Maciej Siembieda, Gołoborze
Znak Literanova 2025
Nie lubię polskich kryminałów, bo wśród wielu znanych autorów jest bardzo mało dobrych książek. Do tego mam jeszcze absolutną fobię związaną z wykorzystaniem postaci kobiecych jako wyzwolicielek przemocy i bezimiennych ofiar, które stają się ornamentem fabularnym, chodzę więc wokół kryminałów jak kot koło jeża. Ale Siembieda w swojej najnowszej książce omija łukiem moje lęki. Daje za to katharsis, na jakie nie liczyłam.
Grabin na Kielecczyźnie trochę przypomina tu Sycylię albo Weronę – zwaśnione rody, zemsta sięgająca 150 lat wstecz – taka jest rama fabularna. Zaczyna się w czasie powstanie styczniowego, kiedy jeden z chłopów staje po stronie powstańców, a drugi po stronie Rosjan. Ich waśń niesie się później przez pamięć klanów i pokoleń, w każdej generacji dochodzi do zabójstw, walk, wymuszeń i walki o dominację. Ale Siembieda, w tej drobnej, lekko ponad 500-stronnicowej powieści, łączy różne formy gatunkowe: zaczyna się więc jak saga rodzinna, powieść historyczna, potem dopiero pojawia się formuła kryminału.
Mamy drugą połowę XIX wieku, mroczne lata 60., nadużycia carskich urzędników i równolegle do nich dowody na działanie diabła, który po okolicach Grabina ciągle krąży. To jego wsparcie mają niektórzy mieszkańcy – wcale nie ci najgorsi i nie ci najbardziej zdegenerowani.
Cebrzyny, krewni kozackiego pomocnika z 1863 roku, to zdrajcy, kłamcy, koniokrady, złodzieje, mordercy – wszyscy pokornie podążają za starszym rodu. To on decyduje, kogo i kiedy okraść, zabić, skorumpować. We wsi sieją postrach, są zamożni, ale jednocześnie z tych powodów właśnie nie bardzo mogą znaleźć chętne panny młode. Ród Kończaków, krewni i spadkobiercy wiejskiego powstańca, wydaje się bardziej praworządny, cieszy się też lepszą opinią w okolicy, dzięki czemu zawiera związki małżeńskie z kobietami z daleka, dzięki temu nie ma obciążeń genetycznych, nękających Cebrzynów. Ostatecznie jednak mężczyźni z obu rodów są równie dożarci, pamiętliwi, skłonni do przemocy. Silną ręką trzymają swoje kobiety, dzieci i inwentarz. Nie pozwalają na żadną niesubordynację. A podporządkowanie wymuszają nawet zza grobu przy pomocy zmanipulowanych testamentów. Dlatego też dziedziczenie zemsty i poczucia krzywdy odbywa się w każdym pokoleniu, bez żadnych odchyleń – nawet jeśli w czasie wojny rodzi się nieoczekiwana miłość między dziećmi z obu rodzin.
W drugiej połowie XX wieku Siembieda przekształca sagę rodzinną w powieść kryminalną. W epoce małej stabilizacji, stagnacji PRL-u, w którym wszyscy piją, kradną i oszukują system, rozpoczyna się śledztwo, zahaczające o krwawą vendettę rodzinną. I choć czytelnicy mają dużo większą wiedzę niż bohaterowie, to wcale nie widzą, jak potoczy się śledztwo.
Strasznie lubię powieści, w których śmierdzi – to znaczy czuć życiowych konkret, widać szczegół, świat jest barwny i złożony, a bohaterowie nie są płascy. Lubię słyszeć brzmienie prawdziwej mowy, a nie literacką frazę autora. W obu tych dziedzinach Siembieda nie zawodzi. PRL-owska rzeczywistość, w której toczy się śledztwo, nie jest u niego światem gładkim i nowoczesnym, okazuje się tak samo brudna jak wszystkie poprzednie epoki, równie skorumpowana, zaspawana przesądami i układami. Wieś to państwo w państwie, rządzi się swoimi prawami: ukrywając mięso, unikając wojennych kontrybucji, szabrując mienie poniemieckie, korzystając nadziału ziemi i z dopłat dla wsi. Tu nie ma miejsca ani na wartości chrześcijańskie, ani na inteligenckie ideały. Siembieda buduje ten świat wiejski bardzo naturalnie, a nie na kontrze, jako odwrócenie miejsko-inteligenckiej rzeczywistości. Linie podziału przebiegają u niego inaczej – męsko-chłopską hierarchię próbuje zmienić i Kościół, i partia i miasto – to one właściwie tworzą linie napięć i konfliktów, ale bohaterowie „Gołoborza” za każdym razem mówią tym próbom zmian twarde „nie”.
U Siembiedy mało jest fascynacji przemocą i jej trwałością, dużo za to namysłu nad tym, jak nienawiść drenuje, obciąża, jak ogranicza pole wyborów życiowych, determinuje los nawet tych, którzy się jeszcze nie urodzili. Bardzo mądrze odbywa się w „Gołoborzu” krytyka tej rzeczywistości, w której wartością jest skrajna, fanatyczna lojalność wobec systemu skonstruowanego przez „przodków” i ustalanego przez starszyznę, czy jednego dyżurnego przewodnika. Ten system, który Siembieda osadza na Kielecczyźnie, w gruncie rzeczy mógłby funkcjonować w każdym innym zakątku świata. Oparty na lękach męskich i męskim systemie wartości, kosi ofiary każdego wieku i genderu. Buduje poczucie lojalności poprzez negację i różnicę, bazuje na poczuciu zagrożenia, wzmacnia je i przekonuje swoich, że z rąk obcych spotka ich tylko gwałt i śmierć. Jednocześnie wszystkie te ideologiczne wątki Siembieda owija w takie zwroty akcji, buduje takie charaktery i momenty konfrontacji, że sekundujemy większości jego postaci. Im bardziej poroniony, zakompleksiony, niedojrzały bohater, tym tutaj wydaje się bardziej charyzmatycznym przywódcą, wiernym, odważnym, gotowym do dzikich akcji. Dopiero kiedy sobie trochę poskrobiemy te ludowo-knajackie opowieści – a Siembieda podsuwa nam szereg narzędzi siecznych i kolnych do takiej pracy – na wierzch wychodzi krytyka wiejskiej mentalności opartej na kurczowym trzymaniu się honoru i niestabilnej męskości.
„Gołoborze” przypomina trochę „Mistrza i Małgorzatę” – pokazuje, że polska prowincja nie potrzebuje diabła – wystarczy pamięć krzywd i upór samców, by przez pokolenia mnożyć biedę, strach i śmierć.
Takie kryminały lubią: udające, że opowiadają historię spoza naszych bieżących lęków i problemów, a jednocześnie drenującą w nich głęboko. Siembieda obnaża bowiem nędzę świata, w którym honor to tylko inne imię dla przemocy.
Enjoy.
Współpraca: Znak Literanova


Dodaj komentarz