny i czuły, detaliczny i syntetyzujący, robi wielką robotę. Tak samo fantastyczna jest jego perspektywa: zaglądanie za parawan, ale tylko własny, wpuszczanie do małżeńskiego łóżka, ale tylko na jego skraj, sprawdzanie tętna, ale tylko przy użyciu palca – Grynberg daje nam wgląd w swoje życie, ale raczej pojedynczy i krótki, nie wywala wszystkich bebechów, nie pozwala, byśmy się za bardzo z nim bratali, nie chce byśmy żyli jego życiem, a tylko z niego wzięli pewną naukę (i może też nauczkę).

    Ale zaczęłam od życia, które u Grynberga jest wciąż obecne, choć nigdy wcześniej nie pojawiło się jako wartość – w jego wcześniejszych książkach na plan pierwszy wysuwa się jego negatywność: odebranie życia, pozbawienie życia, skrócenie życia. Utrata rodziny, bo bardzo często jego rozmówcy to ci pojedynczy, ostatni, jedyni, którzy ocaleli. Wartość życia jest zatem absolutna, oczywista, niewymagająca wypowiedzenia ani określenia, bo zasadnicza. Tak samo jest i tutaj: zagrożenie własnego życia sprawia, że jego wartość rośnie, że jeszcze większej roli nabierają więzi, że miłość ma jeszcze większe znaczenie.

    Grynberg nie potrafi utrzymać jednego smaku i zawsze miesza cukier z solą, miód z dziegciem, miesza więc opowieść o potędze życia z opowieścią o kruchości ciała. I jest to wyjątkowy plaster na wszystkie rany.

  • Kruchość i elastyczność

    Kruchość i elastyczność

    Mateusz Pakuła jednocześnie obniża i podnosi poprzeczkę – tak było w kilku jego poprzednich przestawieniach, tak jest też teraz w „Skórze po dziadku” wystawionej w Łaźni Nowej w Krakowie.

    Obniża, bo opowiada historię pogromu kieleckiego od zera, wtrąca wypowiedzi badaczy i aktywistów, sięga po relacje świadków. Właściwie można wejść na spektakl, nie wiedząc kompletnie nic i wyjść z całkiem sporą dawką wiedzy, poruszonymi emocjami, głębokim poczuciem wstydu i przynależności (bo to, co robi jeszcze Pakuła, to świetne powiązanie historii ze wspólnotą – nie udaje się u niego wymigać od współodpowiedzialności, tu my, to nasi zrobili. Pakuła nie pozwala na odcięcie się, na dystans intelektualny i idącą zaraz za nim separację narodową, nie da się tu powiedzieć: „to nie moja Polska”, „to nie moja wspólnota”).

    Jednocześnie podnosi poprzeczkę, bo mocniej niż w książce, która splatała historię żydowskiego pogromu i historię uwięzienia i uwolnienia jego dziadka z kieleckiego więzienia, kładzie nacisk na kruchość życia i jego paradoksalną elastyczność, a ten wniosek wydaje mi się bardziej ukryty, mniej czytelny, mniej widoczny dla niewprawnego oka. To powolne odbijanie się Pakuły ku coraz bardziej uniwersalnym wątkom, coraz dalej od partykularnych historii narodowych i opowieści domowych, wydaje mi się coraz ważniejszą cechą jego twórczości, ruch autora-reżysera, obecny już od kilku dramatów,  stopniowo staje się coraz bardziej widoczny.

    Pozornie chodzi bowiem o proste i wciąż modne przeplatanie się historii domowej i narodowej, odczytywanie mało znanej historii uwięzienia dziadka oraz wypartej historii pogromu kieleckiego. No dobrze, nie on jeden robi taką przeplatankę. Ale u niego te zabiegi mają cel, dość odległy od widocznego na pierwszy rzut oka zaangażowania emocjonalnego i intelektualnego przebodźcowanej publiczności.

    Otóż u Pakuły chodzi właśnie o wzajemne komentowanie się tych wątków, dopowiadanie innych treści. Bo dziadek Pakuła uświadamia, że dopóki nie nastąpi śmierć, z życiem można zrobić wszystko, że tylko śmierć jest ostateczna, a życie – elastyczne, zmienne, raczej dobre, otwarte, pełne rozmaitych potencjalności. Jego historia przebiega tu dokładnie pod prąd historii pogromu – bo Żydzi ocaleni z Zagłady, szukający spokojnej przystani w Kielcach w 1946 roku, zostają zgładzeni i rozpędzeni przez gawiedź, tłum, którego mdłych zeznań możemy wysłuchać ze sceny.

    Tak, stary Pakuła ma rację, myślimy, w życiu można wszystko, każda sytuacja może się zmienić, nic nie jest trwałe i dopóki ktoś ci nie rozwali głowy kamieniem, wszystkie perspektywy są otwarte. Ten optymizm, gotowość na potencjalność kontruje jednak wspomnienie wydarzeń z kamienicy przy Planty 7/9.

    Kupcie sobie bilety na następne przedstawienia, nawet jeśli czytaliście książkę. To są różne historie.

     

    Fot. Klaudyna Schubert, z archiwum Łaźni Nowej. 

  • Gorycz końca

    Gorycz końca

    J. M. Coetzee

    Nadzieja

    Przeł. Aga Zano,

    Znak 2025

     

    Tak jak w „Polaku” o Polaku było mało, tak w „Nadziei” mamy jej śladowe ilości. Coetzee nigdy nie był pisarzem słodkim, ja natomiast uwielbiam tę rosnącą ciągle gorycz, coraz wyrazistszą i coraz bardziej śmierdzącą nieskończoną beznadzieją.

    „Polak” opowiadał o romansie u kresu życia, w jakiś sposób romansująca para była sobie równa – choć kompozytor Witold Walczykiewicz był starszy od Beatriz, to jednak płeć w jakiś sposób ustawiała ich wspólnie w cieniu życia (kobieta w okolicach 60-tki  jest u niego jak mężczyzna po 70-tce – mówiąc brutalnie). Coetzee pokazywał wybór kobiety – zdradzanej przez męża, opuszczonej przez dzieci, w takim wieku, kiedy właściwie można już tylko zostać babcią i żyć radością z wnuków, życiem cudzym, na marginesie. Starość, ograniczony wybór, przymus zmierzenia się nie z jakimś przejściowym kryzysem intelektualnym, ale wygaszaniem własnego umysłu, odejściem geniuszu – to tematy, które rządzą opowiadaniami zebranymi w „Nadziei”. Większość tekstów podejmuje problem starości, ale o tym piszę gdzie indziej, więc tu wysunę sobie na plan pierwszy inne wątki – na pewno jest nim uwięzienie w rygorach życia klasy średniej, które w jakiś sposób obnażają brak relacji rodzinnych oraz pustkę egzystencjalną, taką fazę, w której jak XXX nic już nas ciekawego w życiu nie czeka.

    Coetzee robi tu jeszcze jedną super istotną woltę: przesuwa problem katastrofy klimatycznej i jej intelektualnych uwikłań z najmłodszego do najstarszego czynnego jeszcze intelektualnie pokolenia. W swojej opowieści o cierpieniu zwierząt zwraca się przeciwko chrześcijańskiej i oświeceniowej myśli, zakładającej zwierzęcy brak duszy, i wybiera tych, którzy zakładają widzenie pełne: od Williama Blake’a po Marian Dawkins, brytyjską biolożkę.  

    Nawiązuje do „Elizabeth Costello” – wprowadza jej postać po raz kolejny na scenę, a także pokazuje ją u schyłku życia, kiedy funkcjonuje jako ekscentryczna staruszka, opowiadająca o tym, jak nie jest w stanie rozwinąć w tekście własnych pomysłów. Costello, co już wiemy, jest obrończynią praw zwierząt, intelektualistką wierzącą w równość istot – tutaj jednak zderzają się dwie jej wizje – starzejącej się babki, która nie chce się przenieść do dzieci i wnuków, za to upiera się przy opiece nad wszystkimi kotami z małej hiszpańskiej wioski oraz filozofki i pisarki, która świadomie przeżywa odpływ sprawności intelektualnej (co wykorzystuje Warlikowski w spektaklu „Elizabeth Costello”). Ma jeszcze na tyle przytomności umysłu, by kwestionować sądy i opinie otaczających ją osób, by powracać do idei, które kierowały jej myśleniem wcześniej. Jednocześnie jednak nie jest na tyle sprawna, by się przebić do dawnej ostrości sądów i sprawności pióra: „Tryby się we nie zacinają. Światła gasną. Mechanizm, na którym zawsze polegałam, teraz zawodzi. Nie musisz się niepokoić. Tak działa natura, w ten sposób mnie zawiadamia, że już czas wracać do domu. Oto kolejne doświadczenie, z którym Martin Heidegger nie był gotowy się zmierzyć w swoich rozmyślaniach: doświadczenie bycia martwym, nieobecnym w świecie. A to przecież całe odrębne doświadczenie”. Coetzee wchodzi tu w rodzaj wielokrotnej gry: w opowiadaniach tworzy pamiętnik Costello, który z racji starości oddaje ona synowi – a my czytamy zapiski ich obojga (wymyślonych przez autora opowiadań). John, syn, do zwierząt ma stosunek wyższościowy, ale boi się wysłać na śmierć zwierzęta ratowane przez matkę, trochę z szacunku do niej, a trochę w obawie przed pogorszeniem jej zdrowia, jakąś nagłą zapaścią.

    Podobnie jak w innych tekstach Coetzeego nie ma tu wiary w możliwość spójnej narracji o świecie, są za to odpryski myśli, jakby w obliczu świata nie dało się już sformułować choćby jednego pełnego wykładu, nie mówiąc już o jakiejś narracji z większymi ambicjami. Coetzee spuszcza swoich bohaterów w głąb lęków: jego starzejąca się bohaterka zastanawia się, czy dobrze wychowała swoje dzieci, czy jej oddanie było wystarczające, inna panicznie boi się przejeżdżać koło opętańczo szczekającego psa – to pierwsze opowiadanie ma sens tylko wtedy, jeśli przyjmiemy za Coetzeem, że wszystkie postaci z tekstu funkcjonują na równych prawach.

     

     

  • Epidemia i NKWD

    Epidemia i NKWD

    Ludmiła Ulicka, To tylko dżuma

    Przeł. Agnieszka Sowińska

    Wydawnictwo Literackie 2024

     

    To jest zdecydowanie najlepsza powieść zagraniczna, jaką przeczytałam w 2024 roku. Zimna, pokręcona, przesuwająca linie podziałów, zadająca niewygodne pytania, a wszystko to skondensowane, zrolowane na 123 stronach – a więc to, co lubię w literaturze najbardziej.

    1939 rok, Moskwa, ostry stalinizm. Radzieccy naukowcy chcą opracować szczepionkę na dżumę, nie tylko po to, by wyleczyć jedną z najgorszych plag ludzkości, ale też z potrzeby prześcignięcia krajów demokratycznych. Jeden z badaczy zostaje wezwany z Saratowa do stolicy, by przedstawić przebieg badań. Pędząc do dzwoniącego w nocy telefonu, przez przypadek przesuwa sobie maseczkę. Umiera w szpitalu kilka dni później, a różne służby próbują opanować epidemię.

    Ulicka rozwija fabułę serią krótkich, bardzo dynamicznych scen z udziałem kilkudziesięciu postaci – laboratoria, przedziały w pociągu, gabinety lekarskie, sale szpitalne, mieszkania – cały czas przesuwamy się między nimi. Akcję napędza z jednej strony rozwój choroby, z drugiej ruchy ludzkie – kolejne telefony i NKWD, które użycza swoich zasobów, by wspomóc walkę z chorobą. Na pierwszy etapie najważniejsze jest bowiem zatrzymanie i odizolowanie wszystkich osób, które miały kontakt z pacjentem 0. Komisarz ludowy zdrowia dzwoni do Wysoko Postawionej Osoby (prawdopodobnie Ławrientij Beria) z prośbą o pomoc, a ten woła do słuchawki: „Pomożemy. I z nazwiskami, i z likwidacją”.

    W różne miejsca ruszają więc samochody, odbywają się błyskawiczne zatrzymania. Pracownicy NKWD wciąż wbiegają na jakieś klatki, skądś wyciągają ludzi. Radzieckie społeczeństwo już właściwie nie reaguje, bo nie skończyła się jeszcze wcale fala aresztowań zapoczątkowana w 1937. Wszyscy są przyzwyczajeni do nocnych najść, zabierania ludzi z domów i w nocy.

    „To tylko dżuma” stawia więc przewrotne pytanie o to, czy epidemię da się opanować tylko w kraju totalitarnym – bo w jej historii NKWD ratuje kraj od śmierci w męczarniach, skrajnego wyludnienia. Jednocześnie te wszystkie scenki rysowane są tak, że w kilku zdaniach i słowach autorka buduje od podstaw swoje postaci, nadaje im cechy indywidualne, by potem tylko zderzań je z innymi, pokazują setki możliwych trajektorii losu. Przy uważnej lekturze widać wyraźnie, że Ulicka odczłowiecza policję, a silnie indywidualizuje pozostałe postaci – nawet Beria w tej powieści nie występuje pod nazwiskiem, nie ma twarzy, podobnie jak wszyscy jego podwładni. System jest już tak ustabilizowany, że właściwie nie musi opierać się na ludziach, potrzebuje tylko mięsa, jakichś mięśni, które utrzymują jego trwanie. NKWD nie ma tu twarzy, nawet mundurów, bo zakrywają je kombinezony epidemiczne. Odczłowieczenie doprowadza więc autorka do skrajnej formy.

    Ulicka pisze sama, że „To tylko dżuma” to scenariusz. Ale gdyby potraktować go jako powieść, byłaby to powieść historyczna, a nie fikcja literacka w pełnym znaczeniu tego słowa. Zawsze mówię moim studentom, że jeśli mają mało znaków na recenzję, to powinni w pierwszej kolejności wycinać roztrząsania dotyczące gatunkowości, bo takiego brandzlowania polonistycznego poza osobami po fachu nikt nie ceni. Tutaj ma ono jednak znaczenie: opowieść o dżumie w 1939 roku w ZSRR nie jest political fiction, ani historią alternatywną, tylko zdarzeniem prawdziwym. Ulicka na bazie kilku faktów buduje swoją opowieść, napędza ją też inna wiedza: o zatrzymaniu w Moskwie epidemii cholery w 1959 roku (pisze o tym w rozmowie dodanej do polskiego wydania książki – rozmowie z 2021 roku, a więc ze środka innej epidemii).

    Dawno nie czytałam książki tak przewrotnej, tak doskonale skonstruowanej, lekkiej i czystej (jest tu kilka postaci heroicznych), a jednocześnie gęstej i wbijającej ostrze w sam środek dyskusji o uwikłaniu politycznym, w której przecież tkwi też sama Ulicka jako rosyjska autorka, równocześnie nagrodzona i francuską Prix Médicis, i rosyjskim Bookerem (jako pierwsza kobieta).

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

  • Madam tabletka

    Madam tabletka

     

     

     

     

    O „madam tabletce” śpiewa Mery Spolsky i jej Marysia, która ma ochotę się zabić dzisiaj, wprowadza w nastrój debiutanckiej powieści Lubińskiej. Trochę, ale nie do końca, bo Marysia w piosence pada pod naporem jesiennej depresji, ma myśli samobójcze, a u Lubińskiej chodzi przede wszystkim o to, żeby się nie dać. I nie listopad jest tu winny.

    Można czytać „Powiedz wszystkim…” jako powieść o dziewczynie, która strasznie mocno chce wyjść ze swoich zaburzeń lękowych, bo uważa je za całkowicie paraliżujące. Nie da rady jechać do innego miasta, nie jest w stanie zjeść posiłku w restauracji, nie ma siły sprzeciwić się swojemu szefowi, zaangażować w rozmowę z chłopakiem. Natalka dokładnie wie, jakie składy mają jej ubrania, nie przykryje się niczym szorstkim. Szorstko za to, i to bardzo ma w głowie, w której trwa nieustanny monolog, mnożą się czarne scenariusze i odbywa się najsurowszy osąd samej siebie. W końcu zaburzenia są tak silne, że Natalka nadaje im imię – Marysia. Marysia żyje więc obok, atakuje Natalkę przede wszystkim nocą, a w jej pytaniach pobrzmiewa echo głosów babek, które zawsze kazały nam zakładać ciepłe majtki i skarpetki oraz ostrzegały przed nieoświetlonymi ulicami. Od tego poziomu Marysia jednak szybko wchodzi na level kliniczny.

    Lubińska montuje powieść, w której akcja jest pretekstowa, bo cały świat dominuje opis tego, co pobudza i zaognia stany lękowe oraz tego, co je pozwala przygasić. Rzeczywistość ogląda z perspektywy osoby doświadczającej tych stanów okazuje się nadzwyczaj skomplikowana, gęsta, właściwie niemożliwa do przetworzenia: każdy kolor, gest, ruch, dźwięk wywołuje silne reakcje somatyczne. Każde wypowiedziane zdanie może wpędzić Natalkę w spiralę lęku, spowodować wymioty, atak paniki.

    Natalka nie jest jak Marysia z piosenki, bo nie marzy o tym, żeby się ciąć jak salami, tylko o tym, żeby swój lęk zamordować, wyzwolić się o niego. Ale ze środka stanów lękowych trudno się wziąć za uzdrawianie, nie ma opcji, żeby wybrać psychiatrę i zacząć zażywać przepisane przez niego tabletki, bo lista skutków ubocznych przeczytana w ulotce jeszcze napędza zaburzenia.

    Lubińska robi w tej powieści świetnie dwie rzeczy:

    po 1. Unika opisywania świata w tonie autorytatywnym – nie rości sobie pretensji do pełnej wiedzy, do tworzenia podręcznikowych diagnoz. Raczej właśnie z subiektywnego doświadczania Natalki robi materię tej powieści, wysyła ją w zgęstniały świat, każe się po nim skradać tak, by Natalka ani razu nie weszła w niewłaściwą drogę, nie poruszyła niczego.

    po 2. Fantastycznie wykorzystuje motyw tradycyjny dla powieści obyczajowej, czyli pojawienia się nowej osoby, które obecność rozwiązuje wszystkie problemy. To jest klasyczna struktura romansu: chora bohaterka zakochuje się w przystojnym brunecie i wszelkie lęki ją odchodzą, bezrobotna – znajduje pracę, przemęczona samotna matka – może skłonić głowę na ramieniu tegoż bruneta, który okazuje się wspaniałym ojczymem. Lubińska bierze sobie ten chwyt znany ze złych romansów oraz YA i opracowuje po swojemu: zapewniam tylko, że nie pojawia się tu żadne brunet, którego obecność uzdrowi Natalkę.

     

    Daleko odchodzi od taniego psychologizowania, bo jej postać nie przejmuje poczucia zagrożenia oraz perfekcjonizmu z otoczenia, nie dziedziczy po matce. Natalka nie jest samotnicą-suchotnicą, nie specjalizuje się w hodowli paprotek. Lubińska potrafi tak zmontować jej postać, że nie jest ona jednofunkcyjna, skupiona tylko na swej „przypadłości”.

    U Lubińskiej jest dużo półtonów, półmroków, cieniowania – to jest jej kierunek, bez skrajnych sądów, bez wyrzutów szaleństwa. To nie oznacza wcale, że bunt ma mniejszą moc, po prostu objawia się inaczej, na przykład w scenie upychania bohaterki na półce w szafie, bo tylko na taką powierzchnię do wynajęcia ją stać.

    Jak już pisałam po lekturze powieści Jacka Paśnika, teksty najmłodszego pokolenia osób piszących są ciekawe także dlatego, że stanowią skomplikowany literacki zapis wartości, które to pokolenie wnosi oraz odwzorowanie jego perspektywy. U Lubińskiej przyjmuje on kształt bardzo mocnego ładunku antykapitalistycznego, bo Natalka owszem marzy o tym, żeby sprawnie funkcjonować i pozbyć się bagażu zaburzeń, ale nie po to jednak, by móc się oddać w pełni zatrudniającej ją korporacji. W powieściach Zetek znika werterowski podział na cierpiące „ja” i otaczającą je niewrażliwą wspólnotę – tu w ogóle nie ma żadnej wspólnoty, a „ja” nie cierpi do tego stopnia, by nie było zdolne do odrabiania 8 h w korporacji.

     

     

    Monika Lubińska, Powiedz wszystkim, że zabiłam Marię

    WAB 202

  • Niegrzeczna dziewczynka

    Niegrzeczna dziewczynka

     

     

    W tych biograficznych opowieściach Leelo Tungal, estońska autorka urodzona tuż po wojnie, powraca do dzieciństwa spędzonego na prowincji. Gdyby uciąć z tej powieści wszystkie wątki polityczne, byłaby to sielanka rodem z „Dzieci z Bullebryn” albo „Emila” – las, droga, szkoła, zabawa z psami na podwórku, naciąganie wysokich skarpet, wiązanie kokardy na włosach. Codzienne życie w gospodarstwie, grzanie się przy piecu i jedzenie kaszy łyżką. Kłopot polega jednak na tym, że Tungal nie pozwala zapomnieć, jaka to epoka i nawet z perspektywy 4-latki stalinizm szczerzy tu ostre kły. Inaczej też niż u Czechowa strzelba wypala tu w pierwszej scenie: matka Leelo zostaje aresztowana przez „czarnych panów”, odchodząc prosi córkę, by była grzeczna. Obie powieści opowiadają więc o oczekiwaniu na jej powrót, o wypatrywaniu znaków na niebie i ziemi, które mają je zapowiedzieć lub przyspieszyć. Magiczne myślenie małej dziewczynki, próbującej zaklinać rzeczywistość, łączy się tu z nielogicznym złem systemu, powoli zataczających coraz szersze kręgi i jednocześnie zaciskającym pętlę na szyjach tych, których już porwało. Leelo nie zostaje tu wynagrodzona za swoje próby grzecznego małego życia – przeciwnie, jej matka dostaje najdłuższy wyrok, a listy można do niej pisać tylko po rosyjsku.

    W przeciwieństwie jednak do polskich autorów należących do tego samego pokolenia, Tungal potrafi tak skonstruować fabułę i perspektywę swojej bohaterki, że nie mamy wrażenia, by mówiła do nas stara-malutka, nie ma tu ani kazań politycznych, ani skomplikowanych metanarracyjnych mrugnięć do czytelnika. Tungal w pełni finguje dziecięcą wizję świata – jest to zatem świetne, udane oszustwo literackie J

    Skoro autorka nie zanurza nas w historii, musimy to zrobić sami – z pojedynczych słów, zdań wypowiadanych nad jej głową, urwanych wątków, kawałków listów wyłania się obraz społeczeństwa estońskiego ledwo zipiącego pod radzieckim butem, z opuszczonymi gospodarstwami, rosnącym rozwarstwieniem społecznym (wbrew oficjalnej propagandzie, mówiącej wyłącznie o postępującej egalitaryzacji), coraz większym dystansem między wsią i miastem. Leelo nie rozumie tego, co widzi w mieście, ale patrzy na wszystko, nie oceniając i nie filtrując. To z nadmiaru rzeczowników i przymiotników, z opisów płaszczów, pól, budynków, tłumów musimy sobie zbudować obraz świata w jego komplikacji i hierarchii.

    A jednocześnie z perspektywy Leelo ważniejszy jest brak mydła, konieczność mycia się w zimnej wodzie, przeprowadzka do starego domu, do której rodzina jest zmuszona po tym, jak matka traci posadę w szkole i wraz z nią mieszkanie. Straszniejsze niż znikanie ludzi z otoczenia jest uwiezienie na balu drewna wjeżdżającym pod piłę mechaniczną. Dziewczynka, która ma w sobie sporo cech z Emila Astrid Lindgren, każde swoje zachowanie i każdy dzień ocenia w porządku grzeczna/niegrzeczna – bo chce, by jej matka wróciła jak najszybciej. Rzucone w pośpiechu jedno zdanie, ten nieszczęsny nakaz grzeczności wisi nad Leelo i stanowi o podziale jej świata. W drugim planie powieści rysuje się postać ojca, który nagle pozostaje sam z małym dzieckiem i z żoną oskarżoną o walkę z komunizmem, próbującym jednocześnie zapewnić małej opiekę i czynić starania o uwolnienie żony.

    Leelo trwa, w dzieciństwie nie mamy innej aktywności niż trwanie, przeżywanie każdego dnia. Jej ojciec biega, w młodości miał szanse na karierę biegacza – zaprzepaszczoną przez jeden nieudany, ale najważniejszy start. To właśnie wytrzymałość biegacza, jego upór, umiejętność przezwyciężenia własnego bólu, wydaje się popychać go naprzód, pozwala trwać w tej rzeczywistości politycznej, w której część rodziny trafiła na zsyłkę jako kułactwo, a żona do łagru.

     

    Tungal świetnie łączy te dwa porządki – nostalgicznego wspomnienia niewinności dzieciństwa z życiem w społeczeństwie opanowanym przez lęk, w państwie, w którym elita intelektualna sprzyja represjom, licząc na korzyści ze współpracy z nową władzą. Tungal ustawia się po stronie skrzywdzonej, przerażonej, wiejskiej społeczności, zawsze po stronie tych, którzy na widok „czarnych panów” sikają ze strachu w majtki. Jeśli chodzi o azymut etyczny – w ostatecznym rozliczeniu to całkiem niezły kierunek.

     

     

    Leelo Tungal:

    Mała towarzyszka i dorośli, 2022

    Mała towarzyszka i listy, 2024

    Przeł. Marta Perlikiewicz

    Wydawnictwo KEW