Kategoria: Język krytyki

  • Strażniczki narodowej pamięci

    Strażniczki narodowej pamięci

    Polska literatura łagrowa to „ziemia niczyja” – dyskurs rodzący się przede wszystkim na emigracji – we Francji i Anglii, tłumiony w PRL-u przez najsurowsze zapisy cenzuralne, po 1989 roku spychany na dalszy plan przez tematy bardziej aktualne, a dotyczące rozliczenia się z komunizmem. W literaturoznawstwie zaś temat drugorzędny, ustępujący miejsca dużo bardziej atrakcyjnemu badawczo Holocaustowi, do opisu którego można wykorzystać wiele tekstów teoretycznych pisanych na Zachodzie. Problem łagrów w polskim języku naukowym zagrabili historycy – to oni przede wszystkim, a nie badacze literatury, szukają w tekstach dokumentu osobistego śladów doświadczenia historycznego, czytają literaturę pod kątem typowości, reprezentatywności, próbują ustalić totalizujący schemat polskich losów łagrowych. Ustalają liczby więźniów, miejsca ich koncentracji, losy kolejnych zesłanych kontyngentów, ich wojenne i powojenne peregrynacje po ZSRR, a także warunki życia w obozach. Z konieczności więc, badacze opisujący ten nurt literatury, dokonują wąskiej komparatystyki: szukają w tekstach reprezentacji doświadczenia historycznego, porównują realizacje literackie z tekstami historiograficznymi, i próbują zdiagnozować, jak w literaturze przedstawia się zdarzenie znane nam z historii. Ta droga okazuje się jednak z punktu widzenia rozwoju historii literatury ślepa – mnożyć można bowiem takie analizy w nieskończoność, a i tak nie dowiemy się z nich niczego na temat samego dyskursu. Zobaczymy jedynie splot literatury i historii, i choć w tym nurcie literatury jest to problem pierwszorzędny, jest eksploatacja niestety nie jest też specjalnie odkrywcza, a jako narzędzie interpretacyjne, czytanie tekstu przez pryzmat faktu, okazuje się nieużyteczne.

    Tymczasem teoria literatury podsuwa nam narzędzia doskonale nadające się do analizy polskiego dyskursu łagrowego jako autonomicznego bytu, bez trawestowania tekstów poświęconych Zagładzie, bez sięgania do historycznych analiz. Tym narzędziem jest właśnie Nowy Historycyzm, który odrzucając strukturalistyczne przekonanie o autonomiczności tekstu, zanurza go na powrót w kontekście historycznym, społecznym i biograficznym.

    Polska literatura łagrowa to gigantyczny obszar tekstów, bo literaturoznawcy zaliczają do niego wszystko, co tylko dotyczy doświadczenia Polaków w Związku Radzieckim od 1939 do 1989 roku. Nie miejsce tu na tworzenie genologicznych klasyfikacji, aby jednak przedstawić pewne punkty węzłowe tego obszaru literatury skupię się na dwóch zaledwie tekstach – „W domu niewoli” Beaty Obertyńskiej i „Po wyzwoleniu” Barbary Skargi. Oba te teksty wyznaczają ramy, w jakich mieści się polska literatura łagrowa, pochodzą bowiem z różnych epok – Obertyńska wydała swoje wspomnienia w 1946 roku, Skarga zaś w 1984. Teksty ten należą też do przeciwstawnych nurtów, które na potrzeby tego wystąpienia nazwałam roboczo: „nurtem martyrologicznym” i „nurtem nowoczesnym”.

    Dla dyskursu łagrowego kluczowymi pojęciami są pamięć i świadectwo. Obie te kategorie realizują się u Obertyńskiej i Skargi na różne, wręcz przeciwstawne sposoby. Obertyńska wydała swoją książkę w Rzymie, w 1946 roku, w Bibliotece „Orła Białego”, w której ukazały się też wspomnienia Herminii Naglerowej „Ludzie sponiewierani”. Wydostała się z Workut-stroju na mocy paktu Sikorski-Majski, wstąpiła do Armii Andersa. Po zakończeniu działań wojennych, jako porucznik II Korpusu, została odkomenderowana do napisania wspomnień – taka jest geneza „Z domu niewoli”. Tekst ten miał stać się nie tylko zapisem jej osobistych przeżyć, lecz raczej dowodem polskiego losu w ZSRR, widocznym świadectwem zbrodni wojennych, jakich NKWD dopuściło się wobec Polaków, którzy w 1939 roku znaleźli się na terenach okupowanych przez komunistyczne imperium. Obertyńska, przedstawiając swój pobyt w radzieckich więzieniach w łagrze na Północy, bierze udział w konstrukcji ideologii, buduje mit wojennej martyrologii, który stanie się fundamentem polskiej tożsamości emigracyjnej. Jej wspomnienia nie są więc tekstem osobistym, zindywidualizowanym, choć w tekście wraca ciągle forma „ja” i na poziomie opisu dominuje narracja subiektywna, to jednak kryje się za nią wyraźne „my” i dążenie do zobiektywizowania wizji świata przedstawionego. „W domu niewoli” to polska próba przełamania dyskursu władzy, zapis przeciw-pamięci, podkreślający polską niezgodę na ustalenia jałtańskie, na przejęcie władzy w Polsce przez członków PPR.

    Barbara Skarga pisała swoje wspomnienia przez kilka lat, bardzo niechętnie. Nie stała za nią żadna siła polityczna, czy sprecyzowana ideologia, której wyrazicielką stałaby się autorka, jak było to w przypadku Obertyńskiej. Skarga rozpoczęła swoje wspomnienia u progu lat 80., tło dla konstruowania narracji o pobycie w łagrze stanowił więc zryw Solidarności, wprowadzenie stanu wojennego, ostateczne usztywnienie systemu komunistycznego przed jego powolnym rozkładem w ramach pierestrojki. Skarga nie angażowała się w politykę, w działalność II obiegu czy opozycji[1]. Oczywiście nie można patrzeć na „Po wyzwoleniu” jako na tekst pozbawiony intencji. Wydaje się raczej, że i tu wyeksponowana została przeciw-pamięć, skierowana jest ona jednak nie tylko przeciwko mitom założycielskim PRL-u, ale i przeciwko heroicznemu wyobrażeniu polskiego pobytu w łagrach, jakie znajdziemy w wielu wspomnieniach osobistych, wpisujących się w paradygmat romantyczny i przedstawiających polskie cierpienia [1]obozowe jako kontynuację losów zesłańców i katorżników z XIX wieku. Skarga konstruuje swoją narrację jako kontrę, osobiste wyznanie, które poprzez swój konkret i podnoszenie faktów wstydliwych i krępujących z mityczno-romantycznego punktu widzenia, rozbija paradygmat martyrologiczny.

     

    1. problem pamięci

    Zarówno tekst Obertyńskiej, jak i Skargi wpisują się w coraz dogłębniej analizowany dział kultury, jakim jest kultura pamięci. Do jego rozwoju doszło w latach 80., gdy miał miejsce zwrot pamięciowy i źródła subiektywne, pisane z perspektywy jednostki oraz źródła, których nie można nazwać dokumentalnymi w sensie historycznym zyskały status równy źródłom archiwalnym[2]. Badania kulturowe sprawiły, że zaczęto traktować literaturę i teksty w ogóle jako jeden z typów mediów pamięci. O ile jednak kultura pamięci skupia się raczej na jej kolektywnym wymiarze, o tyle ja jednak zamierzam wykorzystać pewne odkrycia badaczy zajmujących się tą dziedziną, do analizy zindywidualizowanej warstwy we wspomnieniach obu przywoływanych tu autorek. Wielokrotnie już przedstawiano polskie wspomnienia z Gułagu jako zapis doświadczenia zbiorowego, szukano w nich przede wszystkim pewnych loci communes literatury łagrowej.

    Zaskakujące przede wszystkim jest połączenie w tekstach wspomnieniowych ciągłości i czasowego przeskoku. Jan Assman pisze, że przeszłość tworzy się nie poprzez upływ czasu, lecz poprzez gwałtowne pęknięcie, zerwanie ciągłości. Przeszłość pojawia się dopiero w chwili, gdy zaczyna budować się jakiś nowy porządek, gdy pojawia się początek[3]. Wtedy też zostaje uruchomiona pamięć, która wskazać ma to, co różni przeszłość od teraźniejszości. W narracjach o łagrach motyw zerwania zarysowany jest wyraźnie – wskazuje go chwila aresztowania i przejście w sferę nowej rzeczywistości, która staje się dla uwięzionych teraźniejszością. Jednak we wspomnieniach Obertyńskiej teraźniejszość ta jest nieustannie kwestionowana, autorka odbiera jej status czasu rzeczywistego, a wprowadza odwrócony porządek myślenia – świat, w którym się znalazła to ułuda, sen, koszmary majak. Rzeczywistość pozostała w innym czasie i innym miejscu – w przeszłości i poza murami więzienia. Nawet gdy doświadczenie cielesne zakorzenia ją boleśnie w danej chwili, gdy głód przypomina o trwającym hic et nunc, to bohaterka nie rezygnuje z kwestionowania swojego stanu: „Nie chcę też za żadne skarby uczuć tego, co się dzieje. Puszczam świadomość płytko po nawierzchni rzeczywistości, nie pozwalam myśli patrzeć ani przed siebie, ani wstecz”[4]. W tekście przewija się ciągła świadomość, że pobyt w więzieniu i łagrze jest jakąś historyczną i logiczną aberracją, dziejową niesprawiedliwością, że nie jest prawdziwy. Wątek tych rozważań kończy się myślą, która pojawia się po apelu, gdy więźniarki dowiedziały się o pakcie Sikorski-Majski: „Nigdy jakoś nie wierzyłam w długą u nich niewolę. I nie ja jedna. Większość z nas. Wyroki po pięć, dziesięć, piętnaście i dwadzieścia pięć lat – przyjmowało się bez mrugnięcia powiek, jeśli nie z drwiącym uśmiechem, co do furii doprowadzało władze. Kiedy nam mówili, że zostaniemy u nich na zawsze, nie robiło to na nikim prawie wrażenia. Po prostu nikt nie wierzył” (WDN, str. 168). Oczywiście, można zarzucić tu autorce anachronizm, rzutowanie wiedzy, jaką miała w czasie pisania tekstu, czyli w 1946 roku na doświadczenia 1941. Wydaje się jednak, że zapis ten nie jest błędem w narracji, lecz spełnia inną funkcję – Obertyńska swoimi wspomnieniami próbuje zdobyć władzę, skonstruować swoją historię na przekór dziejom pisanym przez zwycięzców. Aktywnie angażuje się w pisanie polskiej historii – i jest zresztą historia ku pokrzepieniu serc. Opisany przez nią brak wiary w wieczny pobyt Polaków w łagrach to więc obraz optymistyczny i heroiczny, pokazujący Polaków, wierzących w bożą opatrzność, która narodowi wybranemu nie pozwoli zginąć w kazamatach sowieckich, ale też jako niepokonanych – można ich uwięzić, ale nie złamać. Nawet uginając się pod ciężarem taczek w Workut-stroju, wierzyć oni będą w niesprawiedliwość swojego losu i własną niewinność.

    Inaczej jest u Skargi – pęknięcie czasu i przejście w nową teraźniejszość realizuje się tu w całej pełni. Skarga pisze swe wspomnienia po 20 latach i w jej narracji zachowany jest dualizm – czasu narracji i czasu fabuły, jednak w partiach poświęconych uwięzieniu nie pojawia się triumfalna świadomość przezwyciężenia własnego doświadczenia zdobyta w 1955 roku. Wręcz przeciwnie – pojawia się myśl o klęsce osobistej, klęsce własnego pokolenia, które tworzyło AK na Litwie  i trafiło do obozów za przynależność do ruchu oporu wobec sowieckiej władzy: „rząd warszawski milczał, być może nawet chciał naszego zatracenia, pozbycia się raz na zawsze świadków wydarzeń, jakie się rozegrały pomiędzy Bugiem a dawną granicą Polski. Każdy z nas był takim żywym świadkiem zaboru, represji, przestępstw. Może lepiej było raz na zawsze wymazać te brudne karty z historii, zatrzeć ich ślady. Repatriować – to jakby wskrzeszać niebyłych, już zapomnianych, milczących[5]”.

    Harold Welzer mówi, że nie ma czystych aktów pamięci, zawsze zapamiętujemy nasze doświadczenia poprzez schemat narracyjny – odwołanie do literatury lub innych znanych nam już wcześniej historii. Pamięć to według niemieckiego badacza „dyskursywny artefakt”, nabywamy pamięć w ramach procesów socjalizacyjnych, wraz z którymi przyjmujemy przekonanie, że historia społecznie akceptowana, to taka, która ma sens. Tym samym więc, gdy opowiadamy, układamy nasze doświadczenia w ramach pewnego wzoru[6]. Tak też jest w przypadku Obertyńskiej i Skargi, choć obie wybierają zupełnie inne matryce, a opisują przecież doświadczanie w swych ramach podobne – pobyt w łagrze i uwolnienie z niego. Okazuje się jednak, że te czynniki, które większość badaczy spycha na dalszy plan, jako drugorzędne[7] – czyli ścisły kontekst biograficzny i historyczny – tutaj determinują sposób reprezentacji doświadczenia. Wspomnienie Obertyńskiej jest bardziej optymistyczne, bo jej pobyt w łagrze był krótki, zakończył się masowym uwalnianiem Polaków, zawiązaniem armii, walką z Niemcami. Skarga pozbawiona jest złudzeń co do boskiego wpływu na historię, bo aresztowana w 1944 roku, po sfingowanym procesie, spędziła w obozach 10 lat, a później jeszcze rok na zesłaniu.

    Beata Obertyńska porządkuje swoje wspomnienia, odwołując się do schematu narracyjnego melodramatu, Barbara Skarga zaś sięga po model tragedii. Poczuciu triumfu i patosowi Obertyńskiej można zatem przeciwstawić poczucie tragizmu i ironię Skargi. Nie chodzi tu tylko o wyobrażenie historii widoczne w ich tekstach, nie ma tu więc miejsca na analizę spod znaku Hydena White’a. Ważniejsze wydaje się właśnie ujęcie biografii i polskiego losu w świetle tych właśnie schematów narracyjnych. Obertyńska sięga po styl patetyczny, nasyca swój tekst zdaniami wykrzyknikowymi i biblijną metaforyką: „Sowiety przekroczyły wschodnią granicę!!! W bezbronny, ku pierwszemu wrogowi twarzą obrócony kraj, kraj łamiący się w nierównej śmiertelnej walce, leją się oto wszystkim drogami, walą polami na przełaj jak brudna, znienacka narastająca powódź! Złamali pakt! Pogwałcili umowę! Podcięli broniącej się Polce nogi z nagła i podstępnie, swój zakrzywiony sierp wbijając w jej plecy, a młotem zadając zbójecki cios w głowę – od tyłu!” (WDN, str. 7). Równie istotną rolę odgrywa tu prowidencjalizm postromantyczny, przejawiający się wezwaniami do Boga. Gdy zastanawia się na przyczynami polskiej pewności o niezbyt długim pobycie w ZSRR, pisze: „Po prostu nikt nie wierzył. Trudno powiedzieć, dlaczego tak było (…) Przeczucie? Nie… To nie było i przeczucie. Raczej ślepa wiara w miłosierdzie boże i niezachwiana pewność, że nas Pan Bóg woli od bolszewików. Po prostu” (WDN, str. 168). Beata Obertyńska przedstawia swą historię w ZSRR jako koszmarną przygodę, ale taką jednak, która otrzymuje szczęśliwe zakończenie. Kolejne niebezpieczeństwa, zagrożenie życia, pobyt w łagrze to sytuacje-próby, które miały na celu sprawdzenie godności i honoru Polek – czy podporządkowują się radzieckiej władzy: poddadzą się więziennemu reżimowi, będą próbowały ulżyć sobie w pracy obozowej. Autorka chwali swoje towarzyszki za ich chart ducha, za używanie języka niesplamionego więzienną gwarą, za oziębłość wobec strażników, za zapięte koszule w więziennej, nagrzanej celi. Te, które się ugięły, zasługują tylko na pogardę – jak Trusiowa, która związała się z pracownikiem obozowym, nie mogąc znieść ciężaru pracy: „Oburza nas jej jawna zażyłość z rudzielcem, przyjmowanie od niego prezentów, wysiadywanie z nim w pralni po godzinach pracy, wreszcie częste jego wizyty o zmroku na jej kojce. Baba jednak nie dba o opinię kretowiny. Uderzyło jej do głupiej głowy przypóźne babie lato i chce sobie powetować wszystkie barszczowickie rozczarowania” (WDN, str. 186).

    W przeciwieństwie do patetycznego tonu dominującego we wspomnieniach Obertyńskiej, Skarga posługuje się raczej suchą, wręcz oschłą narracją, nasycając ją w wielu miejscach ironią. W rozmowie z Katarzyną Janowską i Piotrem Mucharskim puentuje ona swój pobyt w obozie w następujący sposób: „Wróciłam prawie całkiem siwa, a miałam dopiero trzydzieści sześć lat. Młodość minęła. To było nawet interesujące doświadczenie, tylko trochę za długie”[8]. 11 lat spędzone w systemie penitencjarnym Związku Radzieckiego zakończone uwolnieniem z łagru, a w końcu repatriacją do Polski zimą 1955 roku nie układa się autorce w formę melodramatu zakończonego szczęśliwie. Pierwsza klęska to jej uwięzienie, widziane nie z perspektywy osobistej biografii, lecz w szerszej perspektywie jako efekt przejmowania przez Sowietów władzy na Litwie, a tym samym poczucie bezowocności własnej pracy w konspiracji i poświęcenia: „Każdy szedł do podziemnej pracy z poczucia obowiązku, licząc się z góry z konsekwencjami. A jednak takich konsekwencji mało kto się spodziewał. Mało kto przypuszczał, że wyzwoliciele przynoszą nam nową straszną niewolę. Myśl o niej jest naszym codziennym chlebem, gorzkim chlebem klęski” (PW, str. 25). Po raz drugi, paradoksalnie, dopiero po wyjściu z obozu ogarnia ją apatia i poczucie klęski: tym razem spowodowana przemianą rzeczywistości, nagłym objawieniem zmierzchu znanego świata i koniecznością znalezienia sobie miejsca w nowej rzeczywistości, która nigdy już nie będzie własna: „Kiedy nas stąd zabierano, były to jeszcze nasze ziemie, nasz rodzinny kraj. Teraz widzimy rosyjskie napisy na drogach, na dobrze nam znanych stacjach (…). Nie chcę używać wielkich słów, jednak jest faktem, że za nią (ziemię) walczyliśmy, wielu z nas oddało za nią swe życie. My, aresztowani, całą naszą młodość i zdrowie. Teraz mijamy ślady pogorzelisk” (PW, str. 296). Pobyt w obozie Skarga opowiada skrótowo, wybierając spośród 10-letnich doświadczeń, historie najważniejsze, w jej głosie pobrzmiewa pewność i dystans starego więźnia, który wszystko widział i wszystko już wie, niczemu się nie dziwi: „Ulubionym sposobem wymuszania zeznań nie było bicie, nie są sposoby prostsze i mniej przykre dla czułego serca panów śledczych” (PW, str. 18). Skarga też, w przeciwieństwie do Obertyńskiej, wplata do swojej narracji historie nie licujące z obrazem cierpiących za polskość – wspomina obozowe małżeństwa, aborcje, których dokonywał polski pielęgniarz, tuftę i błat, jakich dopuszczała się na co dzień w pracy. O piciu wódki w łagrze pisze następująco: „Trochę się w głowie kręci, bo zakąski nie ma (…). Nie, nie mamy zamiaru wkładania włosiennicy. Nie przyjmujemy pokutnych worków. Nie będziemy robić z siebie męczenników. W obozie się nie płacze, nie lamentuje, nie biada. Tam, gdzie cierpienie jest bez granic, nie mówi się o cierpieniu” (PW, str. 90).

     

    1. problem świadectwa

    Kategoria świadectwa pojawia się w tekstach łagrowych w obu swych znaczeniach. Świadectwo to dokument stwierdzający pewien fakt lub prawo, ale też potwierdzenie czegoś przez naocznego świadka. „Świadczyć” oznacza zaś „być objawem, dowodem, świadectwem czegoś”, ale również „występować w charakterze świadka, składać zeznania dotyczące okoliczności rozpatrywanej sprawy, świadczyć za czymś lub przeciw komuś”. Czynność dawania świadectwa jeszcze w XVI wieku w językach słowiańskich wiązała się ze znaczeniem czasownika „doświadczać”. Świadectwo wiązało się z wiedzą, świadomością i widzeniem, aby dać świadectwo niezbędne było zmysłowe, osobiste uczestnictwo, kontakt podmiotu ze światem[9]. Świadectwo literackie rozwija cechy wynikające ze znaczenia czasownika „świadczyć”: sednem staje się odsłonięcie, odkrycie prawdy i przekazanie tej rewelacji innym. Mechanizm komunikowania swojego doświadczenia osobistego Jerzy Jedlicki nazywa niezniszczalną potrzebą człowieka. Obowiązek zaświadczenia, wiara, że świadectwo zostanie odczytane, nie gasną nigdy, stanowią wyraz dążenia do zachowania historycznej ciągłości[10]. Podjęcie głosu w imieniu zmarłych i uwięzionych można nazwać etyczną substytucją, świadek stawia się w sytuacji tych, którzy cierpią i nie mogą opowiedzieć o swoim doświadczeniu. Skarga pisze: „A jednak są rzeczy, które nie tylko są godne utrwalenia. Należałoby o nich krzyczeć tak głośno, żeby ten krzyk usłyszeli wszyscy” (PW, str. 5).

    Przyczyny spisywania relacji z życia obozowego najczęściej są egzemplifikowane za pomocą metafory nakazu. Obertyńska rozpoczyna swoje wspomnienia od dedykacji „Tym, którzy tam ginęli i giną…” (WDN, str. 5). Barbara Skarga stwierdza, że jej wspomnienia wyrastają z moralnego zobowiązania wobec pomordowanych: „Jeśli piszę dziś jeszcze, to dla tych chłopców, dla ich pamięci (…). Nikt już o nich dziś nie pamięta. Nikt już o nich nie mówi. Daremne ofiary. Nieugięci, niepokonani wierni. Nie oszczędzono im niczego. Jak musieli się czuć, gdy stawiano ich w szeregu nad wykopanym dołem razem z Niemcami, z którymi przez pięć lat walczyli. Zrównani z wrogiem pod karabinami przyjaciół, wyzwolicieli, sprzymierzeńców. Woleliby usłyszeć komendę: Fauer!, lecz usłyszeli: Ogoń, tak jak gdyby ktoś zawołał Ognia!” (PW, str. 29). Własne przeżycie zyskuje uzasadnienie tylko poprzez obowiązek opowiedzenia o tym, czego doświadczyło się w więzieniu i łagrze. We wspomnieniach Skargi, dla której cierpienie obozowe pozbawione jest pierwiastka boskiego, nie służy niczemu i nie prowadzi do romantycznego „przeanielenia”, powraca nieustannie świadomość przypadkowości własnego przeżycia: „Mam jednak wobec tych ludzi, którzy tam przy mnie odchodzili obowiązek pamięci, bo ja przecież żyję, a ich nie ma już dawno, a byli tak samo młodzi i tak samo jak inni i jak ja chcieli żyć” (PW, str. 48). Głoszenie świadectwa interpretowane w ten sposób, ma źródła przede wszystkim moralne: podmiot-ocalony jest winny, choć sam nie popełnił zbrodni. Zajął jednak miejsce drugiego, jego uwolnienie złamało prawo Gułagu. Przezwyciężenie poczucia dezercji i nielojalności wobec pozostawionych towarzyszy dokonuje się poprzez upamiętnienie w tekście ich postaci. Co więcej, doświadczenie łagrowe staje się bardziej bolesne po wyzwoleniu, bo w czasie uwięzienia w łagrze wrażliwość tępieje i nie odczuwa się cudzego bólu. W całej pełni dotyka on człowieka dopiero na wolności, gdy na nowo zaczyna on uczyć się odczuwania emocji: „Kiedy dziś wspominam to wydarzenie, wstrząsa mną ono silniej niż wówczas, gdy byłam jego świadkiem. Byłyśmy tak oblepione ze wszystkich stron nieszczęściem, że jedno więcej nie mogło już na nas zrobić wrażenia. Miało ono dla nas inny sens” (PW, str. 198). Życie, do tej pory będące własnością jedynie podmiotu, z chwilą opuszczenia przez niech obozu, zostaje obciążone obowiązkiem, któremu musi się on podporządkować. Nie może realizować swoich osobistych celów, bo musi zaświadczyć o tych, którzy tam pozostali. Autor podejmuje się misji opowiedzenia o losie zamordowanych i uwięzionych, którzy nie mogą sami zabrać głosu. U Obertyńskiej świadectwo często przybiera formę lamentu. Relacja staje się skargą w ustach ofiary – pozbawionej domu, wynędzniałej fizycznie, ogarniętej przygnębieniem. Realizuje się poprzez wyliczenie strat, nieszczęść spowodowanych przez łagier. Czasem ma formę opisu własnego wyglądu, Obertyńska wylicza cechy swojego nowego wizerunku: strupy, rany, brudne szmaty okrywające wychudzone ciało, ręcznik związany ciasno wokół zawszonej głowy.

    Pisanie staje się dla uwolnionego więźnia nie tylko formą spłacenia długu, zadośćuczynienia towarzyszom, ale też okazją do odzyskania własnej tożsamości. Przez długi czas poddawany reifikacji, został z podmiotowości wyzuty, stał się ofiarą-przedmiotem. Takiemu dewaluującemu postrzeganiu własnej egzystencji może zapobiec przyjęcie na siebie roli świadka-narratora. Więzień noszący na ubraniu numer zamiast nazwiska, recytujący na zawołanie swój wyrok, teraz w trakcie budowania narracji przemienia się z przedmiotu w podmiot dyskursu. Głos gwarantuje mu niezależny byt, w akcie twórczym dochodzi każdorazowo do reintegracji tożsamości. Jest to jednak zawsze tożsamość świadka i strażnika pamięci, zakorzeniająca uwolnionego w cały czas odtwarzanym na nowo czasie przeszłym. Funkcja komemoratywna to najważniejsze zadanie pamięci pojmowanej w jej aspekcie zbiorowym – to ona gwarantuje istnienie i ciągłość tożsamości wspólnoty[11], czasem może ona jednak jawić się jako obciążenie. U Obertyńskiej to podstawowy obowiązek, u Skargi – zadanie do spełnienia, by móc się wyzwolić, balast, który trzeba wreszcie zrzucić z ramion, trybut, jaki trzeba zapłacić umarłym, by móc żyć swoim życiem. Spisywanie wspomnień staje się więc symbolicznym aktem odzyskiwania siebie samego jako innego, już nie więźnia-zeka.

    Mechanizm wspominania u Obertyńskiej i Skargi odgrywa inne role: pamięć przedstawiona w „W domu niewoli” służy przede wszystkim magazynowaniu – przechowywaniu, gromadzeniu danych, utrzymaniu treści zawartych we wspomnieniu w gotowości do odtworzenia. Obertyńska buduje swoją narrację jako lieu de memoire, o jakim pisał Pierre Nora: tylko zapisywanie na nośnikach gwarantuje przetrwanie w miarę trwałej wersji historii, a tym samym stabilizuje tożsamość społeczną[12]. Takim właśnie miejscem pamięci, nośnikiem staje się dla Obertyńskiej literatura dokumentalna, tekst to zapis doświadczenia, ma przekazać pewną ideologię, konkretną wizję świata, ma nadawać rzeczywistości nowy sens. Obertyńska poprzez swoją narrację staje się strażniczką narodowej pamięci, „W domu niewoli” jako miejsce pamięci ma zapobiegać zapomnieniu o jednym z najbardziej traumatycznych doświadczeń narodowych, stąd pobrzmiewające w nim podniosłe tony, biblijna metaforyka, szczegółowość opisu i preferowanie budujących przykładów.

    Inaczej Skarga – choć u niej także pamięć jest zobowiązaniem moralnym, to jednocześnie jawi się ona jako obciążenie, autorka niechętnie konstruuje swoją opowieść, nie chce jej, unika pracy, odkłada pisanie na wiele miesięcy. Wraz z upływem czasu wspomnienia zatarły się, teraz musi do nich wrócić: „Inna rzecz nie daje mi spokoju. Wszystkie te postacie, tak różne, które towarzyszyły moim dniom, które znałam tak dobrze, przestały być żywe. Zamazały mi się w pamięci, wytarły, nic o nich nie potrafię powiedzieć” (PW, str. 106). Później jednak stwierdza: „Niedobrze jest pisać o obozie. Od paru dni śni mi się w nocy bardziej realny niż jawa. Wydaje mi się, że właśnie się obudziłam, że powrót, Warszawa, wszystko, co nastąpiło po powrocie przez te długie dwadzieścia lat, jest tylko marzeniem, sennym urojeniem i oto znów idę dróżką koło hofmanki i widzę ją tak wyraźnie, z drobnymi szczegółami, które się dawno w pamięci zatarły” (PW, str. 127). Tak więc u Obertyńskiej dominuje dążenie do zaświadczenia, upamiętnienia, u Skargi zaś – dążenie do zapomnienia. Jeszcze raz przywołam tu cytat, którym posłużyłam się wcześniej: Skarga pisze o swoim obowiązku – „Nikt już o nich dziś nie pamięta. Nikt już o nich nie mówi” – o ile wcześniej nacisk należało położyć na dopełnienie w tych zdaniach – na tych, których autorka wspomina, o tyle teraz zwróćmy uwagę na podmiot – nikt o nich nie pamięta, dlatego też autorka dwadzieścia lat po wyjściu z obozu musi spełnić ten przez nikogo nie zrealizowany obowiązek, tylko ona bowiem sprzątała celę, z której nad ranem wyprowadzono wszystkich mężczyzn, tylko ona układała na wózku mundury polskie i niemieckie, tylko ona ścierała podłogę w celi, szykując miejsce dla następnych więźniów. Wypełnia więc swój obowiązek pod przymusem, dzieli się z czytelnikiem swoimi najbardziej prywatnymi wspomnieniami, pisze o rzeczach, o których nie mówiła przyjaciołom, nie z obawy przed donosem, lecz dlatego, że uznawała je za zbyt osobiste[13].

    U Obertyńskiej dominuje magazynująca funkcja pamięci[14], autorka konstruuje swój tekst nie w izolacji, a w kontekście zbiorowości, spisywała ona swoje wspomnienia dla innych, by pamiętali, ale też by dołączali swoje narracje: za „W domu niewoli” opublikowanym wcześnie, bo w 1946, poszli inni: Grubiński z „Między młotem a sierpem” (1948), Czapski z „Na nieludzkiej ziemi” (1949), Krakowiecki z „Książką o Kołymie” (1950), Wittlin z „Diabłem w raju” z 1951, Lipski z „Dniem i nocą” z 1957 – by wymienić tylko najwcześniejsze teksty. Obertyńska, pragnąc ustanowić miejsce narodowej pamięci, dąży do zinstrumentalizowania doświadczenia, przedstawienie siebie jako reprezentantki cierpiących Polek, podporządkowuje własne doświadczenia celom politycznym. Tymczasem Skardze towarzyszy raczej myśl o pamięci jako o medium cyrkulacyjnym, jej tekst bowiem zasadza się na przeciw-pamięci, spełnia rolę negocjacyjną, próbuje nadkruszyć mit martyrologii rodem z „Ustępu” do cz. III „Dziadów” i „Anhellego”, nadać mu wymiar tragedii ludzkiej, a nie narodowej. Bardziej niż na zachowaniu w gotowości treści pamięci zbiorowej, Skardze zależy na transmisji określonej wersji świata. Astrid Erll stwierdza, że pamięć magazynująca przekazuje zbiorowości treści, które należy zapamiętać, „elementy wiążące i obiekty pamięci kulturowej”[15] – ta definicja znajduje swoją egzemplifikację w „W domu niewoli”, lecz nie u Skargi. Żywiołem „Po wyzwoleniu” jest właśnie ruch, cyrkulacja, wybicie z ustalonej już matrycy.

    Widać więc wyraźnie, że oba tekstu przywoływane tutaj, choć opisują podobne doświadczenie, to jednak zupełnie inaczej traktują problem świadectwa i pamięci, inaczej reprezentują historią i inny jest ich stosunek do tradycji. Aby jednak zobaczyć te różnice, należy użyć do czytania innych narzędzi niż tylko komparatystyka historyczna i mityzacja polskiego doświadczenia narodowego.


    [1] Autorka opowiada o tym w książce „Innego końca świata nie będzie”. Z Barbarą Skargą rozmawiają Katarzyna Janowska i Piotr Mucharski, Kraków 2007, str. 257.

    [2] M. Saryusz-Wolska, Wprowadzenie (w:) Pamięć zbiorowa i kulturowa. Współczesna perspektywa niemiecka, pod red. Magdaleny Saryusz-Wolskiej, Kraków 2010, str. 22.

    [3] J. Assmann, Kultura pamięci (w:) Pamięć zbiorowa i kulturowa. Współczesna perspektywa niemiecka, pod red. Magdaleny Saryusz-Wolskiej, Kraków 2010, str. 63.

    [4] B. Obertyńska, W domu niewoli, Warszawa 1991, str. 60. Kolejne cytaty podaję według tego wydania, zaznaczając w nawiasie numer strony.

     

    [5] B. Skarga, Po wyzwoleniu, Kraków 2008, str. 284. Kolejne cytaty podaję według tego wydania, zaznaczając w nawiasie numer strony.

    [6] H. Welzer, Materiał, z którego zbudowane są biografie (w:) Pamięć zbiorowa i kulturowa. Współczesna perspektywa niemiecka, pod red. Magdaleny Saryusz-Wolskiej, Kraków 2010, str. 41.

    [7] Odwołuję się tu przede wszystkim do książek Eugeniusza Czaplejewicza i Izabelli Sariusz-Skąpskiej. Czaplejewicz uznaje, że polska literatura łagrowa to tylko dział „literatury syberyjskiej”, która rozwijała się w Polsce w XIX i XX wieku. Z kolei Sariusz-Skąpska do „literatury Gułagu” zalicza wszystkie teksty, jakie opisują przymusowy pobyt w ZSRR w latach 1939-1989. Por. E. Czaplejewicz, Polska literatura łagrowa, Warszawa 1992 i I. Sariusz-Skąpska, Polscy świadkowie Gułagu, Kraków 2002.

    [8]„Innego końca świata nie będzie”, op. cit., str. 211.

    [9] R. Nycz, Nowoczesność jako doświadczenie.

    [10] J. Jedlicki, Dzieje doświadczone i dzieje zaświadczone (w:) Dzieło literackie jako źródło historyczne, opr. Z. Stefanowska, J. Sławiński, Warszawa 1978, str. 345.

    [11] J. Assman, op. cit., str. 96.

    [12]Pamięć zbiorowa i kulturowa, op. cit., str. 27.

    [13][13]„Innego końca świata nie będzie”, op. cit., str. 256.

    [14] A. Erll, Literatura jako medium pamięci zbiorowej (w:) (w:) Pamięć zbiorowa i kulturowa. Współczesna perspektywa niemiecka, pod red. Magdaleny Saryusz-Wolskiej, Kraków 2010, str. 219.

    [15] A. Erll, op. cit.,str. 233.

  • Tłumacz – rzecznik obcości

    Tłumacz – rzecznik obcości

    Od dawna już wiemy, że przekład nie może być dosłowny, przylegający do tekstu, przezroczysty. Tłumacza trzeba traktować jako postać równorzędną autorowi, bo jego cały wysiłek polega na – jak podkreśla Jerzy Jarniewicz – przekształcaniu tekstu oryginału i przybliżaniu go czytelnikowi. 

    (więcej…)

  • Skandal jako narzędzie

    Skandal jako narzędzie

    Skandal – tylko wybuch
    We współczesnym świecie literackim skandal powinniśmy rozumieć przede wszystkim jako zakłócenie porozumienia, jako rodzaj zgrzytu w procesie komunikacyjnym. Ktoś, kto mówi lub pisze, zwraca się zawsze do określonej grupy odbiorców, pragnie przekazać im wiedzę o zdarzeniach. Piotr Michałowski charakteryzuje skandal jako przeciwieństwo stereotypu, bo stereotypowe przedstawienie nie zmienia w żaden sposób naszej wiedzy (Michałowski nazywa takie zjawisko „przekazywaniem wiedzy zerowej”), tymczasem skandal dąży do maksymalnej zmiany naszej wiedzy, przekazania wiedzy całkowicie nowej, innowacyjnej, rewelacyjnej. Ważne jest jednak i to, że o ile stereotyp trwa, o tyle skandal żyje wyłącznie w krótkotrwałym wybuchu, traci swą siłę wraz z czasem. Moc skandalu szybko ulega osłabieniu i po kilku latach od jego wybuchu, nie pamiętamy już dokładnie jego okoliczności ani konsekwencji. Skandal może więc wyłącznie istnieć jako zaskoczenie, które ze swej natury jest krótkotrwałe.

    To skandal!
    To publiczność czytająca wytarza skandal, nigdy sam autor, twórca komunikatu. Nieważne, jakie intencje ma autor, czy chce zaszokować czytelnika, czy też uznaje sam swój utwór za tradycyjny. Skandal rodzi się, gdy odbiorca bierze do ręki książkę i woła: „To skandal!”. Czasem więc mamy do czynienia ze skandalem z przypadku, częściej raczej ze skandalem wykreowanym, z tekstem, którego autor z premedytacją łamie normy estetyczne i artystyczne, występuje przeciwko naszym wyobrażeniom, miesza sacrum z profanum. W dzisiejszym świecie nie sposób właściwie wywołać skandalu o charakterze wyłączenie artystycznym.  Łatwo za to obrazić uczucia religijne publiczności i to chyba najczęstszy przypadek skandalizowania. Przewrócona figura papieża, posąg Chrystusa z szalikiem klubu sportowego – oto proste przykłady, skandale łatwo wybuchające i stosunkowo szybko odchodzące w niepamięć. Znów powołam się na Piotra Michałowskiego, który pisze, że w świecie, w którym wszystkie normy zostały przekroczone, czeka nas tylko nuda powtórek.
    Cel: podtrzymanie skandalu
    Skandal, który tylko obraża, skandal, z którego nie wyciągamy żadnych wniosków, jest wydarzeniem bez sensu, zaskoczenie znika, zakłócony proces komunikacyjny wraca do normy, zgorszeni czytelnicy chowają transparenty i wracają na kanapy. Ważny jest taki skandal, który nie tylko obraża, ale przede wszystkim szarpie wnętrznościami, stawia pytania i z nimi nas pozostawia, wskazuje wyraźnie puste pola w obszarze naszej świadomości. Taki skandal najczęściej ma charakter światopoglądowo-aksjologiczny, uderza w jakieś nasze świętości, ale nie tylko te religijne. Autor, który w swojej powieści wytwarza ten rodzaj skandalu, musi mieć świetnie opanowaną wiedzę dotyczącą stereotypów, musi znać najbardziej bolesne miejsca naszej kultury, rozpoznawać nastroje, by wiedzieć dokładnie, w który punkt uderzyć. Jakie elementy spiąć ze sobą, by powstawał dysonans, który doprowadzi czytelnika do furii, wytrąci go z poznawczych kolein.
    Jeśli chcemy wykreować skandal, to naszym celem nie jest wyłącznie jego wywołanie, ale przede wszystkim podtrzymanie, przedłużenie bitwy na polu literackim, gra z czytelnikami w oburzenie i aprobatę. To zaś udaje się szalenie rzadko.

    Praworządność jako skandal
    Czasem pojawia się skandal smakowity, skandal porządny, który trwa długo i wywołuje szereg debat. W 2006 roku taką książkę, która wywołała lawinę sprzecznych komentarzy, zgorszenie i uwielbienie czytelników były we Francji Les Bienveillantes Jonathana Littella. W 2008 roku ukazały się one po polsku jako Łaskawe – gdy wychodziło jednak polskie tłumaczenie, była to już książka znana, szokująca, sprzedająca się w ogromnym nakładzie (za granicą), nagrodzona Goncourtami, czyli najważniejszą francuską nagrodą literacką, a jednocześnie potwornie mocno skrytykowana w Niemczech.
    Littell napisał ponad tysiąc-stronnicową powieść o Maksie Aue – finezyjnym intelektualiście i mordercy, gorliwym urzędniku III Rzeszy. Aue przechodzi całą kampanię wschodnią aż do Stalingradu, ale nie w strukturach Wehrmachtu, lecz SD. Bierze zatem udział w masakrach i egzekucjach, dobija niedostrzelonych rannych w wąwozie Babi Jar, wizytuje obozy koncentracyjne, uczestniczy w zdobywaniu Stalingradu. Littell wychodzi od stereotypu, który znamy: jego bohaterem staje się doktor prawa, człowiek inteligentny, światowy, doskonale znający się na sztuce, nie wierzący Hitlerowi, ale oddany państwu i prawu. Jest to więc taki rodzaj nazistowskiego urzędnika, jaki kultura reprodukuje już od dawna, nie ma on w sobie nic z bestii, socjopaty. Doskonale zna normy moralne. Gardzi zezwierzęceniem szeregowych esesmanów, a jednocześnie dobrowolnie wybiera pozycję kata, oprawcy, uczestnika i świadka najstraszniejszych zbrodni nazistowskich. Jego idée fixe jest całkowita profesjonalizacja procesu mordowania – z oburzeniem wyrzuca z Babiego Jaru szeregowych żołnierzy, którzy pod wpływem szaleństwa strzelają na chybił trafił do ofiar, pisze donos na oficera, który pobił Żyda na ulicy. Pragnie bowiem, by zabijanie było pracą spełnianą na chłodno, bez emocji, porządnie i wydajnie. Nie ma w niej miejsca na napady obłędu, alkohol, furię, bo te nie przystoją państwowym urzędnikom realizującym politykę Rzeszy.  Nie kradnie dla siebie, nie gwałci, nie upija się, ani nie nagina prawa. Bierze udział w grabieży, ale tej organizowanej przez państwo. Pomaga więźniom obozów koncentracyjnych, ale dlatego, że ich wysoka śmiertelność przekłada się na niski ekonomiczny postęp państwa. Stara się ukrócić działania rozbestwionych towarzyszy, robi to jednak z tych samych powodów – nie przystoi to mundurowi nazistowskiemu, utrudnia pracę precyzyjnej maszyny niszczenia. Na wszechobecną śmierć reaguje fizycznie – wymiotami, biegunką, słabością. Ranny w głowę pod Stalingradem, wraca do Rzeszy.
    Czy perwersja kogoś jeszcze szokuje?
    Wszystkie swoje perwersyjne gusta Aue realizuje w sferze seksualnej, złapany przed wojną na stosunku homoseksualnym, decyduje się wstąpić do SD, bo tylko mundur może go ocalić od uwięzienia. Ma kazirodczy romans z siostrą bliźniaczką, prawdopodobnie też morduje własną matkę, w końcu sam staje się przedmiotem własnych fantazji seksualnych, w których dokonuje się androgyniczne zlanie się ciała Maksa z ciałem Uny – siostry. Maks marzy wszak, by stać się nią – w tym sensie zatem jego homoseksualizm ma charakter zastępczy.
    Na czym polega zatem skandaliczność tej powieści? Krytycy zarzucali jej epatowanie fizycznością i perwersją seksualną, rozbudowanymi opisami stosunków i defekacji, wątkami womitalnymi. Każdemu czytelnikowi wrażliwemu na takie sceny trudno doprawdy przedzierać się przez długie i precyzyjne, bardzo realistyczne sceny masakr, gwałtów, masturbacji. Tu ujawnia się pierwszy poziom skandaliczności „Łaskawych”: pornograficzne sceny szokują właśnie dlatego, że wmontowane są w historię o Zagładzie, w której kat, po zakończeniu pracy w potwornej maszynerii śmierci, oddaje się skomplikowanym fantazjom seksualnym. Z perspektywy czytelnika pojawia się tu zgrzyt – zderzenie tematyki, która zasługuje na szacunek i zadumę z rozpasaniem i brakiem wyrzutów sumienia. Poczucie dysonansu odbiorcy wzmacnia jeszcze absolutny racjonalizm Maksa, jego poświęcenie w pracy, chłodna umiejętność autorefleksji i brak zaślepienia. To jednak tylko pierwszy poziom krytyki, związany ze streszczeniem tej historii. Powieść Littella brali na warsztat najwybitniejsi krytycy i choć ukazała się dopiero dziesięć lat temu, poświęcono jej już trzy opracowania monograficzne, a także nieskończoną ilość artykułów.

    Kat w miejsce ofiary
    Łaskawe to zdecydowanie skandal wykreowany przez autora, umiejętnie później podtrzymywany jego milczeniem: na wszystkich spotkania autorskich i w wywiadach konsekwentnie odmawiał on odpowiedzi na pytanie o powód nadania bohaterowi rozbuchanej, perwersyjnej seksualności. Jej prawdziwą skandaliczność trzeba sobie jednak dopiero uświadomić, wyprowadzić ją niejako z tekstu. W 1947 roku skandal wywołał Tadeusz Borowski, gdy w potężnym artykule Alicja w krainie czarówrozbił w pył model przedstawienia obozowego świata stworzony przez Zofię Kossak-Szczucką w Z otchłani. Skandal ten wzmocniony został przez publikację Pożegnania z Marią, ponieważ sposób konstrukcji bohatera zacierał fundamentalną różnicę między katem i ofiarą, przerzucał na więźniów odpowiedzialność za zło obozu. Borowski pracował jednak na styku tych dwóch przeciwstawnych pozycji, adresował zaś swój tekst do ludzi, którzy – tak jak on – mieli osobiste doświadczenia wojenne. Tymczasem tutaj, kompletnie wbrew tradycji literackiej, socjologicznej i filozoficznej, bohaterem stają się kaci. U Littella ofiary nie mają głosu, pojawiają się właściwie tylko jako ciała, cała uwaga autora skupiona jest na oprawcy, na jego psychicznej konstrukcji, wartościach, potrzebach i przemianach. I to zagadnienie właśnie sprawia, że Łaskawe wyrastają na największy chyba skandal literacki nowego wieku.

    Dlaczego mielibyśmy czytać książkę napisaną przez wykształconego idiotę, który źle pisze, prześladują go seksualne perwersje i zatracił się w ideologii rasistowskiej i archaicznej wierze w los? Niestety, jeszcze nie znalazłam na to odpowiedzi

    – napisała Iris Radisch na łamach „Die  Zeit”. Otóż odpowiedź na to pytanie jest dość prosta, choć oczywiście podkreśla fakt, że Littell balansuje na granicy etyki. W Łaskawychbuduje studium zbrodni po to, by pokazać czytelnikowi, jak rodzi się zło i jak rodzi się zbrodniarz, a właściwie zbrodniarze, bo wszyscy żołnierze, z którym styka się Aue, dopuszczają się mniejszych czy większych przestępstw.

    Perwersyjny moralitet
     Do czego potrzebne są Littellowi rozbudowane, naturalistyczne obrazy kaźni i masakr? Dlaczego mordowane ofiary pojawiają się tylko jako anonimowy tłum, spychany do rowów w Babim Jarze?

    Żeby dotrzeć do niektórych rannych, trzeba było chodzić po zwłokach, były ohydnie śliskie; białe i miękkie ciała usuwały mi się spod butów, kości łamały się zdradliwie, traciłem równowagę, grzęzłem po kostki w krwi i błocie.

    Nagromadzenie tych opisów, nadużywanie scen śmierci sprawia, że czytelnik najpierw dusi się, przygnieciony tymi potwornymi obrazami, po czym na nie obojętnieje, albo też zaczyna odczuwać niezdrową fascynację. Takie zaś czerpanie perwersyjnej przyjemności z czytania o Zagładzie wielu autorom zarzucał już dawno Teodor Adorno. Mamy więc tu do czynienia (po raz drugi) ze skandalem, tym razem nie tylko skandalem literackim, ale też skandalem etycznym – Littell wystawia swego czytelnika na grzech, grzech braku współczucia, uprzedmiatawiania ofiar, przewrotnego zagłębiania się w świat zbrodni. Znów jednak te skandaliczne strategie uznać należy za zaplanowane świadomie przez autora, a wystawianie czytelnika na pokuszenie za strategię główną, prowadzoną z rozmysłem. Ta pornografia Zagłady ma wybić nas poza bezpieczną strefę czytelniczego dystansu, Littell tak montuje swój tekst, żeby wywołać u czytelnika maksymalny dyskomfort. Celem w grze, w procesie komunikacyjnym nie jest bowiem tylko polemika z kulturowymi obrazami, które sprawiają, że zamknęliśmy Zagładę w bezpiecznej przestrzeni literatury wojennej, ale przede wszystkim cel najtrudniejszy: „przebicie się do naszych sumień”. Joanna Tokarska-Bakir czytając Łaskawe, podkreśla właśnie ten ambitny, ale też pozornie skandaliczny i niemoralny cel Littella, autor po to wszak opisuje swego odrażającego bohatera, by zmusić nas do naprawdę bliskiego przyjrzenia się mu. Aue swój monumentalny monolog rozpoczyna od słów:

    Bracia śmiertelnicy, pozwólcie, że opowiem wam, jak było.

    Littell zaś kreuje gigantyczny fresk historyczny na fundamencie jednego przekonania: że Zagłada nie była wydarzeniem odosobnionym w historii, że każdy z nas prawdopodobnie stałby się katem, gdyby wymagały tego okoliczności historyczne. Łaskawe mają uświadomić łatwość, z jaką człowiek ulega takiej przemianie. W scenie masakry w Babim Jarze, którą oglądamy oczami Maksa Aue, nie ma żadnego przymusu zabijania: ci, którzy nie chcą mordować, odsyłani są do innych zadań, które bardziej odpowiadają ich predyspozycjom. Po zakończeniu masakry, gdy władza wydaje oficjalny rozkaz w sprawie konieczności zgłaszania kłopotów psychicznych żołnierzy odpowiedzialnych za realizację ostatecznego rozwiązania, w koszarach trwają dyskusje, bo wszyscy zastanawiają się, czy takie zgłoszenie nie powstrzyma ich kariery, nie zagrodzi w przyszłości drogi do awansu. Masowo i milcząco żołnierze podejmują więc decyzję o pozostaniu w oddziałach odpowiedzialnych za eksterminację – i tu skandalista-Littell objawia skandal historii.
    Skandal etycznej arogancji
    Krytycy, którzy atakowali Łaskawe, zarzucając książce epatowanie przemocą i perwersją, jak Phillip Sollers, uważali, że tezy Littella są oczywiste, stanowią powtórzenie wytartych już haseł Hannah Arendt o „banalności zła”. Sollers szydził z Littella, twierdząc, że jego epopeja to tak naprawdę „analité du mal”, czyli analność zła i czynił w ten sposób przytyk także do dużej ilości scen defekalno-womitalnych. Łaskawe to nie jest jednak skandaliczna epopeja pornograficzna pisana ku rozrywce tłumu. Joanna Tokarska-Bakir i Małgorzata Szpakowska w swoich tekstach analitycznych poświęconych tej powieści pokazują, że Littell zmaga się właśnie z powszechną akceptacją tezy Arendt, jej koncepcja banalności zła, stanowiąca rewelatorskie objawienie w latach 60., powtarzana wielokrotnie, z czasem straciła swoją moc. Tak więc Łaskawez całym swoim skandalizującym ładunkiem, stanowią nowe opakowanie i pogłębienie pracy Arendt. Walczą one z „konfekcją” – takiego określenia używa Małgorzata Szpakowska, by opisać zestereotypizowane sposoby przedstawiania nazistowskich zbrodniarzy. Określenia w rodzaju „kaci Hitlera”, „mordercy zza biurka” sprawiają bowiem, że dystansujemy się wobec zła wojennego i zapominamy o niebezpieczeństwie powtórzenia. Joanna Tokarska-Bakir podkreśla, że skandalizujące strategie stają się u pisarza sposobem na pokazanie skandalicznych cech naszej kultury, skandalicznej akceptacji zła, do jakiego doszło w historii. Kolejne analizy badawcze, prace historyczne i studia na temat II wojny doprowadziły bowiem do tego, że Zagładę wpisano w logikę rozwoju społeczeństwa, włączono zło w obręb wiedzy o naturze ludzkiej, a to sprawiło, że straciło ono swój ciężar, że stało się zjawiskiem intelektualnie oswojonym. Jak wskazuje antropolożka, Littell stara się właśnie przełamać naszą etyczną arogancję, która podpowiada nam, że wiemy o wojnie wszystko.

    Littell, autor książek reporterskich o Syrii i Czeczenii, wieloletni pracownik organizacji humanitarnych i obserwator konfliktów zbrojnych, nade wszystko zaś stara się pokazać właśnie ów skandal powtórzenia, zagrożenie, jakie płynie z lekceważenia wojennych doświadczeń i brak naszej skłonności do wyciągania z nich nauki. Opisy masakr i masowych grobów, które znajdujemy tak często w Łaskawych wzorowane zaś są, jak pokazują wywiady i prace badaczy, nie na zdarzeniach II wojny światowej, ale na konfliktach lat 90. w Bośni i Rwandzie, które odwiedzał Littell w czasie swoich podróżny z konwojami. Tutaj zaś ujawnia się kolejny skandal: autor Łaskawych odmawia Zagładzie wyjątkowości. Czyni to jednak nie po to, by podważyć znaczenie Holocaustu, ale po to, by podkreślić właśnie ryzyko powtórzenia, by pokazać, że ludobójstwo raz uruchomione, ujawnia się w kolejnych dekadach i na różnych kontynentach, że wykorzystywane jest jako narzędzie w politycznej walce.

    Taka praca

    Moje zapiski, być może, też będą bezładne i słabe, ale postaram się, by pozostały zrozumiałe, a niezależnie od wszystkiego, mogę was zapewnić, że do samego końca będą wolne od wszelkiej skruchy. Nie żałuję niczego: taką miałem pracę i już

    – wyznaje wiele lat po wojnie stary już Max Aue, dyrektor francuskiej fabryki koronek, który z dystansem i spokojem opowiada o swoich wojennych doświadczeniach. Nie martwi się o przyszłość, nie boi się upiorów przeszłości. Jego opowieść nie ma charakteru religijnej konfesji. To jest zupełnie inna historia: o tym, jak poświęcenie dla państwa, wierność, doprowadzone do granic osuwają się w zło, jak miejsce sprawiedliwości zajmuje nieprawość.
    I to jest ostatni chyba wielki skandal, jaki Littell wpisuje w swoją powieść. Którą należy czytać bez okrzyków, za to z wielkim skupieniem, bo mówi nam bardzo brzydkie rzeczy o nas samych. Dzisiaj.
    Korzystałam z:
    Piotr Michałowski, Strategie skandalu i stereotypy odbioru, „Przestrzenie teorii” 2003, nr 2.
    Małgorzata Szpakowska, 1939: Zrozumieć kata, dwutygodnik.com
    Joanna Tokarska-Bakir, 1939: Littell, dwutygodnik.com
    Do lektury:
    Jean Améry, Poza winą i karą. Próby przełamania podjęte przez złamanego, Kraków 2007.
    Hannah Arendt, Eichmann w Jerozolimie. Rzecz o banalności zła, Kraków 2010.
    Imre Kertész, Los utracony, Warszawa 2002.
    Jonathan Littell, Łaskawe, Kraków 2008.

     

     Tekst ukazał się w „Polonistyce” (nr 5/2016).
  • Podsumowanie 2016

    Podsumowanie 2016

    Moje podsumowanie 2016
    Proza polska
    Przekopuję notatki, zeszyty, kajeciki i wpisy na blogu. Nie przeczytałam w tym roku żadnej naprawdę dobrej polskiej powieści, tzn. na tyle dobrej, żeby mogła pojawić się w podsumowaniu jako rzecz warta zapamiętania z tego roku. Nic nie zapadło mi w pamięć, nic mnie nie poruszyło, chyba że negatywnie – w tej kwestii patrz wyliczenie złych tekstów. Rozpacz, dramat. Robię w złych książkach.
     
    Proza obca
    Javier Cercas, Oszust, Noir sur Blanc 2016 – Cercas zawsze. Mało z niego recenzji, choć pojawia się w podsumowaniach 2016 roku. Świetna, długa książka, połączenie prozy, eseju i reportażu. Hiszpania w cieniu wojny i Holocaustu, ale też w cieniu wojennego kiczu, szantażowania cierpieniem ofiar.
     
    Agneta Pleijel, Wróżba, Karakter 2016 – świetna powieść, najlepszy Bildungsroman ostatnich lat. Bolesne rozliczenie się z rodziną, dzieciństwem, przeszłością, własnym ciałem. Do tego 100% feminizmu.
    Tom poetycki
    Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, Nie dam ci siebie w żadnej postaci, Lokator 2016 –  najmocniejszy, najwyrazistszy tom tego roku. Poleca się wszystkim, którzy ekscytują się rzezią wołyńską i przeżywają polską krzywdę (bo ETD to potomek obu stron konfliktu). Świetna lektura także dla wszystkich tych, którzy lubią tkaczyszynowe wyliczenia, śpiewność i jednocześnie ostrość frazy.
     
    Reportaż
    Włodzimierz Nowak, Niemiec. Wszystkie ucieczki Zygfryda, Agora 2016 – Nowak to jest klasa sama dla siebie, świetna historia o PRL-u jako więzieniu pozbawionym krat. Bardzo niejednoznaczna opowieść o bohaterze, który ma wszystkie cechy obywatela Piszczka.
     
    Cezary Łazarewicz, Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka, Czarne 2016 – najbardziej bolesna, okrutna i pesymistyczna książka tego roku. Przy okazji też wyśmienita literatura. Pokazuje, że PRL lat 80. to nie było powolne rozpuszczanie się systemu i stopniowy rozkład, ale zapiekła walka o władzę i wpływy. To także historia o tym, jak państwo i jego aparat montują rzeczywistość równoległą. Ring a bell?
    Esej
    Ryszard Koziołek, Dobrze się myśli literaturą, Czarne 2016 – kontrowersyjna, ale wyrazista książka o pożytkach płynących z czytania. O ile nie znoszę Sienkiewicza, o tyle lubię takiego Sienkiewicza, jaki wyłania się z esejów Koziołka. Dla wszystkich, którzy chcą przeczytać krwiste i pisane z werwą teksty literaturoznawcze.
    A teraz książki najgorsze:
    Proza polska
    Joanna Bator, Rok królika, Znak 2016 – rozpaczliwa, zła, przekombinowana książka. Niefortunna w tym sensie, że krytycy i czytelnicy nie wiedzą, czy groteskowy obraz został umieszczony w powieści z premedytacją, czy też ta pokraka powstała przez przypadek. Ja nie mam akurat wątpliwości, mój kredyt zaufania dla Bator skończył się na Wyspie łzie.
     
    Elżbieta Cherezińska, Harda i Królowa, Zysk 2016 – za kilka dni wpis o niej, bo nie lubię, jak autor nie ma szacunku dla czytelnika, odwala tysiąc stron lewą ręką i sprzedaje jako pełnowartościowy produkt. 
    Proza obca
    Yaa Gyasi, Droga do domu, Wydawnictwo Literackie 2016 – płaska, źle skomponowana, źle napisana, naiwna i sentymentalna opowieść o niewolnictwie od XVII do XX wieku. Pisałam już o niej, nie chcę więc powtarzać zarzutów.
    Reportaż
    Patrycja Bukalska, Krwawa Luna, Wielka Litera 2016 – znów: źle napisana,  generalizująca opowieść o jednej z najbardziej potwornych postaci z polskiej historii – Julii Brystygierowej. Nie oddająca w ogóle sprawiedliwości bohaterce, reprodukująca stereotypy. Proszę zwrócić uwagę – to książka praktycznie bez recenzji, a w mediach publikowano wyłącznie wywiady z autorką (bo żaden fragment nie nadawał się do przedrukowania).
     
    Małgorzata Szumska, Twarze tajfunu. O poszukiwaniu szczęścia na Filipinach, Czarne 2016 – reportaż napisany z wyższością białej Europejki. Płytki, a jednocześnie okrutny wobec bohaterów. Dość głupiutki, gdy autorka z uporem maniaka pyta każdego napotkanego Filipińczyka, któremu udało się przeżyć tajfun, czy jest szczęśliwy. Strach się bać.  
    Najbardziej przereklamowane książki
     
    Witold Szabłowski, Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia, Znak 2016 – reportaż dyskusyjny,  z dużą ilością uproszczeń wynikających z koncyliacyjnego nastawienia autora. Kolejna piękna (a przez to nieprawdziwa) opowieść o przeszłości. Unoszono się jednak nad tą książką, dostrzegając nieistniejące jej zalety, chwalono autora za rozłożenie akcentów, oddanie sprawiedliwości itp. To jest ckliwa historyjka, a nie solidny reportaż. Do tego gwałt na mechanizmach pamięci historycznej.
     
    Szczepan Twardoch, Król, Wydawnictwo Literackie 2016 – powieść popularna, rozrywkowa, sensacyjna. Tymczasem reklamowana i czytana jako powieść historyczno-realistyczna, opowieść o latach 30. XX wieku w Polsce. Autor był na każdej okładce, bilbordzie, plakacie. Wszędzie publikowano z nim wywiady, wypisy, fragmenty. Mam wrażenie, że tej jesieni nie ukazała się w Polsce żadna inna książka. Ejże.  


  • Okropna sytuacja

    Okropna sytuacja

    Piotr Seweryn Rosół, Genet Gombrowicza. Historia miłosna,
    Fundacja Terytoria książki 2015
    Wielu krytyków i badaczy próbowało już zmierzyć się z Gombrowiczem, z jego tekstami i biografią zarazem. Do najgorszych zaliczyć można Jaśnie panicza Joanny Siedleckiej. Genet Gomrbowicza zaś z pewnością należy do najlepszych. W 1952 roku Jean Paul Sartre opublikował olbrzymi esej biograficzny poświęcony Jeanowi Genetowi zatytułowany Genet. Aktor i męczennik. Pomysł, na którym oparł się Sartre, a który wykorzystywał w innych esejach (o Baudelairze, Flaubercie), wywodził się z psychoanalizy i przekonania, że istnieje w życiu człowieka jakiś jeden moment decydujący, jakaś chwila, w której objawia się cała jego istota, i który można badać, by się do niego zbliżyć. Do tej myśli nawiązuje właśnie Piotr Seweryn Rosół, gdy zakotwicza swą rozległą opowieść biograficzną w Paryżu 1963 roku i sięga po krótki fragment z DziennikaGombrowicza, w którym opisuje spotkanie-niespotkanie z Genetem:
     
     Genet! Genet! Wyobraźcie sobie, co za wstyd, przyplątał się do mnie ten pederasta, ciągle za mną chodził, ja idę ze znajomymi, a tu on na rogu, gdzieś, pod latarnią, i jakby kiwał… daje mi znaki! Zupełnie jakbyśmy byli z tej samej branży! Kompromitacja! A także – możliwość szantażu! Przed wyjściem z hotelu wyglądałem przez okno… nie ma go… wychodzę… jest! Jego plecy stulone zerkają na mnie!
     
    Rosół wykorzystuje zatem zarówno postać Geneta, jak i jego twórczość jako klucz interpretacyjny do rozpoznania tekstów Gombrowicza. Siedząc przez trzy tygodnie w hotelu Helder, tuż po powrocie do Europy po 25 latach pobytu w Argentynie, Gombrowicz zaczytuje się w Ceremoniach żałobnych Geneta i stwierdza, że zawierają one wszystko to, czego on sam nie ośmielił się nigdy napisać. Genet jako swoją strategię pisarską wybiera bowiem głośne mówienie o sprawach homoseksualnych, to właśnie swoboda, bunt, obsesyjne łamanie tabu stanowią siłę napędową jego tekstów. Tymczasem Gombrowicz spiętrza figury maskujące i pod milczeniem ukrywa wątki homoseksualne. Rosół – uzbrojony w teksty Geneta, analizy literaturoznawców-gombrowiczologów, korespondencję między Gombrowiczem a jego przyjaciółmi oraz opublikowany w 2013 roku tajny dziennik Gombrowicza czyli Kronosa, rozpoczyna śledztwo, rozcina kolejne teksty Gombrowicza, by wywieść z nich opowieść o tym, co w społecznej normie wydaje się patologiczne. Patologiczne, czyli prywatne i niepolityczne, to, co rodzi destrukcyjną energię. Gombrowicz odkrywa Geneta jako swoje żenujące alter ego, choć Rosół charakteryzuje to spotkanie także jako historię miłosną. Obu łączy wszak  doświadczenie ludzi zepchniętych na margines normy społecznej, nie godzących się jedna ani na normę, ani na dyskurs emancypacyjny.  
     
    Genet Gombrowicza to z jednocześnie książka naukowa, badawcza i kryminał, czy też esej sensacyjny: drobiazgowe śledztwo przeprowadza autor, próbuje zaś zgłębić to, co Gombrowicza nazywa „niewysłowionym sekretem”. Rosół na różne sposoby rozumie ten sekret, zderza twórczość Geneta i Gombrowicza, by pokazać między nimi punkty wspólne i różnice. Dynamikę i napięcie w tym tekście wytarza nieustanne właśnie nieustanne zderzanie Geneta i Gombrowicza: łączy ich „antynaturalność” – obnażanie konstrukcji w tym, co wydaje się naturalne, przemoc w „naturalności”, pisanie osobliwe, ośmieszanie tradycyjnej analogii między Tekstem a Naturą. Łączy ich skłonność do obrazoburstwa i perwersji, jednakże dzieli to, jak produkują obrazy perwersyjne. Genet stawia na przerysowanie, nagromadzenie seksu i przemocy, podczas gdy Gombrowicz nie zapisuje ani jednej sceny otwarcie seksualnej. Obaj zafiksowani są na tych samych figurach: młodości, niższości, męskości, ale opracowują je w zupełnie inny sposób. Genet pisze o młodości wprost, odmienia ją przez wszystkie przypadki, a przed to – jak twierdzi Rosół – dokonuje jej uprzedmiotowienia, odbiera jej wartość. Gombrowicz umieszcza młodość w sferze pojęć mglistych i niedopowiedzianych, co pozwala mu zachować (jak śmiesznie by to nie brzmiało w odniesieniu do tego pisarza) jej wagę:
     
    Jeśli ambicja dyskursu, operującego na polu ogólności, uniwersalności, sięga po jasne oddzielenie normy od tego, co patologiczne, to „niedyskursywna” młodość, obok innych Gombrowiczowskich mglistych kategorii, wprowadzając patologiczne w obszar normy, podważa w ogóle zasadność tego podziału. Oto subwersywny wymiar pisania występnego, sugeruje Gombrowicz, oto jego siła i oryginalność daleko przekraczające transgresję Geneta, możliwą jedynie wewnątrz dominującego dyskursu, tym samym podtrzymującą system jego zakazów.
     
     Obaj są anty-proustowscy w traktowaniu pamięci, nie wierzą bowiem w jej moc ocalającą i uobecniającą. Takie nastawienie otwiera pole melancholii, umacnia się poczucie utraty, choć jej przyczyny nigdy nie jest do końca określone. Genet pisze o utraconej miłości, Gombrowicz – znowu – nie doprecyzowuje jej źródła. Geneta charakteryzuje Rosół jako masochistę, Gombrowicza zaś jako sadystę. Nie chodzi znów jednak o ich upodobania erotyczne, ale o strategię obalania Prawa: Genet jest masochistą, bo pozornie przyjmuje Prawo, podczas gdy sadystyczny Gombrowicz podważa je od podstaw. Genet jest pozornie posłuszny, by ostatecznie zdradzić, Gombrowicz wybiera inną wartość, która uchyla Prawo. Rosoła nie zadowala jednak to rozpoznanie i drążąc zagadnienie, pokazuje, jak obaj często odstępują od tych strategii i wybierają rozwiązania przeciwne.
     
    I jeden, i drugi, odrzucony, który sam odrzuca – inscenizując raz po raz momenty oporu i subwersji albo zdradliwego posłuszeństwa – poświadczają nieusuwalną obecność Prawa.
     
    To nie jest historia kulturowa homoseksualizmu, ani też portret pisarzy homoseksualistów, choć oba wątki powracają wielokrotnie i rozwijają się w drugim planie. Rosołowi chodzi raczej o spięcie poziomu prywatnego doświadczenia Gombrowicza z jego tekstami oraz o wydobycie wielu poziomów ukrytych w powieściach i do tej pory słabo rozpoznanych. Zaszyfrowane wątki homoseksualne Rosół rozwija szalenie subtelnie, bo biografia nigdy nie służy mu do topornego intepretowania powieści, sprawnie za to porusza się po wszystkich źródłach i tekstach, konfrontując je ze sobą. W liście do Jeleńskiego w 1963 roku Gombrowicz pisze o tym, że dotknął go właśnie „szalony atak pederastii”, co później nazywa też „okropną sytuacją”. W zapisach w Kronosie dotyczących tego okresu wylicza nadzwyczaj długą listę imion męskich. Rosół stawia zaś tezę, że aktywność seksualna Gombrowicza w tym czasie stanowiła powtórzenie doświadczenia intelektualnego – Gombrowicz w doświadczeniu prywatnym odtwarzał sceny z Ceremonii żałobnych Geneta, które czytał w tym okresie.
     
    Badacz często wychodzi od szczegółu, jednego zderzenia, jednej cechy, by wyprowadzić wnioski o charakterze filozoficznym: bada u Geneta i Gombrowicza obecność figury sobowtóra, stosunek do pamięci zbiorowej, do melancholii, śmierci, domu i ojczyzny. Wskazuje na podobne źródła ich poglądów antypolitycznych i antypaństwowych, buduje pole wartości, charakteryzuje strategie, rekonstruuje ich prywatne mitologie. Obaj piszą o powojennym Berlinie, Geneta fascynuje jednak armia niemiecka, ujawnia się tu „miłosna kolaboracja”. Gombrowicz w Berlinie czuje nieprzepracowane wciąż doświadczenie wojny, widzi to miasto jako „punkt najbardziej zbroczony historią”. Choć narracją autora rządzą tutaj największe kategorie (jak melancholia, samotność, sobowtór, śmierć, rozpoznanie, romans, miłość), to świetne są drobne analizy Rosoła, które pokazują z bliska, jak działa ta opowieść: nogi i motyw chodzenia pojawiają się u obu pisarzy, zupełnie inaczej jednak realizują ten motyw:
     
    Prywatna mitologia Geneta i Gombrowicza, jako że narasta w opozycji wobec mitologii mieszczańskiej, którą demistyfikuje Barthes, idzie w odwrotnym kierunku. Zrzeka się idealnej, czystej, nieziemsko pięknej, a przy tym zupełnie bezużytecznej twarzy, z której „wyretuszowano wszelkie wzruszenia” (bo u pierwszego od­twarza, to jest zamienia ją w ikonę, fetysz, a u drugiego deformuje, to jest zamienia ją w gębę wobec innej narzuconej z zewnątrz gęby), a jednocześnie na pierwszym planie umieszcza nogi.
     
    Inny przykład: obaj zafiksowani są na relacji Pan-Niewolnik, jednak Gombrowicz pisze o Panu zakochanym w Niewolniku. U Geneta Niewolnik zabija Pana.
     
    Last but not least, to także opowieść o Genecie – w Polsce właściwie nie znanym, tłumaczonym, choć nie intepretowanym krytycznie. Książka Rosoła stanowi zatem pierwszą próbę i to próbę spełnioną (a także monumentalną dzięki ilości przeanalizowanych wątków i omówionych tematów) interpretacji twórczości Geneta, która pokazuje, że warto sięgnąć po powieści tego autora, by wyczytać w nich coś więcej niż „dziennik złodzieja”. 

     

    Choć autor wielokrotnie posługuje się terminami „patologii” (tej nadaje w ogóle status kategorii badawczej) i „wulgarności”, to daleko mu do skandalizowania, nie ma w Genecie Gombrowicza żadnej potrzeby obnażenia bohaterów. Przeciwnie ‑ chodzi o rozpoznanie tego, jak tworzą oni swą tożsamość, jak budują swoje wizerunki i jakich sobowtórów przywołują w tekstach. Rosół tworzy taki rodzaj interpretacji, która pokazując różne sprzeczności, tajemnice, punkty wysiłku, obsesje przezwyciężane i utrwalane, jest sama fascynującą opowieścią o czytaniu, płynną i erudycyjną. Genet Gombrowicza zahacza, bagatela, o dwa kontynenty, prozę polską i francuską, porusza się swobodnie i twórczo po literaturze ostatnich 150 lat, by jednocześnie głęboko przeorać twórczość obu pisarzy.  
     
     
    Ten tekst ukazał się w „Nowej Dekadzie Krakowskiej”, w numerze 4-5/2016. 
  • Miłość – sprzedaż. Kupno. Wymiana

    Miłość – sprzedaż. Kupno. Wymiana

    Miłość w literaturze to jeden z najtrudniejszych i najpiękniejszych tematów. Pościg za miłością zaś to najbardziej dramatyczna opowieść – jak pokazuje „Pani Bovary” Flauberta – łączy się w niej wątek społeczny i psychologiczny, widać całą głębię ludzką, także rozmiary upadku i nieszczęścia. Powieść o miłości nigdy nie jest tak naprawdę o miłości, ale też o wojnie, o świecie społecznym i jego porządku, o rozwarstwieniu, o kryzysie duchowym. Te wszystkie tematy wyznaczają przecież granice „Lalki” Prusa – jednej z niewielu polskich powieści, która właściwie nie ma granic. Zakochany w Izabeli Wokulski staje się też jakimś wzorcem miłości nieszczęśliwej, modelem zakochanego walczącego o uczucie, ale skazanego na klęskę. Miłość zatem w literaturze stanowi pretekst do opowiadania o ludzkim losie, miejscu człowieka w świecie, naszym świecie duchowym i socjologicznych uwarunkowaniach.
    Śmietnik miłosny na rynku wydawniczym
     
    Jednocześnie miłość na rynku wydawniczym to najgorszy rodzaj kiczu, różowo-czerwony zapychacz, odmóżdżacz, jakiego nie wytarza żaden inny temat. Bo miłość to jeden z najtrudniejszych tematów i po prostu szalenie trudno ją przedstawić w tekście. A że jest to też najbardziej atrakcyjny (lubiany przez czytelników, a więc pozornie prosty do opracowania, dający szansę na wysokie honoraria autorskie) temat, to przyciąga wielu pisarzy i tak Nicholas Sparks, Katarzyna Michalak, Stephanie Meyer czy inni pisarze-pocieszyciele zajeżdżają miłość doszczętnie. Opowiadanie o miłości dzisiaj to dziedzina najbardziej skonwencjonalizowana – wszystkie chwyty fabularne przerabialiśmy już po kilkaset razy, najbardziej też nieszczera i skomplikowana marketingowo, bo na sprzedawaniu miłości i naszych marzeń o wielkim uczuciu wszyscy chcą zarobić. Wydawnictwo obiecuje nam nowe emocje, wzruszenie, uniesienie, posmak grzechu, a jednocześnie publikuje powieść znanego autora, kolejny tom z cyklu, przeokładkowane wydanie klasyki, powieść pisaną na wzór bestsellerów (jako choćby wszystkie klony „Pięćdziesięciu twarzy Greya”). Nie ma więc żadnych nowych uczuć i uniesień, a jedynie nowe opakowanie znanych już historii, powrót do ustalonych konwencji, reklamowany jako jeszcze bardziej wciągający. Popatrzmy na ten układ statystycznie: ile „Wichrów namiętności”, „Linii serc” „Anatomii uległości” trzeba napisać, wydać, sprzedać, kupić, żeby powstała jedna „Duma i uprzedzenie”, jedne „Wichrowe wzgórza”. „Dziwne losy Jane Eyre”, „Anna Karenina”, „Trędowata”, wiatrem”, „Trędowata”? Cała zaś ta rynkowa operacja odbywa się na klientkach, nie klientach. Na kobietach spragnionych kontaktu z inną rzeczywistością, odejścia od nudy codziennego życia. Chwilowego zapomnienia. Wszystkich tych doznań dostarczą mocne narkotyki, ale większość z nas nie może jednak ich używać – sięgamy zatem po historię miłosną. I za naszą tęsknotę, zmęczenie, pragnienie pocieszenia płacimy 34,90 zł. Tyle kosztuje wstydliwe oderwanie się od świata.
    Miłość na stelażu
     
    Opowiadanie o miłości odbywa się dzisiaj w trzech rejestrach i każdy z nich jest interesujący z zupełnie innego powodu. Po pierwsze, mamy więc do czynienia z klasycznymi romansami, wśród których rządzą Nora Roberts, Danielle Steel, Linda Howard, Elisabeth Lovell – obecne  na polskim rynku w przekładzie, w wydaniach kieszonkowych i twardych okładkach. Powieści historyczne, szpiegowskie, kryminalne, sentymentalne. Wszystkie fabuły nie-miłosne służą jako stelaż dla romansu, nadają mu tempo, wprowadzają inne emocje, bardziej angażują uwagę czytelniczki, wymuszają sceny konfrontacji emocjonalnych, ale jednocześnie odbierają im czułostkowość. Operują jednak tylko kilkoma wariantami przebiegów fabularnych: w kryminale bohaterowie uświadamiają sobie swoje oddanie w chwili zagrożenia życia, natomiast wyznanie uczucia następuje zawsze po odkryciu zbrodni. W powieści szpiegowskiej moment perypetii, emocjonalnego konfliktu następuje wtedy, gdy jedno z bohaterów odkrywa pozornie podstępną grę drugiego, znów jednak wyznanie i oczyszczenie ma miejsce po rozwiązaniu zagadki. Wszystkie te romanse stanowią więc wariant na temat dumasowskiej powieści płaszcza i szpady, kryminału Agathy Christie, sensacji wymyślonej przez Roberta Ludluma, ale opracowanej w wersji „dla kobiet”. Kto przeczytał dziesięć romansów, przeczytał wszystkie – każdy kolejny jest tylko inną wariacją wątków i fabuł już napisanych.
    Realizm podrabiany i fałszywe rozwiązanie
     
    Drugi rejestr opowieści o miłości to powieści obyczajowe – używam tego pojemnego określenia, bo trudno jednoznacznie zakwalifikować ich fabuły oraz dlatego, żeby samej zdystansować się do tego gatunku, opanować własną niechęć. Anna Ficner-Ogonowska, Katarzyna Michalak, Małgorzata Kalicińska to bowiem autorki, w których powieściach nie chodzi wcale o lekcję życia, o popularne opracowanie wybranych zagadnień filozoficznych, ale przede wszystkim o sprzedaż. Kilka razy słyszałam, że ich powieści dają różnym osobom prawdziwe pocieszenie, ale jednocześnie opowiadają o prawdziwym życiu, że chciałybyśmy mieć taki dom nad rozlewiskiem albo mieszkać w „Wiśniowym dworku”, prowadzić mała restauracyjkę, hotel, czy kawiarnię. Chciałabym przypuścić jadowity atak na te powieści z jednego tylko powodu (nie ma co pastwić się nad ich nędzną formą, bo to byłoby kopanie leżącego): sprzedają nam banalne historie, pokazują fałszywe rozwiązania (podróż do Indii po to, by uporządkować swoje życie w Polsce), rysują uproszczonych bohaterów, a wszystko to robią pod hasłem autentyzmu, prawdy, szczerości. Umówmy się, wyjazd za granicę nie rozwiąże kłopotów, które mamy na miejscu, nie jest też konieczny, żeby przeprowadzić remanent we własnej głowie i życiu. Nie o szczerość chodzi przecież w takich powieściach, a o poczucie bliskości z bohaterami, które zagwarantuje wysoką sprzedaż i wierność czytelniczek (powiem cynicznie – wierność to najwyższa wartość na rynku wydawniczym, bo gwarantuje wysoką sprzedaż wszystkich tytułów danego autora). Nie ma w tych zachowawczych, słodko-cukierkowych powieściach prawdziwych problemów, ale to, co polskie czytelniczki chciałyby przeczytać w pocieszycielskich tekstach: nie ma dzieci o skłonnościach homoseksualnych, prawdziwych patologii z biciem, piciem i molestowaniem. Nie ma prawdziwej biedy, ostrych konfliktów zawodowych, impotencji, uderzeń gorąca i klimakterium ze wszystkimi jego fizjologicznymi konsekwencjami, ohydnych i zapiekłych sporów rodzinnych, ciągnących się latami spraw o uznanie ojcostwa, zwykłej oziębłości. Autorki pseudo-obyczajowych powieści wypreparowują na drodze bardzo skomplikowanej selekcji takie zagadnienia i wątki fabularne, jakie są akceptowalne przez polskie, dość tradycyjne w swym światopoglądzie, społeczeństwo. Poruszają się po bezpiecznych terenach, ostrożnie montują swoje wielopostaciowe opowieści. To z tego pewnie powodu brakuje im już czasu, żeby doszlifować język i pogłębić rysunek bohaterów. Moje oskarżenie wiąże się i z tym, że powieści te chcą udawać inne gatunki, podszywają się pod powieści obyczajowe, podczas gdy są historiami romansowymi w tym sensie, że oferują nam fałszywą wiedzę o świecie, że fabuła podporządkowana jest funkcjom pocieszycielskim, nie zaś realizmowi.
    A momenty były?
     
    Trzeci rejestr na polskim rynku wydawniczym, romanse erotyczne i paranormalne, także istnieje przede wszystkim dzięki przekładom – funkcjonuje jednak w wyraźniej opozycji do rejestru drugiego. To nieprawda, że „Pięćdziesiąt twarzy Graya” E. L. James otworzyło nowy nurt, ten nurt istniał na rynku anglosaskim już wcześniej i przynosił ogromne zyski. Ten rejestr funkcjonuje jako rodzaj suplementacji do istniejącej już literatury, każdą fabułą można przecież przepisać, dodając jej tzw. „momenty”. I tak otrzymujemy szereg erotyczno-historycznych powieści, dla których punktem wyjścia jest „Duma i uprzedzenie”: o ile jednak u Jane Austen we wszystkich powieściach łącznie pojawiają się trzy pocałunki, o tyle u Sylvii Day większość sporów werbalnych między głównymi bohaterami szybko przenosi się na poziom prześcieradła, stołu, ściany itp. W tej erotyczno-miłosnej literaturze z perspektywy przemian świadomości czytelniczej i rynku wydawniczego najbardziej interesujący wydaje się jednak dział dotyczący zmiennokształtnych. Fascynują badaczy kultury także dlatego, że choć adresowane są wyłącznie do kobiet (co widać już po okładkach, na których prężą się nagie klatki piersiowe, o takiej masie i rzeźbie, która praktycznie niemożliwa jest z anatomicznego punktu widzenia), to operują bardzo tradycyjnym systemem wartości, patriarchalnym podziałem ról społecznych. Christina Dodd, Nalini Singh, Sherrilyn Kenyon, Patricia Briggs, J. R. Ward, Katie Reus – to autorki tych bestsellerów, książek nagradzanych, wymienianych na listach New „USA Today” czy „New York Times’a”.
     
    Erotyczne i skandalizujące, reprodukują równocześnie amerykańskie mity konserwatywne – na przykład ten o prawie do posiadania i użycia broni. Zastanawiające jest właśnie to kobiece zainteresowanie fabułami mocno patriarchalnymi – główny bohater to zawsze samiec Alfa, główny dowódca, przerażający swoją mocą wampir, silny, dominujący przywódca stada czy watahy. Choć szorstki i brutalny, wobec głównej bohaterki okazuje się zawsze skrajnie opiekuńczy, zazdrosny, zaborczy, gotów do poświęceń. Jego wybranka zajmuje pozycję dokładnie przeciwną do jego wysokiego statusu: jest więźniem, niewolnicą, uciekinierką. Ukrywa się lub próbuje uniknąć pościgu, pracuje na podrzędnych stanowiskach kelnerki, barmanki, ekspedientki, sprzątaczki. Bieda i konieczność zdobycia gotówki do dalszej ucieczki popychają ją do pracy striptizerki, hostessy, damy do towarzystwa. On ma bujną przeszłość erotyczną, idzie przez kobiety jako burza, spotkanie z wybranką czyni z niego jednak monogamistę oddanego jednej kobiecie, której seksualne doświadczenia nie istnieją lub mają symboliczny wymiar. Choć on ma nieposkromione apetyty, to teraz zwraca uwagę na inteligencję i wiedzę swojej wybranki. Każda fabuła z tego nurtu literatury wiąże się z ratowaniem „damsel in distress”, ocaleniem jej przed zagrożeniem, odkryciem tajemnicy, która zagraża jej życiu. Łączy się więc w pretekstowy sposób z powieściami sensacyjnymi, ważna jest tutaj sama walka, bo duże znaczenie ma siła fizyczna, pozycja głównego bohatera. Kobieta – zawsze słabsza, nieumiejąca posługiwać się swoją magiczną mocą, niepogodzona z tkwiącym w niej zwierzęciem, niezdolna do transformacji w przypisane jej zwierzę – musi walczyć przeciwko temu, kto chce ją zabić, ale też z zaborczością swojego partnera, który z zazdrości o męskie spojrzenia nie pozwala jej zakładać bluzki z dekoltem, nie daje zgody na jej samodzielne wyjazdy.  O ile jednak dzięki wspólnemu wysiłkowi udaje im się pokonać czyhające na nich zagrożenie, o tyle zawsze w finale dokonuje się absolutne podporządkowanie kochanki kochankowi, odrzucenie dawnego życia, wolności, samodzielności i poddanie się jego woli – scena ta zawsze ma charakter aktu seksualnego, którego przebieg sprawia, że Grey zaczerwieniłby się na wszystkich 50 twarzach. Relacja między bohaterami także reprodukuje wszystkie stereotypy płciowe, według których męski mężczyzna to mężczyzna brutalny, a kobieta powinna być słodka, uległa i łagodna. O ile zadaniem bohatera jest uratowanie heroiny w opałach, o tyle jej misja polega na uleczeniu zranionego męskiego serca, bo bohaterowie z reguły mają na koncie przynajmniej jedną dramatyczne doświadczenie, melodramatyczną przygodę. I tak on dzięki miłości staje się spokojniejszy, bardziej rozważny i mniej zapalczywy, ona staje się obrończynią słabych, rzeczniczką uciśnionych. Porzuca swoje życie i podporządkowuje się zasadom wspólnoty, w której on odgrywa pierwszoplanową rolę. Rezygnuje ze swojej autonomii, ale w nagrodę otrzymuje uczucie, fantastyczny seks, ale i wyższą pozycję społeczną: rządzi wraz z nim, choć spełnia tylko funkcje doradcze, ma zabezpieczoną przyszłość, lepszą sytuację materialną. Wszystkie te opisy brzmią oczywiście bardzo zabawnie, jednak zastanawiające jest twarde jądro powieści fantastycznych dla kobiet, jądro zdecydowanie antykobiece, utrwalające tradycyjne role, pochwalające kobiecą bezradność, przedstawiające mężczyznę jako jedynego obrońcę. Jeśli uznać, że powieści te pokazują nasze ukryte i niespełnione marzenia, nasze fantazje, to należałoby powiedzieć, że kobiety nie tylko marzą o dobrym seksie i udanym związku, ale też o byciu całkowicie podporządkowaną i zdominowaną.

     

    O co więc chodzi w tym wstydliwym, niskim temacie, jakim jest z perspektywy literatury wysokiej romantyczna opowieść o miłości? O ucieczkę, o pocieszenie, które jednak sprawia, że rynek wydawniczy rejestruje rekordowe wyniki finansowe, pogarsza się jednak jego jakość. Mało cukru w cukrze – w powieściach miłosnych coraz mniej miłości, a coraz więcej marketingu i wyrafinowanych strategii (bynajmniej nie literackich, a raczej socjologicznych). Tołstoj, gdy pisał „Annę Kareninę”, nie zastanawiał się, o czym pragną czytać jego czytelnicy, zaserwował im po prostu obraz miłości i upadku głównej bohaterki. Polska autorka współczesna przerobiłaby tę fabułę tak, że to Karenin zdradzałby Annę, ona zaś rozwiodłaby się z nim, wybudowała dom, założyła firmę, poświęciła dla dobra swego syna i dopiero wtedy zakochała się we Wrońskim (który absolutnie nie byłby hulaką-hazardzistą-zawodowym oficerem, ale jakimś psychologiem z roztargnionym spojrzeniem), bo takiej historii o atrakcyjnej i spełnionej bohaterce pragną czytelniczki. Umówmy się, że wszystkie te amputacje zmieniają zupełnie sens, prowadzą do powstania absurdalnej pulpy. Charlotte Bronte nie czytała badań socjologicznych na temat profilu psychologicznego swoich odbiorców, Margaret Mitchell pisała „Przeminęło z wiatrem” jako rodzaj autoterapii, która miała jej pomóc wyjść z depresji. Bądźmy zatem świadomymi czytelnikami, którzy wiedzą, że autorzy romansów nie uwodzą nas bezinteresownie, że są raczej jak łowcy posagów – chcą się dostać przez nasze serca do naszych kieszeni. 
     
     
    Ten tekst ukazał się w „Polonistyce”, nr 3/2016