Blog

  • Opowieści smalców alfa

    Opowieści smalców alfa

    Grzegorz Brudnik, Rota

    Filia 2025

    Czyta Mariusz Bonaszewski

    Przez ostatnie dni jazda tramwajem była przyjemniejsza niż zwykle, bo do ucha chrypiał mi Mariusz Bonaszewski. A jego głos, głęboki, niski, przypominający jednocześnie spód popielniczki i gruby koc, zapodawał kryminalną historię o śledztwie w Suchej Beskidzkiej w aplikacji Storytel.

    W kryminałach lubię najbardziej historie z podwórka, a przynajmniej jakiejś nieodległej peryferii, wietrzę podstęp w przygodach policjantów z Miami, czy ktoś to Miami widział w ogóle, czy ono istnieje? Bielsko-Biała to co innego, ona istnieje na pewno, zawsze tam stoję w korkach, jak jadę na festiwal Granatowe Góry. Bielsko-Biała istnieje, zwłaszcza jak jeździ po niej inspektor Łezka swoim jeepem wranglerem, w poszukiwaniu mordercy pary turystów z kolejki linowej na Szyndzielnię w powieści Grzegorza Brudnika.

    Bonaszewski i jego męskość tysiącprocentowa, zmęczona, niedogolona, z wysokim czołem oraz głos, przez który wszystkie te cechy przebijają, wszystkie przekleństwa przeczytane przez niego z najwyższym oddaniem, genialnie robią tej książce. Bo choć bohaterką jest tu pani inspektor, dobijająca powoli do sześćdziesiątki, super kobieca postać, to jednak chodzi tu głównie o świat smalców alfa. O kolesi, którzy zdradzają, kłamią, zabijają innych kolesi, ale kobiety też. Intryga kryminalna szybko zahacza o wieś Święty Andrzej, gdzie rządzi jeden klan, który zatarasowuje drogę dojazdową, decyduje o tym, kto może i nie może mieszkać, wjeżdżać. Towarzyszący inspektor Łezce młodszy policjant, 30-letni Michał Gazda, syn komendanta głównego, świetnie w ten świat smalców się wpasowuje, a przynajmniej potrafi w nim się poruszać płynnie – opałnował do perfekcji umiejętność dozowania przemocy. Dziwkarz na wyjeździe, skłonny do krótkich zdań i ostrych ocen, tęskniący w skrytości ducha za mamusią – pamiętajmy, że o tym cały czas chrypi Bonaszewski!

    Grzegorz Brudnik w „Rocie” świetnie gra na ukrytych lękach: nie tylko moich lękach dotyczących wagoników kolejki, ale też lęków narodowych, bardzo współczesnych: wobec pogody, Ukraińców, męskich przemocowców, władzy jako takiej, w końcu choroby. Ale też wykrzywia świat zdominowany przez mężczyzn, wyjaskrawia go i pokazuje w sposób groteskowy. I tak kryminał wywraca na nice świat przedstawiony, podważa jego fundament. Bardzo przyjemne, bardzo szorstkie.

    Współpraca: Storytel. W związku z nią kod do pobrania na darmowy dostęp (30 dni) https://www.storytel.com/pl/c/ksiazkinaostro

  • Dafne albo Dolly Parton

    Dafne albo Dolly Parton

    Dafne albo Dolly Parton

     

    Zyta Rudzka, Tylko durnie żyją do końca

    WAB 2025

     

    Rudzka wciąż to ma. Choć publikuje powieść co 2 lata, wciąż pozostaje mistrzynią frazy, mącicielką społecznych wyobrażeń, destruktorką genderowych stereotypów, demaskatorką psychologicznych ucieczek.

    W jej najnowszej powieści nie chodzi jednak o gry genderowe, ale raczej o ucieczkę ku lepszemu, o tych, którzy potrafią w życie, choć ma ono znamiona porażki.

    Lida żyje na wsi w związku poliamorycznym (choć na jej wsi nikt tego terminu nie używa), pracuje jako nauczycielka WF-u, codziennie pływa w rzece. Niewiele wiemy o jej przeszłości – choć do gospodarstwa przyjeżdżają oboje jej rodzice oraz dorosła córka, wszystko, co wydarzyło się wcześniej, w mieście, owiane jest tajemnicą i nie ma dla niej samej już większego znaczenia.

    Figura jak Dolly Parton, zdolność do formułowania zdań krótkich i obcesowych, uciekanie od kontaktów społecznych, niechęć wobec relacji i szaleńcza jazda motocyklem to znaki rozpoznawcze tej bohaterki. Dzięki nim Rudzka wprowadza swoją tradycyjną wieloznaczność, plątanie szyków interpretacyjnych. Jaki jest charakter jej związku z Ziutem (hydraulikiem po udarze) i Rochem (domowym kamerdynerem, bimbrownikiem i dawnym geodetą) – nie dowiemy się tego, Rudzka pracuje tu intensywnie, by wysłać osoby czytające w pogoń za odpowiedzią. Wiemy za to, że Lida, twarda i prychająca na smutki, zdolna do postawienia się wiejskiemu proboszczowi, pomaga też samotnej matce z dwójką dzieci. Wiemy na pewno, że Lida pomaga strapionym, że upomni się o pamięć nastolatków-samobójców, nauczy pływać wiejską babinę, utuli znerwicowaną koleżankę z pracy, choć nie będzie o tym opowiadać i nie przeprowadzi pogłębionej autoanalizy.

    Nie wiemy, czy jej wyjazd na wieś jest ucieczką czy uwolnieniem – znamy Rudzką, tego nam nie powie. Widzimy Lidę dopiero lata później, kiedy żyje w gospodarstwie od dłuższego czasu, ma już wyrobione nawyki, jest głęboko osadzona w tym świecie, choć równocześnie mało gada z sąsiadami i nie jest zbyt chętna do nawiązywania przyjaźni. Ma też opinię skandalistki, zdeprawowanej kochanki, która nie potrafi sobie chłopa wybrać, bogatej córki tatusia-prawnika. Jej odcinanie się od innych, wygłaszanie większości zdań tylko na własny temat, sięganie po znieczulającą piersióweczkę, sprawia, że niekoniecznie przepadamy za tą bohaterką. Wydaje się nieprzystępna, ale też osobna, nieprzysiadalna, jakby za swoją siłę płaciła bardzo konkretną cenę – to jest jednak, tradycyjnie już, cel Rudzkiej. Lida nie znosi życia miejskiego, nie lubi większości grona pedagogicznego, nie ma cierpliwości do budowania relacji, wiele razy odsyła ojca do miasta, gdy już wydaje się zbyt męczący.

    Nie wiemy, w jaki sposób Lida zdobywa ten rodzaj asertywności – na jakiej zasadzie zyskuje wolność? Rudzka sugeruje, że to wynik trudnego dzieciństwa, nie tylko konfliktów z rodzicami, ale też złego traktowania przez nauczycieli. Dorosła Lida, zdystansowana i zamknięta, nagle ukazuje się nam jako dziewczynka, którą skrzywdzono. Jednocześnie miesza te sceny prostej determinacji psychologicznej ze scenami wyjątkowej siły, dowodzącymi, że Lida w sposób w pełny panuje nad własnym życiem, że przejęła nad nim kontrolę, nie jest niczyją ofiarą. W związku z dwoma mężczyznami, to ona jest tu stroną bardziej dominującą, rozkazującą, aktywną.

    Kiedy czytałam tę powieść, a właściwie ten wielki monolog kolejnej wyjątkowej bohaterki Rudzkiej, przypomniał mi się mit o nimfie Dafne, która prosi swego ojca, by zamienił ją w drzewo, bo nie może znieść zalotów Apolla. Wie, że nie ma przed nim ucieczki, w końcu on stoi wyżej w hierarchii stworzeń greckich. I tak Dafne, córka Penejosa, boga rzeki (tu jest źródło mojego skojarzenia, bo Lida namiętnie pływa i z perspektywy rzeki często prowadzi swe monologi) ucieka w jedyny dostępny jej sposób z długiego szeregu matek apollińskich dzieci. Wydaje mi się właśnie, że to jest dobre miejsce do poskrobania powieści Rudzkiej: bo w gruncie rzeczy nie jest ważne, co dokładnie popycha jej bohaterkę do odejścia z miasta, ale to, co robi ze swoim wiejskim życiem. Że czasem trzeba mieć dużo odwagi, żeby uciec. I o takich kobietach, które miały dość odwagi, by podjąć radyklaną odpowiedzialność za własne życie, myśli właśnie Lida, kiedy nurkuje pod wodą, kiedy w żałobie po śmierci ojca zanurza się ciut za głęboko.

    Myślę też, że jeśli przyjmiemy na chwilę, że Lida jest tą uciekającą nimfą Dafne, to powodem jej ucieczki nie jest uczucie osobiste, jakiś zawód miłosny, ale ogólne psychologiczne rozmemłanie innych ludzi. Lida bowiem nie znosi roztkliwiania się nad sobą, takiej autoanalizy, za którą nie podążają żadne czyny. Dlatego właśnie uczy pływać wszystkich tych, którzy do niej przychodzą. Nauka, wejście w żywioł, rodzaj walki z nim to jest właśnie jej pasja – działanie polegające na przejęciu odpowiedzialności za siebie. W tym sensie też powieść Rudzkiej zwraca się przeciwko pseudopsychologizacji naszego życia, językowi, który jest w gruncie rzeczy przemocowy, ale udaje troskę i zainteresowanie.

    ***

    Jak zwykle wynotowałam sobie mnóstwo zdań, zaznaczyłam ołówkiem, pozaginałam rogi – moje egzemplarze Rudzkiej nie nadają się już dla nikogo innego, bo są pełne wykrzykników na marginesach, grubych podkreśleń i cienkich pętli. Jeśli jest jakaś szansa w pojedynku na intelekt ludzki i nieludzki to Rudzka go wygra, bo AI nigdy w taki sposób nie skonstruuje zdania.

    Tytuł tego tekstu w pierwotnej wersji miał brzmieć „Gotowy pod szpadel” – to cytat ze strony 29; później miał brzmieć „Wilczyca i czerwony kapturek” – to cytat ze strony 162. Ale w końcu uznałam, że jak już klękam w tym kościele, to chociaż sobie przyniosę swoją komunię.

     

     

    Współpraca: Wydawnictwo WAB. 

  • Stała rubryka

    Stała rubryka

    W styczniu zaczęłam pisać felietony do „Nowych Książek”, ale dopiero we wrześniu zdobyłam się na tekst programowy: 

    „Mój felieton w „Nowych Książkach” jest trochę psim ogonem – na końcu, na ostatku, chudziutki, dyndający sobie swobodnie, bez większej redakcyjnej kontroli i bez grama cenzury. Nie da się przecież kierować ogonem, wiedzą to wszyscy, którzy próbowali powstrzymać psa od merdania. Ja tu merdam radykalnie rzadko, bo zaiste do merdania w polu literatury w Polsce nie mamy zbyt wielu powodów. Przyjazne machnięcie – tak, podniesienie ogona z nadzieją – owszem, ale żeby entuzjastycznie merdać, to jednak nie przesadzajmy”.

    Całość tekstu oraz wcześniejsze felietony można przeczytać tutaj:

    https://noweksiazki.com.pl/pl/recenzja/wszystkie-nasze-dzienne-sprawy?prefix=artykul

  • Polsko-czeska historia lokalna

    Polsko-czeska historia lokalna

    Dopiero co z Mańką świętowałyśmy koniec wakacji w Cieszynie, a już do niego wracam – tym razem jednak palcem po mapie i przy pomocy „Krzywego kościoła” Karin Lednickiej, czeskiej powieści o historii lokalnej. Gęstej, rozlewnej, sagi rodzinnej osadzonej w środowisku górniczym, z echami Cesarstwa Austro-Węgierskiego i I wojny w tle.  

    Zaczyna się od wyprawy po sól w 1894 roku – kobiety zbierają się i ze wsi Karwina na Śląsku wędrują aż do Wieliczki, by do domu przynieść sól. Idą tylko mieszkanki jednej wsi, zabierają ze sobą dzieci, które niosą w chustach na brzuchach. Na plecach dźwigają kosze z solą. Później w kopalni, w której pracują ich mężowie, dochodzi do wypadku i życie traci ponad 200 mężczyzn. Kobiety, odesłane z niewielką rentą, muszą walczyć o przetrwanie swoje i dzieci. Wysiłek dalszego życia zdecydowanie przewyższa tę pierwszą wyprawę.

    Od takiej historii rozpoczyna swoją powieść Karin Lednická „Krzywy kościół” – powoli kończy się XIX wiek, w niewielkiej kolonii ludzie wiodą życie wiejskie, uzupełniając dochody z gospodarstwa pensją z fabryki. Domy kolonii to jeszcze wiejskie gospodarstwa, nawet jeśli nie ma pracy w polu, a tylko w obejściu. Chłopski system wartości potwierdza i umacnia obecność karczmy, w której mężczyźni po pracy spłukują z gardeł pył węglowy, zanim nieśpiesznym krokiem wrócą do domów. Historia u Lednickiej przyspiesza jednak ze strony na stronę, industrializacja nabiera tempa, a wraz z nią trzęsie się cały świat. System wartości, sposób zarabiania, wiara, organizacja dnia – wszystko się zmienia. To, co ludzie uznają jednak za wstrząsy jest niczym przy wydarzeniach I wojny: ona dopiero zmiata stary porządek. U Lednickiej wojnę widzimy najboleśniej w szpitalu na terenie dawnego uzdrowiska, w którym na masową skalę dokonuje się amputacji kończyn żołnierzy wywiezionych spod ostrzału w wielkiej bitwie o Gorlice.

    Bohaterami powieści są osoby należące do dwóch rodzin – Julka, Barbara i jej córki z kolonii w Karwinie, a także Ludwik i jego przybrana rodzina Żebroków. Losy obu rodzin przetną się w dość nieoczekiwany sposób, skrzyżują na stałe. Każda z postaci służy autorce do opowiedzenia różnych wariantów losu, pokazania całej pełni możliwości tego, jak żyło się w Europie Środkowej na przełomie wieków: oto syn Barbary, Karol, jako 14-letni chłopiec trafia do kopalni jako robotnik. Pracuje wraz z ojcem, który dba, by nie wykorzystywano syna do zbyt ciężkich prac. Tego losu nie doświadczy Ludwik, chłopiec uzdolniony plastycznie i technicznie, którego ojciec zginie w kopalni. Ich ostatnią rozmowę syn będzie przywoływał przez całe życie, uznając, że ojciec prosił go o poświęcenie się pracy na powierzchni, nigdy zaś na przodku. To on jednak trafi na front I wojny, on będzie pracował w ostrym reżimie wojennym, wmuszającym na kopalniach stałe duże wydobycie, karzącym fizycznymi torturami za próby wywołania robotniczych rozruchów. W czasie wojny nikt nie ma prawa strajkować, a potencjalnych buntowników wysyła się po prostu na front.

    Industrializacja dotyka też kobiet – bo choć jako żony górników pracują w domach i zajmują się dziećmi, to jednak od ich sprytu i umiejętności zależy spora część dochodów. Gdy industrializacja przyspiesza, one także tracą grunt pod nogami, nie wiedzą, jak zarządzać rodziną, gdy mąż spędza w drodze do pracy 2 godziny dziennie, gdy przepija większą część pensji, gdy z powodu wieku słabnie i nie daje rady już fedrować. Jeszcze większe pole wyborów otwiera się przed tymi, które z różnych powodów nie mają mężów: muszą się same utrzymać, a nie mają przecież wykształcenia. Julka nie przymiera głodem tylko dlatego, że związuje się z niemieckim inżynierem, dzięki własnym umiejętnościom językowym dostaje później pracę w cesarsko-królewskim uzdrowisku. Takich możliwości nie ma Barbara, która zostaje wdową z dwójką małych dzieci, do tego jest jeszcze w kolejnej ciąży. Starsze dziewczynki muszą zajmować się domem i młodszymi dziećmi – nie dla nich szkoła, jako kilkulatki podejmują obowiązki opiekuńcze.

    Na oczach dwóch pokoleń, od 1894 do 1921 roku, świat zyskuje nowe granice, nowe języki i państwa, powstają nowe klasy społeczne. Lednická nie jest ani Kuciel-Frydryszak, ani Leszczyńskim, choć opisuje kobiety ze wsi, ich życie i trud w tym samym co „Chłopki” okresie. Formalnie ta powieść w żaden sposób nie łączy, ani nie należy do nurtu zwrotu ludowego – głównie dlatego, że historia czeska wywodzi się z tej warstwy społecznej, nie ma więc mowy o powrocie do niej i nowym jej odkrywaniu, a zwrot ludowy to zjawisko także specyficznie polskie, osobne od kultury czeskiej.

    Lednická nie jest Umberto Eco, nie bawią jej intelektualne ozdoby i gry, mocno wierzy jednak w potęgę doświadczenia i szczegółowy opis różnych przestrzeni życia codziennego, także tych, które wcześniej męscy autorzy uznawali za niegodne zapisania. Korzystając ze źródeł, pamiętników, wywiadów, snuje bardzo precyzyjną i szalenie konkretną opowieść o życiu u progu industrializacji na pograniczu polsko-czeskim, w zakątku Śląska. Wiele blurbów „Krzywego kościoła” podnosi wątki kobiece i nieopowiedziane, wyparte historie. Lednická splata jednak historie kobiece i męskie, pokazując upływ czasu z zupełnie różnych perspektyw: inne były horyzonty i możliwości dziewczynki urodzonej w chłopskiej rodzinie, a zupełnie inne chłopca.

    Czeskie autorki od dawna też robią świetną robotę, zaprzęgając stare i trochę młodsze bohaterki do opowiadania o własnej historii narodowej, snując różne jej wątki. Kilka lat temu ukazała się w Polsce (wydawnictwo Afera) genialna powieść „Boginie z Žítkovej” Kateřiny Tučkovej (przełożone przez Julię Różewicz), w której akcja rozgrywa się w Białych Karpatach, w ubogim i zapomnianym zakątku, gdzie mieszkają „bogujące” kobiety – czarownice, akuszerki, zielarki. Można je z powodzeniem czytać zaraz po „Krzywym kościele” i zrobić sobie kurs feminizmu środkowoeuropejskiego.

    Lednickiej udaje się skonstruować fantastyczną sagę rodzinną, bogatą, szczegółową, pełną. Właściwie losy wszystkich bohaterów sprowadzają się do jednego mianownika: samotności w obliczu industrializacji, a autorka na różne sposoby rozwija warianty tego losu. Do tego unika schematu tak znanego z polskiej prozy i filmów Wajdy, według którego musi się pojawić jakiś inteligent, by pokazać reszcie grupy możliwe drogi. Tutaj wszyscy radzą sobie sami, na chłopski rozum i z trudem zdobyte wykształcenie, nie ma żadnego doktora Judyma, ani inne Cezarego Baryki,  niosącego pomoc ludowi.

    Karin Lednická, Krzywy kościół

    Przełożyła Joanna Goszczyńska

    Znak Horyzont 2025

  • Korzenie z krwi (i testosteronu)

    Korzenie z krwi (i testosteronu)

    Maciej Siembieda, Gołoborze

    Znak Literanova 2025

     

    Nie lubię polskich kryminałów, bo wśród wielu znanych autorów jest bardzo mało dobrych książek. Do tego mam jeszcze absolutną fobię związaną z wykorzystaniem postaci kobiecych jako wyzwolicielek przemocy i bezimiennych ofiar, które stają się ornamentem fabularnym, chodzę więc wokół kryminałów jak kot koło jeża. Ale Siembieda w swojej najnowszej książce omija łukiem moje lęki. Daje za to katharsis, na jakie nie liczyłam.

    Grabin na Kielecczyźnie trochę przypomina tu Sycylię albo Weronę – zwaśnione rody, zemsta sięgająca 150 lat wstecz – taka jest rama fabularna. Zaczyna się w czasie powstanie styczniowego, kiedy jeden z chłopów staje po stronie powstańców, a drugi po stronie Rosjan. Ich waśń niesie się później przez pamięć klanów i pokoleń, w każdej generacji dochodzi do zabójstw, walk, wymuszeń i walki o dominację. Ale Siembieda, w tej drobnej, lekko ponad 500-stronnicowej powieści, łączy różne formy gatunkowe: zaczyna się więc jak saga rodzinna, powieść historyczna, potem dopiero pojawia się formuła kryminału.  

     Mamy drugą połowę XIX wieku, mroczne lata 60., nadużycia carskich urzędników i równolegle do nich dowody na działanie diabła, który po okolicach Grabina ciągle krąży. To jego wsparcie mają niektórzy mieszkańcy – wcale nie ci najgorsi i nie ci najbardziej zdegenerowani.

    Cebrzyny, krewni kozackiego pomocnika z 1863 roku, to zdrajcy, kłamcy, koniokrady, złodzieje, mordercy – wszyscy pokornie podążają za starszym rodu. To on decyduje, kogo i kiedy okraść, zabić, skorumpować. We wsi sieją postrach, są zamożni, ale jednocześnie z tych powodów właśnie nie bardzo mogą znaleźć chętne panny młode. Ród Kończaków, krewni i spadkobiercy wiejskiego powstańca, wydaje się bardziej praworządny, cieszy się też lepszą opinią w okolicy, dzięki czemu zawiera związki małżeńskie z kobietami z daleka, dzięki temu nie ma obciążeń genetycznych, nękających Cebrzynów. Ostatecznie jednak mężczyźni z obu rodów są równie dożarci, pamiętliwi, skłonni do przemocy. Silną ręką trzymają swoje kobiety, dzieci i inwentarz. Nie pozwalają na żadną niesubordynację. A podporządkowanie wymuszają nawet zza grobu przy pomocy zmanipulowanych testamentów. Dlatego też dziedziczenie zemsty i poczucia krzywdy odbywa się w każdym pokoleniu, bez żadnych odchyleń – nawet jeśli w czasie wojny rodzi się nieoczekiwana miłość między dziećmi z obu rodzin.

    W drugiej połowie XX wieku Siembieda przekształca sagę rodzinną w powieść kryminalną. W epoce małej stabilizacji, stagnacji PRL-u, w którym wszyscy piją, kradną i oszukują system, rozpoczyna się śledztwo, zahaczające o krwawą vendettę rodzinną. I choć czytelnicy mają dużo większą wiedzę niż bohaterowie, to wcale nie widzą, jak potoczy się śledztwo.

    Strasznie lubię powieści, w których śmierdzi – to znaczy czuć życiowych konkret, widać szczegół, świat jest barwny i złożony, a bohaterowie nie są płascy. Lubię słyszeć brzmienie prawdziwej mowy, a nie literacką frazę autora. W obu tych dziedzinach Siembieda nie zawodzi. PRL-owska rzeczywistość, w której toczy się śledztwo, nie jest u niego światem gładkim i nowoczesnym, okazuje się tak samo brudna jak wszystkie poprzednie epoki, równie skorumpowana, zaspawana przesądami i układami. Wieś to państwo w państwie, rządzi się swoimi prawami: ukrywając mięso, unikając wojennych kontrybucji, szabrując mienie poniemieckie, korzystając nadziału ziemi i z dopłat dla wsi. Tu nie ma miejsca ani na wartości chrześcijańskie, ani na inteligenckie ideały. Siembieda buduje ten świat wiejski bardzo naturalnie, a nie na kontrze, jako odwrócenie miejsko-inteligenckiej rzeczywistości. Linie podziału przebiegają u niego inaczej – męsko-chłopską hierarchię próbuje zmienić i Kościół, i partia i miasto – to one właściwie tworzą linie napięć i konfliktów, ale bohaterowie „Gołoborza” za każdym razem mówią tym próbom zmian twarde „nie”.  

    U Siembiedy mało jest fascynacji przemocą i jej trwałością, dużo za to namysłu nad tym, jak nienawiść drenuje, obciąża, jak ogranicza pole wyborów życiowych, determinuje los nawet tych, którzy się jeszcze nie urodzili. Bardzo mądrze odbywa się w „Gołoborzu” krytyka tej rzeczywistości, w której wartością jest skrajna, fanatyczna lojalność wobec systemu skonstruowanego przez „przodków” i ustalanego przez starszyznę, czy jednego dyżurnego przewodnika. Ten system, który Siembieda osadza na Kielecczyźnie, w gruncie rzeczy mógłby funkcjonować w każdym innym zakątku świata. Oparty na lękach męskich i męskim systemie wartości, kosi ofiary każdego wieku i genderu. Buduje poczucie lojalności poprzez negację i różnicę, bazuje na poczuciu zagrożenia, wzmacnia je i przekonuje swoich, że z rąk obcych spotka ich tylko gwałt i śmierć. Jednocześnie wszystkie te ideologiczne wątki Siembieda owija w takie zwroty akcji, buduje takie charaktery i momenty konfrontacji, że sekundujemy większości jego postaci. Im bardziej poroniony, zakompleksiony, niedojrzały bohater, tym tutaj wydaje się bardziej charyzmatycznym przywódcą, wiernym, odważnym, gotowym do dzikich akcji. Dopiero kiedy sobie trochę poskrobiemy te ludowo-knajackie opowieści – a Siembieda podsuwa nam szereg narzędzi siecznych i kolnych do takiej pracy – na wierzch wychodzi krytyka wiejskiej mentalności opartej na kurczowym trzymaniu się honoru i niestabilnej męskości.

    „Gołoborze” przypomina trochę „Mistrza i Małgorzatę” – pokazuje, że polska prowincja nie potrzebuje diabła – wystarczy pamięć krzywd i upór samców, by przez pokolenia mnożyć biedę, strach i śmierć.

    Takie kryminały lubią: udające, że opowiadają historię spoza naszych bieżących lęków i problemów, a jednocześnie drenującą w nich głęboko. Siembieda obnaża bowiem nędzę świata, w którym honor to tylko inne imię dla przemocy.

    Enjoy.

     

    Współpraca: Znak Literanova

     

     

     

  • Kocia Szajka i sztuka skupienia

    Kocia Szajka i sztuka skupienia

    Kiedy próbuję wytłumaczyć znajomym, że prawdziwe kocie królestwo w polskiej literaturze to Kocia Szajka, a nie Kicia Kocia – zawsze odsyłam ich do audiobooków. Agata Romaniuk, socjolożka i reporterka, autorka kolejnych przygód Kociej Szajki, jest też lektorką w audiobookowych wydaniach.

    Rok temu Kocia Szajka była w moim domu wszędzie, ciągle, czytaliśmy Mańce kolejne tomy na zmianę, M. ganiał do biblioteki, próbując zainteresować dziecko czymś innym. Rezultat był zerowy, wysiłek ojca – godny politowania. Mańka miała jasno ustalone priorytety, a gust literacki wyrobiony niczym kapituła Nagrody Literackiej Gdynia. Morfeusz, Komandos, Lola, Precelek, Walerka Koczy, bracia Piksele, a nade wszystko Bronka od Cieślarów, mieszkały z nami przez kilkanaście miesięcy, zajmując większość powierzchni mieszkania.

    Kocia Szajka, zajęta rozwiązywaniem śledztw równie intensywnie co zasypianiem na czatach, podróżowaniem po świecie i jedzeniem, to nie jest polska odpowiedź na Psi Patrol, na szczęście. Przygody cieszyńskich kotów działają bowiem stabilizująco, uspokajają, pomagają w nauce skupienia. Działają jak plasterek z obrazkiem – koją, ale i dają sporo rozrywki. Uczą łagodności. Czytająca na Storytel książki Romaniuk jest świetna, gdy zaczyna mówić głosami – jako Lola ma bezbłędny czeski akcent, jako Bronka jest ostra, płynnie wplata gwarę cieszyńską. Jej despotyczne, krótkie zdania przeplata rozwlekły Morfeusz, taki facet zmierzający ku wcześniejszej emeryturze, niezdecydowany, wzruszający ramionami na szaleństwo świata. Na to wszystko przychodzą bracia Piksele, podejrzewani o przekręty w kocim darknecie i granie w Myszokrafta, do nich dołącza Komandos – 30-letni dżolo, bardzo pewny siebie. Każdej z kocich postaci autorka nadaje inny głos, a w intonacji odbija się charakter postaci.

    Kiedy Romaniuk swoim lekkim głosem zaczyna czytać tom „Kocia Szajka i ucho różowego jelenia”, obie z Mańką chichoczemy, gdy kotki pod cieszyńskim zamkiem robią WF tuż koło różowego jelonka.

    Zapomniałam już, że oglądana z zewnątrz Kocia Szajka to lewacko-hipsterska rozgrywka dla klasy średniej: kotki mają różowe pazurki w kolorze cieszyńskiego jelonka, ćwiczą jogę, a potem piją cappuccino i jedzą bezę w księgarnio-kawiarni. Cała seria porusza się jednak w obrębie świata bezpiecznego i znanego, uporządkowanego, w którym wstrząsy mają skalę dziecięcą. To nie bracia Grimm. Każdy, kto zna Kocią Szajkę, wie jednak, że jej autorka nie przepada za tradycyjnym podziałem ról, zwraca się przeciwko wściekłej deweloperce, daleko jej do pochwały kapitalizmu. Romaniuk przenosi skupienie na jednostkę, daje przestrzeń na celebrowanie małych radości, szanuje chodzenie nad rzekę.

    Po setnej lekturze książek mam wrażenie, że audiobook bardziej działa, autorka wyostrza humor, na przykład żarty dotyczące podziału ról męskich i damskich, ale też psów, bo jeden z nich, pojawiający się już na początku nagrania, ma taki nieszczery ogon! Ona też – dużo lepiej niż my czytający Mańce – mówi gwarą, wspaniale dyscyplinuje koty, gdy używa niskiego głosu komisarza Psoty.

    Dżingle na Storytel odliczają kolejne rozdziały, a my z Mańką spędzamy coraz dłuższe wieczory razem przy stole, ona zarysowuje otchłanie papieru, kilometry bloków (szanse na AGH spadają wprost proporcjonalnie do rosnących akcji ASP). Wznoszący i opadający płynnie głos Agaty Romaniuk oswaja pierwszy szkolny stres, osadza w znanej, udomowionej rzeczywistości. Świat na miarę Kociej Szajki jest bardziej przyjazny.

     

    Współpraca: Storytel.