Autor: Paulina Małochleb

  • Budowanie świata

    Budowanie świata

     

    Dla mojego pokolenia, wychowanego na „Sadze o Ludziach Lodu” Margit Sandemo, każda saga to ekscytacja i wspomnienie niegrzecznej literatury czytanej przy latarce pod kołdrą. Fryczkowska w „Sadze o ludziach ziemi” nie opisuje żadnego Tengela Złego, ale ma podobny rozmach epicki i lepszą niż Sandemo umiejętność budowania świata (wszystkie 47 tomów Sandemo wciągnęłam nosem przed ukończeniem 14 roku życia – więc to duży komplement 😉

     

    Fryczkowska opowiada o 90 latach (1816 – 1906) i 4 pokoleniach chłopskiej rodziny Jóźwiaków na Kujawach. Fryczkowska nie kopiuje w żaden sposób „Chłopek” Kuciel-Frydryszak, raczej rozbudowuje obraz warunków życia wiejskiego i dodaje wątek wartości oraz horyzont światopoglądowy. Pierwszy tom zaczyna się od ucieczki młodego chłopskiego małżeństwa, które szuka szczęścia w innej wsi – zupełnie opuszczonej po śmierci mieszkańców w czasie zarazy. W drugim tomie jedna z bohaterek, Andzia, bita strasznie przez ojca, sama okłada swoje dzieci, bo tak ją nauczono. Stopniowo dopiero uzgadnia ze sobą, że jej własne odczucia i sądy ważniejsze są od tego, co wpajano jej w procesie wychowawczym, a w końcu pali w piecu rzemień służący do wymierzania kary.

    Fryczkowska jest świetna, jeśli chodzi o nadawanie psychologicznego prawdopodobieństwa, o dopisywanie do historii życiowego detalu. Stary chłop, u progu uwłaszczenia, głośno mówi, że to się nie godzi, że pańszczyzna jest naturalna i przyrodzona, a jej zniesienie zaburzy porządek świata. Marianna – kobieta, nad którą znęca się mąż i teściowa, modli się do krzewów i roślin, bo nie wypada „takich” modłów kierować do Matki Boskiej. Ona też później domaga się od drugiego męża, by zgodził się na wykształcenie wszystkich dzieci, jakie im się urodzą, także dziewcząt.

    „Saga o ludziach ziemi” jest doskonałym przeciwieństwem podręczników do historii – daty pojawiają się tu tylko w tytułach rozdziałów, a opowieść o zmianach na wsi dokonuje się poprzez biograficzne cięcia, radykalne wybory, spory bohaterów. Jedna z najważniejszych zmian, która może zapobiec głodowi, dotyczy umiejętności przechowywania ziemniaków. Jak każda nowinka przyjmowana jest z nieufnością, ojciec i syn – obaj poczuwający się do władzy nad gospodarstwem – kłócą się o to, i jest to też awantura o ich stosunek do świata (otwarcie vs zamknięcie, nowoczesność vs tradycja) i o władzę nad rodziną – Fryczkowska szalenie zgrabnie potrafi splatać różne wątki w pojedynczych scenach, nadawać im głębię i dynamikę.

    To jest oczywiście proza obyczajowa, popularna, ale zrobiona w doskonały sposób. Nawet świat fantastyczny, który pojawia się od pierwszego tomu, ma tutaj swoje miejsce – wynika z wierzeń ludowych, ważnych zwłaszcza dla kobiet, które szukają wsparcia, jakichś wysp swobody w świecie ustawionym przez męża, dziedzica i księdza plebana. Jednocześnie Fryczkowska nie popada w żadne sentymentalne, naiwne tony – jej bohaterki nie mają w sobie nic z Isaury, nie są ani bezwolnymi lalkami, ani proto-rewolucjonistkami, często są równie szorstkie co mężczyźni. Stasiek, gdy słyszy niespodziewanie czuły głos swojej matki Andzi, mówi, że posługiwała się nim tylko do „małych kociąt i kurcząt”.

    Fryczkowska pokazuje świat znoju, bardzo ciężkiej pracy, bohaterów, którzy akceptują ten porządek, nie wyobrażają sobie żyć inaczej, szydzą z zachowań dziedzica i jego sąsiadów, są nieufni wobec świata. Jednocześnie w obrębie wsi kujawskiej żyją tak jak mogą najlepiej, mierzą się z przeciwnościami, często ulegają dramatycznym wypadkom. Nie ma tu żadnej nachalnej dydaktyki, bo Fryczkowska odwraca historię na nice, pokazuje nam jej rewers, same nici i ściegi, które dopiero z perspektywy lat składają się w jakiś obraz skrótowy i syntetyczny.

    Formuła trzytomowej sagi pozwala jej się też nie spieszyć, towarzyszymy więc jej postaciom na co dzień: widzimy co jedzą, jak pracują, czym się myją (mydło to zbytek nawet w zamożnej rodzinie), jak się ubierają do kościoła, z czego budują domy. Tę rzeczywistość – bo właściwie akcję wyznacza tu porządek życia kilku rodzin – obserwujemy z punktu widzenia różnych postaci, kolejnych krewnych: spierających się braci, dzieci i dziadków, żon, sióstr, babek i kuzynek, które po kolei oświetlają różne elementy wspólnego świata.

     

    Osoby zachwycone „Chłopkami” Joanny Kuciel-Frydryszak mają kilka możliwości przed sobą: można pójść level wyżej i przeczytać „Chamstwo” Kacpra Pobłockiego, które jest trudniejszą opowieścią o problemach, a nie o samym życiu wiejskim, albo reportaże Alicji Urbanik-Kopeć. Można iść level w dół i przeczytać „Pańszczyznę” Janickiego, jak ktoś lubi wrażliwość rodem z niemieckiego porno późnych lat 90. Można też zostać niedaleko „Chłopek” i sięgnąć po 3 tomy Anny Fryczkowskiej.

     

     

     

    Anna Fryczkowska, Saga o ludziach ziemi, wydawnictwo WAB

     

  • Męskość zagrożona

    Męskość zagrożona

    Kiedy się czyta Cosby’ego, to się myśli o „Historii przemocy” – ale nie tej Louisa, tylko tej Cronenberga. Bo „Asfaltowa pustynia” dotyczy uzależnienia od przemocy i życia w takim świecie, gdzie – wbrew temu, czego uczymy nasze dzieci – przemoc zaiste rozwiązuje wszystkie problemy.

    Zaczyna się jak interwencyjna historia z wielu reportaży amerykańskich doby kryzysu ekonomicznego: rodzina 2+2, nie stać ich na kolejny czynsz, zalegają już z poprzednimi, ojciec pracuje jako mechanik, matka w hotelu. Dzieci mnożą wydatki, a nie ma żadnego Narodowego Funduszu Zdrowia, trzeba zapłacić pełną kwotę za okulary i za aparat na zęby. Obie pensje working class na to absolutnie nie wystarczają. Ojciec próbuje więc coś zarobić na boku – a szybki pieniądz można zdobyć tylko nielegalnie i to nie do końca na wożeniu włamywaczy na skok. A ojciec – Beau – doskonale wie, gdzie iść i co zrobić, żeby zdobyć szybki hajs, to z utrzymaniem się na prostej ma nie po drodze, choć przez długi czas naprawdę się stara i wykorzystuje swoją nieprawdopodobną wiedzę o samochodach tylko do ich reperowania.

    Tę fabułę, o której właściwie z góry wiemy, jak się skończy, Cosby opowiada szybko i z wieloma brutalnymi zwrotami akcji. Jednocześnie wcale nie chodzi o forsę i auta (trochę chodzi, można zostać na tym poziomie), ale raczej o to, że fabuła sensacyjna dobrze służy oczyszczaniu historii o wyzysku ekonomicznym na tle klasowym i rasowym z uniesienia, patosu, interwencyjności właśnie. Łatwiej te wszystkie frazesy z niej otrzepać. I choć akcja powieści opatrzona jest datą 2012, to równie dobrze akcja powieści mogłaby się rozgrywać i w latach 30., i 60., bo relacje między białymi i czarnymi, policjantami i przestępcami, gangami i ich byłymi członkami, rządzą się zupełnie innymi, wciąż tymi samymi regułami.

    Cosby nie udaje jednak, że jest Humphrey’em Bogartem, że chodzi tylko o męskość w kryzysie i rozpaczy, nie. Jego bohaterowie często są ojcami, doskonale zdającymi sobie sprawę ze swoich rodzinnych obowiązków, wysoko stawiającymi sobie poprzeczkę: czarni ojcowie są tu jak matki w polskich serialach – wszystko robią z myślą o dzieciach. Beau w dzieciństwie zostaje porzucony przez ojca, nie ma od niego żadnej wiadomości, ojciec odszedł do przestępczego świata. Sam robi wszystko, by odciąć się od kryminalnej przeszłości, zupełnie serio wychowuje swoich dwóch małych synów, nie chce być jak ojciec, którym pogardza. Tym straszniejszy staje się dylemat, wobec jakiego staje: czy ma prawo, jako przestępca, człowiek zdolny do przemocy, dotknąć swoich dzieci, zajmować się nimi? Do tego dochodzi nienawiść, jaką żywi do policji – w chwili, gdy się poddaje i wraca na ścieżkę kryminalną, ma poczucie, że potwierdza stereotyp o tępych czarnych, urodzonych złodziejach i oszustach. W końcu na szali pojawia się myśl trzecia – o fizycznym zagrożeniu, jakie wnoszą ludzie, którzy docierają do niego ze świata przestępczego, rośnie strach związany z zagrożeniem rodziny.

    Historie sensacyjno-kryminalne wydają się z pozoru proste w robocie, ale w gruncie rzeczy wcale takie nie są, jak tego najlepiej dowodzi „Król” Twardocha. Niby taka zamaszysta, chłopacka historia o tym, jak warszawscy Żydzi z półświatka rządzą miastem, ale jak się poskrobie palcem (co zrobił w fajnym tekście Maciej Jakubowiak w dwutygodnik.com w 2016 roku), to się okazuje, że jedna przemoc zastępuje drugą, że pod pozorem odwracania świata na nice dokonuje się umacnianie zastanego porządku, w ramach którego tylko ludzie sprawczy mogą wygrać, ci bierni i biedni nawet w powieści okazują się słabi. Takich rzeczy Cosby właśnie nie robi – trochę leci Cronenbergiem, trochę „Kentucky Derby” Huntera S. Thomsona, bo pokazuje posługiwanie się przemocą jako jedyny możliwy wybór. O ile jednak u obu wybór ten był motywowany płcią bohaterów, o tyle u Cosby’ego – i to jest właśnie ta zasadnicza różnica – wynika on z konieczności ekonomicznej, a nie brutalnej z natury męskości. Podobnie jednak jak u Cronenberga, także u Cosby’ego wygra ten, kto potrafi być najbrutalniejszy, najdzikszy, kto uderzy najszybciej i najmocniej i wywoła największy strach. Cosby od razu jednak pyta, czy to na pewno wygrana, bo jego bohaterowie (zarówno w „Asfaltowej pustyni”, jak i w „Kolczastych łzach”) są do swojej męskości mocno zdystansowani, rozumieją ją inaczej niż pozostali mężczyźni z ich otoczenia, przepisują sobie definicję męskości po swojemu.

    Kiedy pisałam w ferie o poprzedniej jego książce, kilka osób mnie poszturchało, że się unoszę bez powodu, bo Cosby to prostactwo literackie. Ja natomiast uważam Cosby’ego za autora podobnego do Chucka Palahniuka, udającego że tworzy powieść gatunkową po to, by opowiedzieć dużo ważniejsze i większe historie. Pytanie tylko, czy dacie mu szansę?

    (w tle słychać skandowanie „Daj-mu-szansę! Daj-mu-szansę!”)

    Przeł. Jan Kraśko

    Wydawnictwo Agora 2024

  • Wola mocy

    Wola mocy

    Czy już pisałam, że uwielbiam powieści autorek fińsko-estońskich? Zdaje się, że tak, nie raz 🙂 Teraz dołącza do nich jeszcze nowe nazwisko – Rosy Liksom, która w „Pułkownikowej” daje nieprawdopodobne studium kobiecej fascynacji faszyzmem, dojrzewania na obrzeżach świata i doświadczania przemocy domowej. To nie są u niej osobne wątki, bo ciasto na tę powieść jest wymieszane naprawdę dobrze: główna bohaterka i narratorka tej historii prowadzi nas przez meandry życia fińskiego w ciągu kilkudziesięciu lat. Liksom już tutaj podkręca swoją powieść, bo jej bohaterka jest nad wyraz świadoma i jednocześnie nieskończenie naiwna. Stoi z boku wydarzeń politycznych, bo taką rolę wyznaczają kobietom mężczyźni: może urządzań przyjęcia, może brać udział w wizytach i wizytacjach, występować w stroju ludowym w czasie oficjalnych powitań i umajać swoją urodą spotkania. Może pracować w administracji niemieckiej, liczyć trupy jeńców rosyjskich i ciała komunistów w obozach pracy. Nie ma dostępu do władzy inaczej niż przez męża – a tym jest słynny Pułkownik, jeden z najważniejszych dowódców fińskich, zagorzały germanofil, nazista, starszy o – drobnostka – 28 lat od niej. Bohaterka Liksom z większą uwagą opisuje stroje na przyjęciach i serwowane dania niż wprowadzane do protokołów ciała. Współczuje biednym, dopóki nie zobaczy ich mundurów, dopóki nie dowie się, że ciała mają metkę – wtedy jej zainteresowanie się kończy.

    Liksom w tej postaci pokazuje konsekwencje brutalnego wychowania i urządzanej od dzieciństwa musztry, oczekiwania od dzieci ślepego podporządkowania: to one prowadzą właśnie do ukształtowania dorosłych jako gotowych do wykonywania rozkazów, ludzi pozbawionych zmysłu krytycznego, niezdolnych do skonfrontowania tego, co widzą i tego, co wiedzą. I Pułkownik, i Pułkownikowa są w dzieciństwie bici do krwi, do omdlenia, choć należą do innych grup społecznych i innych pokoleń. Metoda wychowawcza jest jedna – pas. Nie oznacza to wcale, że Liksom usprawiedliwia ich sądy i czyny, raczej stara się pokazać, na jakim fundamencie to zło się kształtuje, co trzeba zasiać, żeby potem zebrać plon wojenny.

    Oboje bohaterowie uważają, że największą wartość ma siła, sprawczość, moc – zarówno władza polityczna, jak i fizyczna sprawność, zdolność do działania, udziału w walce, życia w dzikiej przyrodzie. Stąd właśnie płynie ich fascynacja germańskim duchem z jego kultem tężyzny i czystości. Pułkownik prowadzi ją jednak trochę dalej i tu rozciąga się nowy wątek – seksualnego podboju.  Ich relacja, zarówno przed małżeństwem, jak i w trakcie okazuje się chora i perwersyjna, Pułkownik na ciałach różnych kobiet odbija sobie porażki polityczne, zarówno poprzez brutalny seks, jak i zadawanie śmierci. W męskim towarzystwie podkreśla swój status, opowiadając o „najciaśniejszej cipie” młodej kochanki. Pułkownikowa, zanim nią się stanie, czeka na śmierć pierwszej żony przyszłego męża,  a tę małżeńska przemoc doprowadza do szpitala psychiatrycznego. Sama Pułkownikowa jest jednak przekonana, że jej wielka miłość oczyści i uzdrowi Pułkownika. Pułkownikowa, jak widać wyraźnie, jest idiotką pozbawioną zasad moralnych. To jest jednak świadomy montaż autorki, która tak ustawia fabułę, by w pewnym momencie ujawnić, skąd ta konstrukcja psychiczna wynika – ja tego nie zrobię, bo to zbyt ważne fabularnie i muszę jakoś pokracznie interpretować powieść dookoła.

    Po przegranych kolejnych wojnach oboje są całkowicie złamani, żadne z nich jednak niczego się nie uczy, nie wyciąga wniosków, nie zmienia też swojego światopoglądu. Z jednej strony wydają się zamrożeni, z drugiej – trawi ich frustracja. Pułkownik, stary grzyb, z jeszcze większym zapałem oddaje się seksowi i przemocy, markiz de Sade mógłby się od niego nauczyć całkiem sporo. Żona nie jest jedynym obiektem jego ataków, ale ona doświadcza ich najmocniej, najboleśniej – jej może przecież zrobić wszystko. Cierpienie fizyczne w jej przypadku nie przekłada się jednak wcale na osiągnięcie jakiejś wyższej świadomości, widoczne jest jednak w przejściu od przedstawiania Pułkownika jako mężczyzny o wielkim wigorze do opowiadania o jego zwiotczałym fiucie.

    Pułkownikowa okazuje się produktem swojej epoki – nie dostrzega pewnych zjawisk, procesów, zależności, bo nauczono ją jako kobietę, przymykania oczu, pokazano jej pewien zestaw zjawisk jako niezależnych od niej, obcych, osobnych (ten wątek jest genialny). I choć marzy o zaangażowaniu politycznym, to po nie nie sięga, zadowolona, że może urządzać wystawne przyjęcia dla nazistowskich sojuszników Finlandii.

    Jedyną przestrzenią, w której nie zagarnęła władza rodziny ani męża jest jej relacja z przyrodą – Liksom tak opisuje tę dziką naturę, że w mieszkaniu czułam zapach bagien, torfowisk i lasu przez cały czas czytania. W podobny sposób opisują świat dziki i nieucywilizowany autorzy australijscy i nowozelandzcy, być może wynika to z faktu, że w tych wszystkich miejscach przyroda nie jest jakimś okrojonym gaikiem, zasadzonym młodym laskiem, tylko osobnym potężnym żywiołem, który budzi w człowieku strach i szacunek. Pułkownikowa może odczuwać las i góry tak jak sama chce, bo nikt jej nie nauczył, jak ma to robić. Tutaj czuje się wolna, nie poddawana ocenie, odczuwa niezwykle zmysłowo, jakby porami skóry, stapia się z otoczeniem. Nie czuje lęku przed owadami, bagnem, ciemnością i samotnością, nie odstraszają jej dzikie zwierzęta, brak wygód w ogóle nie przychodzi jej do głowy – wtedy nagle odkrywamy, że Pułkownikowa w gruncie rzeczy sama czuje się częścią przyrody, odbiera swoje ciało jako jej element. Stąd danina krwi składana pijawkom, meszkom i komarom.

    Powieści Liksom były tłumaczone na 30 języków i z pewnością można ją zaliczyć do mainstreamu literackiego spoza obszaru anglojęzycznego. To, co ją jednak odróżnia i pozwala na podkreślenie odmienności, to fakt, że w „Pułkownikowej” znika podział na dzikie i cywilizowane. Wszyscy jej bohaterowie, choć fascynuje ich europejskość Niemców, choć marzą, by stać się państwem sojuszniczym III Rzeszy i nienawidzą dzikich Ruskich, w sumie sami okazują się dzicy, nieokrzesani, podporządkowani swoim popędom – nawet jeśli obudowują je kategoriami zapożyczonymi z oświeconego Zachodu.

     Fabuła Liksom wydaje się mocno obyczajowa, a jej historia opowiadana z perspektywy pozbawionej wykształcenia, pokręconej ideologicznie bohaterki – jest jednak bardzo ważnym i ciekawym głosem w dyskusji o źródłach zła, o niemożności wyjścia z roli ofiary, o społecznych narzędziach uprzedmiotowiania człowieka i pozbawiania go woli, nawet gdy jedyne o czym marzy, to wola mocy.

    Rosa Liksom, Pułkownikowa

    przeł. Artur Bobotek

    Marpress 2023

  • Różne głosy z Europy Środkowej

    Różne głosy z Europy Środkowej

    Cvijetić, syn Serba i Chorwatki, ma 24 lata, kiedy wybucha wojna w Jugosławii. Może dlatego właśnie większość tekstów z tej książki ociera się o wojnę, przemoc i głód. Powraca tu przekonanie o kruchości ciała, jego słabości i materialności. Czasem przybiera postać lęku o życie dziecka, najczęściej objawia się obsesją głodu – wszystko się do niego sprawdza, z niego wychodzi – nawet rama okna kojarzy się z otwartymi ustami. Matki, proszące w klasztorze o cudowne uzdrowienie dla dzieci, chudną w oczach, stają się przezroczyste. Ciało transformuje, zmienia się, poddaje – i jako takie zostaje u Cvijeticia elementem sztuki. Bo głód oraz idąca za nim troska (o cudze życie, o nakarmienie kogoś, kogo się ma pod opieką) przenoszą te wiersze bardzo często z poziomu rzeczywistości współczesnej na poziom sztuki – ale figury z obrazów, albo ich autorzy, starzy włoscy mistrzowie czy poeci XX wieku, też nie dają otuchy i pocieszenia – bo pokazuję, że głód i śmierć nie są tylko tu i teraz, czyli w Europie Środkowej, ale że są trwałe i stałe. Za nimi można się jednak trochę skryć, powiedzieć ich językiem, żeby nie obracać ciągle własnymi wspomnieniami – zdaje się, że ten chwyt Cvijetić lubi, jakby szukał odpoczynku od potyczek z własną pamięcią, a jednocześnie miał poczucie, że nie przysługuje mu prawo do oglądania piękna i spokoju, że harmonia nie jest dla tych, którzy w tej wojnie wzięli udział.
    Najważniejsze jest jednak to, że nie chodzi mu wcale o pojedynczą historię, o jedną wojnę – bo od wydarzeń z połowy lat 90. płynnie przechodzi tutaj do opowieści o migrantach, od śmierci dzieci zastrzelonych przez snajperów do dzieci tonących w morzu.
    Strasznie mocno ta książka ściska serce.

    Darko Cvijetić, Śnieg robił wszystko żeby nie spaść
    Z chorwackiego przełożył Miłosza Waligórski

    Sprawdzę, gdzie mieszka, myślę sobie, licząc na jakieś fińskie smaczki. Guzik z tego, bo Anja Erämaja mieszka w Helsinkach, a urodziła się w „Finland Proper”, południowo-zachodniej części Finlandii, gęsto zaludnionej i nadmorskiej. Wikipedia podaje tylko ciekawostkę, że na tych terenach Finowie postawili najwięcej domków letnich. OK, mówię do siebie, radź se dziewczyno.
    Erämaja cała jest taka właśnie jak taka wymykająca się, niechętna do przyszpilania, wybierania tożsamości. I nie chodzi mi tu o jej biografię – rozpiętą między karierą śpiewaczki, piosenkarki, dramaturżki i fotografki – bo po pierwszej porażce nie szukam już żadnego klucza w jej biografii. Jej poezja jest równie niespokojna i migotliwa, rozpięta między humorem i powagą, między działaniem i lenistwem, między aktem i biernością. Dla mnie jednak najbardziej interesująca jest Erämaja wtedy, kiedy rozpisuje tekst między perspektywą ludzką i nieludzką, kiedy jej bohaterowie albo ona sama transformują w inne gatunki i inne byty. Staw biodrowy porasta kołem ratunkowym, stopy wypuszczają korzenie, pod kolanami pojawiają się pomidory, ludzie poruszają się kaczym chodem, w ciemności dobrze jest nie tylko zielonemu groszkowi, ale też człowiekowi – bo może pomyśleć.
    Te kruche opisy codzienności, łapane w małe, pisane poetycką prozą fragmenty, skupione na tu i teraz, rozpadają się właśnie w momencie, gdy ciała transformują, uciekają w jakieś inne gatunki, często ptasie – albo oko patrzące na świat widzi przede wszystkim to, co żywe: jaskółkę nad domem, petunię na kursie śpiewu, opadające kwiaty w wazonie.
    Odwołania do przyrody ożywionej są tutaj w jakiś sposób uspokajające, bo osoba mówiąca, choć wykonuje tu bardzo często czynności krzątacze, to jednak mało się sama utożsamia z kobiecością i raczej poszukuje jakiejś formy innej, transowej, queerowej: nie chce wybierać między spódnicami i spodniami, woli się przebierać na scenę, wychodzić w kostiumie, który uniemożliwi jakiekolwiek jednoznaczne definicje.

    Anja Erämaja, Zapiski śpiewaczki
    Z fińskiego przełożyła Katarzyna Szal

    Tytuł tomu Hercego odnosi się do metaforyki łowieckie i oznacza czas, kiedy na można polować, bo zwierzęta rozmnażają się i wychowują młode, należy je zatem zostawić w spokoju, jeśli zależy nam na przetrwaniu gatunków. Tytuł ten jest też nieprawdopodobnie ironiczny, bo Herceg wcale nie walczy tu o okres ochronny dla ofiar patriarchatu, ale o jego kompletne zaoranie.

    Ta chorwacka poetka posługuje się instrumentarium doskonale znanym z literatury feministycznej: wprowadza postaci mitologiczne, opowiadając ich historie na nowo, uwypuklając przemoc bogów wywołaną ich odmową, niechęcią.  Dodaje jednak do mitologii greckiej postać Marii, szukając archetypowych obrazów przemocy: zwiastowanie niczym nie różni się w jej spojrzeniu od popędów Zeusa. W „Okresie ochronnym” łączą się jednak ze sobą wątki mitologiczne wraz z biografiami XIX- i XX-wiecznych badaczek, naukowczyń, składając się na nowe odczytanie całej historii kultury. „Mam zdiagnozowaną przepaść” – pisze Herceg i nie chodzi tu tylko o analizę własnej kruchej psychiki, akceptację kryzysów, ale o to, że tak jak jednostka, tak cała nasza cywilizacja, oparta na podniosłych hasłach, ma zdiagnozowaną przepaść.

    Pomimo przeskakiwania z tematu na temat Herceg tworzy bardzo spójny tom, bo większość tekstów to monologi postaci zapowiadanych w tytułach, ich głos składa się na pełną i kompleksową opowieść o marginalizacji kobiet: od mitologicznej przemocy do upośledzenia ich w procesie edukacji, do której prawo mają przede wszystkim chłopcy. Ta część jest szczególnie ważna, a mechanizmy wykluczania często jeszcze nie nazywane wprost, o czym Herceg, jako absolwentka fizyki, wie najlepiej. „Proces edukacji wypluwa ubogie dziewczynki” – pisze w jednym z tekstów.

    Monika Herceg, Okres ochronny

    Z chorwackiego przetłumaczyła Aleksandra Wojtaszek

    Najważniejszy tekst z tej książki dotyczy tutaj monologu bizneswoman nad używaną sukienką. Scena tego lirycznego monologu jest prosta: kobieta w średnim wieku pierze zużytą kieckę w kuchni, w miednicy, próbując z niej uczynić coś znacznie lepszego, luksusowego. Perły naszyte na materiał zderzają się ze szmatekstem Szyk, w którym kupiła sukienkę, dodatkowego znaczenia nabiera tu pozycja kucza i micha – niemy świadek budowania pozoru. Bizneswoman zwraca się do kobiety, która tę sukienkę mogła nosić wcześniej i opowiada o swoim życiu, o momentach rodem z „Dynastii”, ale też o dojmującej samotności.
    W literaturze bułgarskiej Iwanowa jest postacią istotną – po polsku, dzięki Magdzie Pytlak, ten głos kobiety w średnim wieku, w której gorycz i zużycie nie pozwalają na bunt, jakby się już wypalił też brzmi bardzo ciekawie, świeżo (choć cały czas pisze o zmęczeniu, zużyciu, porzuceniu). Iwanowa pisze jak nasze matki, z którymi zawsze o sprawach najważniejszych gada się tylko przy użyciu małych konkretów. Nagle śmierć staje się oczkiem, które idzie przez skarpetę, siwe włosy są tak słabe, że nie da się za nie samej podciągnąć do góry, starzenie się jest chłodem, twarz staje się mapą przemęczenia. Buty z wystawy uruchamiają kolejne tęsknoty za innymi wariantami własnego życia – zbyt wysokie, eleganckie, nieprzydatne i właśnie dlatego upragnione. Nad wszystkim tym królują zmarszczki – precyzyjna grafika funkcji trygonometrycznych z sinusoidami wyrytymi wokół ust”.
    Iwanowa pisze, jakby była sandwichem, kobiety z jej pokolenia zresztą często taką rolę spełniają – opiekunek dwóch pokoleń, starszych i młodszych. Ona jednak inaczej opisuje to zakleszczenie: pomiędzy pamięcią bliskich zmarłych i byłych a pokoleniem dzieci. Tęsknota za własnym ojcem spina się z tęsknotą za własną córką, za wspomnieniem jej narodzin i dzieciństwa.

    Milena Iwanowa, Siedem. Wiersze z biografiami.

    Z bułgarskiego przełożyła Magdalena Pytlak

    Mam kłopot z Jerzym Kochem – jest tłumaczem moją ukochaną poetkę, Antije Kroch, co oznacza, że mógłby przetłumaczyć gówno przy użyciu Google Translatora, a mnie by się to nie tylko podobało, ale jeszcze bym napisała blurb, gdyby trzeba było.

    Na szczęście Koch nigdy nie tłumaczy gówien, co jest pewną pociechą dla mojego życia zawodowego.

    Tutaj bierze na warsztat twórczość holenderskiej nagradzanej i utytułowanej poetki, z której wierszy wali takie zimno, że w trakcie lektury trzeba się owinąć w drugą bluzę. Zaczyna się klasycznie od smutku, melancholii, obawy o utratę miłości, szybko jednak okazuje się, że nie dobierzemy się do stanów emocjonalnych Van hee, że ona nas do nich nie wpuści. Każe za to obserwować krajobraz, słuchać dialogów, obserwować gesty. Van hee wykorzystuje klasyczny motyw opowiadania o sobie, ludzkich przeżyciach, doświadczeniach i lękach poprzez zapośredniczenie w świecie zewnętrznym.

    Jej fraza jest płaska, bo nie o uniesienia w pisaniu tutaj chodzi. Cała energia skupia się na maksymalnie wyciszonym ujęciu poszczególnych elementów krajobrazu lub sytuacji, by za ich pomocą zbudować historię, osadzić czytelników w scenie, doświadczeniu. Więcej tutaj dokonuje się pomiędzy słowami niż w słowach, wyobraźnia mocniej pracuje, by zrekonstruować sceny, szkicowane tylko przez Van hee i w polszczyźnie rysowane przez Kocha. Poetka tworzy tu hipotetyczne scenariusze: pustki, i osamotnienia, upływu czasu i starzenia się, silnie odczuwanej miłości i niezdolności do jej odpowiedniego wyrażania, lęku przed zmianą. Ale jednocześnie wszystko to jest nam zasugerowane, a nie wyłożone – wiele razy wraca do tych samych odczuć i obaw, jednocześnie umieszczając je w podszewce zupełnie innych scen.

    Tutaj nie ma rzeczowników abstrakcyjnych, mało jest tego wszystkiego, co w polszczyźnie kończy się na -izm, -ycja, -ość. A jednocześnie jest to książka opisująca sytuacje doniosłe, traktująca zupełnie serio pragnienie wyrażenia mechanizmów uniwersalnych. Dawno nie czytałam tak dobrze skonstruowanych historii w książce poetyckiej, jednocześnie tak odległej od nazywania i przepełnionych konkretem.

    Miriam Van hee, Utrata czasu. Wiersze z lat 1996-2022

    Z niderlandzkiego przełożył Jerzy Koch

    Arvis Viguls za to posługuje się kompletnie innym zestawem chwytów i pracuje w przeciwną stronę niż Miriam Van hee – nie znaczy to, że pisze jak poeci młodopolscy, analizujący na potęgę swoje stany wewnętrze, nie. Ciało i wszystkie jego członki są dla niego osobnym krajobrazem, którego opisanie, często w konwencji fantastycznej, napędza tę poezję. Ciała ludzkie transformują, czasem najważniejsza jest pacha, a czasem ręka ludzka na smyczy chodzi po ulicy i można obserwować jej codzienne zwyczaje, jeden chłopiec ma zamiast włosów gniazdo os, a w innym tekście para kochanków dotyka się, podwijając skórę na rękach. Ciało nigdy nie jest stałe, trwałe, nie ma tu modelu człowieka renesansowego, jego miejsce zajmują hybrydy, posthumanistyczne twory, albo części ciała uwalniają się od korpusu. Ciało ludzie stapia się z naturą, ciało staruszki wrasta w jej chatkę, człowiek łączy się z przestrzeniami, miejscami, przyjmuje do ciała – ciągle żywego – kawałki innych ciał, innych bytów. Koegzystencja rozwija się na tu na wielu poziomach i za każdym razem stanowi osobny temat, główny problem tekstu.

    Vigulsa interesują wątki posthumanistyczne, relacja człowieka i świata, ślad, który na sobie nawzajem odciskają. Jego wnioski wydają się też dość realistyczne: tu nie ma pytania, czy chcemy się zmienić, czy umrzemy. Viguls mówi: zmieniamy się już, transformujemy. Dlatego często pojawiają się tu owady i pasożyty – wcześniej uznawane za wcielenie ohydy, symbolizujące brzydotę, brud, słabość. Dzisiaj w ramach posthumanistycznej literatury należy je czytać raczej jako wzory do naśladowania, ich tempo i zakres przystosowania są modelową i zarazem jedyną szansą na przetrwanie.

    Arvis Viguls, Pchli cyrk. Poezja 2017-2020

    Z łotewskiego przełożył Piotr Ruciński

  • Rodzina jako własność

    Jennifer Egan, Domek z piernika

    Przeł. Anna Gralak

    Znak 2024

    Kiedy połowa czytelników zastanawia się, czy to jest powieść o Musku, a druga połowa – czy o Zuckerbergu, mnie tu najbardziej interesują dzieci.

    Ale od początku: Egan kreuje w tej powieści świat futurystyczny, taki, w którym Bix Bouton, postać wzorowana na geniuszach technologicznych, wymyśla program umożliwiający pobieranie wspomnień od indywidualnych osób i umieszczanie ich w jednej, dostępnej bazie. Procedura jest stosunkowo prosta, ilość danych olbrzymia – można wyszukiwać wspomnienia po datach i po osobach. Tylko zrewoltowane niedobitki nie pozwalają pobrać swoich wspomnień i podzielić się nimi z innymi ludźmi.

    Egan nie jest jakoś specjalnie zajęta tutaj ani technologią, ani nie diagnozuje świata mediów społecznościowych – więcej uwagi poświęca temu, jak zmienia się nasza rzeczywistość pod wpływem technologii, jak kształtuje ona relacje międzyludzkie. Najwięcej uwagi skupia na losach jednostek, których wprowadza tu legion. Jakby miarą autentyczności tego świata, jego wiarygodności i komplikacji była właśnie liczba bohaterów – ale rozwiązanie to wydaje się o tyle uprawnione, że właśnie we wspomnieniach dotyczących innych Egan się zanurza. Jej bohaterowie, podążając za idealnie zakonserwowanymi wspomnieniami z przeszłości innych osób, otrzymują przecież rzeczywistość pełną szczegółów, ludzi, miejsc, odczuć, muszą sami ją strukturyzować i hierarchizować.

    W takich panoramicznych powieściach realistycznych zawsze zwracam szczególną uwagę na dzieci – głównie dlatego, że mam pewną roboczą, prywatną teorię, która mówi, że kultura nie potrafi porządnie opowiadać o osobach pozostających w relacjach z dziećmi, że akcja zawiązuje się wtedy dopiero, gdy dziecko zostanie odstawione na boczny tor, na jakiś drugi plan i oddane pod opiekę kogoś innego. Nie jest to teoria specjalnie naukowa i sprawdzona – raczej taka drobna obsesja matki dwojga (jakby powiedzieli Amerykanie „a mother of two”). Zastosowana jednak do Egan wydaje się szalenie ciekawa: pozwala bowiem docisnąć jeszcze mocniej wątek programu „Poznaj swoją podświadomość” Bautona.

    Zapisane wspomnienia stają się dostępne dla wszystkich – dzieci oglądają wspomnienia rodziców, odwracają się relacje, nagle widzimy rodziców w sytuacjach, w których nie powinniśmy ich nigdy oglądać. Śledzenie tropu dziecięcego okazuje się też o tyle pożyteczne, że ujawnia wyjątkową subiektywność tej narracji: już w pierwszej scenie Bix prosi żonę o chwilę rozmowy, gdy karmi ona dziecko piersią. Mąż ma pretensje, że żona poświęca dziecku więcej czasu, że nie może z nią porozmawiać „tak jak na studiach”, że zasypia. Sfrustrowany myśli o tym, że dzieci „wysysają z niej energię” już od samego rana, gdy ona uwija się wokół nich, a on medytuje – czy muszę pisać Wam więcej? Już te krótkie przebitki na jego proces myślenia budzą do typa szczerą odrazę.

    Większość krytyków skupia się na tym, jak Egan diagnozuje stan amerykańskiego społeczeństwa, ja powiedziałabym, że najwięcej mówi o tym, jak przekładamy sobie relacje kapitalistyczne na rodziny. Otóż po prostu rodzina to własności. U Egan dzieci się ma – posiada, dodaje, płodzi, dzieli. Rodzice nie traktują dzieci jako ludzi, raczej jak mniejsze wersje siebie, jakieś programy naprawcze albo okazje do posiadania czegoś tylko dla siebie, zrobienia w życiu czegoś lepiej/inaczej. Rodziny są obciążeniem, nie pozwalają na wolność, ograniczają, porzuca się je zatem, by za kilka lat zakładać kolejne, jakby nie tylko się tego instynktu nie dało okiełznać, ale jakby też pamięć o rodzinnych okowach okazywała się nadzwyczaj krótkotrwała.

    Co więcej – posiadanie rodziny jest zaś u Egan, zwłaszcza dla jej męskich bohaterów,  znakiem osiągnięcia pełni życia, widocznym znakiem zaradności, potwierdzeniem sukcesu na wszystkich polach i dojrzałości. Część z nich wycofuje się z tych rodzin chyłkiem, negocjuje na jakich zasadach może w nich funkcjonować, wybiera, oszukuje, porzuca.

    No więc nie bardzo mnie interesują u Egan rozkminy dotyczące technologii, ale jej opowieść o kapitalizowaniu rodzin – owszem tak, poproszę więcej.

    Tekst powstał we współpracy z wydawnictwem Znak Literanova.

  • Po co komu romans?

    Po co komu romans?

    J. M. Coetzee, Polak

    przeł. Aga Zano, 

    Znak 2023

     

    Ciekawy, odświeżający romans – płomień się tu tli jak na starej zapałce, amant jest oziębły, kochanka stąpa twardo po ziemi. 

    Coetzee wydaje właśnie teraz w Polsce powieść „Polak” – choć tytuł jest mylący, bo nie o Polskę tu chodzi, ani nawet za bardzo nie o tego Polaka. Wszyscy piszą, że to noblista przerabia tu Dantego, że to nowe ujęcie tradycyjnej historii. Jest nowe – bo tu dużo ważniejsza jest Beatryczne niż Dante.

    Nie do końca rozumie to Jacek Szczerba, który w GW pisze, że Coetzee za mało przedstawia Polskę i słabo pokazuje tytułową postać. Panie, on wcale prawie tej postaci nie pokazuje, to jest pretekst, gra-zabawa, ważniejsza jest kobieta (wiem, że GW ostatnio ma z tym problem, więc piszę od razu i wyraźnie).

    Na tym właśnie polega skręcenie, rozbicie konwencji romansowej, jest to bowiem romans właśnie, a nie historia miłosna. 70-letni bohater, pianista, nawiązuje romans z zamożną Hiszpanką Beatriz, stateczną, matką dwóch dorosłych synów. Kobietą, która stoi twardo na ziemi, ale też zna się na sztuce (bo to element jej wykształcenia, każdy w jej klasie się zna) i nie lubi sposobu, w jaki interpretuje on Chopina w czasie swoich występów. 

    Dawno żaden romans w powieści nie zaczynał się tak źle, nie miał tak mało namiętności. I to jest właśnie w tej książce wspaniałe. Co więcej, Coetzee, autor miażdżącej „Hańby” i „Elizabeth Costello”, obserwuje ten romans z punktu widzenia wyłącznie kobiety. Tutaj mamy więc pierwszy skręt: jemu samemu przecież bliżej do postaci 70-letniego pianisty, przybysza z gorszej części świata, który musi się w pewien sposób wkupić w łaski swoich gospodarzy i ich klasy, udowodnić, że cechuje go nie tylko talent muzyczny, ale też że potrafi się zachować na salonach i restauracjach. Jednocześnie my jednak patrzymy na Witolda ciągle tylko mało czułym okiem Beatriz, narratorki.  Beatriz nie zaprowadzi Witolda do żadnych niebios, tu nie będzie żadnej „Boskiej Komedii”. Witold staje się dla Beatriz pretekstem, żeby w warunkach kontrolowanych wyskoczyć z własnego życia, żeby odbyć wycieczkę w głąb siebie. I tu jest właśnie ten drugi skręt, sprawiający, że świetnie się ów romans – nie romans czyta. Bo nie chodzi tutaj o dreszczyk emocji, nie chodzi o zaznanie tego, na co nie pozwala kobiecie upper middle class. Nie chodzi ani o namiętność, ani o wolność. Chodzi wyłącznie o poznanie, i to jeszcze jest to świadomie przeprowadzona przez bohaterkę operacja, jakby z wyrachowaniem poprowadzony eksperyment, w którym Beatriz sprawdza, kim jest. 

    Beatriz szczyci się swoją racjonalnością, porządkiem, dyskrecją, pełnym wywiązaniem się z ról społecznych i płciowych. Bierze udział w swoim życiu, ale też wciąż mu się przygląda: przygląda się Witoldowi – chłodno, przygląda się swoim przyjaciółkom – krytycznie. Przygląda się swoim synom – z miłością, ale i pełną wiedzą o ich wadach, swojemu mężowi – z dystansem. 

    To Beatriz jest sto razy ważniejsza w tej powieści niż tytułowy Polak, on jest tylko wyzwalaczem pewnych emocji. Nie powoduje nawet sytuacji, bo choć to jego uczucie uruchamia ich relację, to nie on w niej rządzi, nie on doprowadza do ich spotkań, nie on decyduje o tym, jak ma wyglądać koniec i kiedy nastąpi. 

    Nie chodzi jednak wcale o to, że Coetzee przepisuje historię romansową według scenariusza feministycznego po #metoo, nie. Raczej o to, że dokonuje on fantastycznej podmiany ról: to kobieta nagle okazuje się tą postacią, która nawiązuje romans po to, by zaspokoić inne swoje potrzeby, by za pomocą relacji na boku coś w swoim życiu pozałatwiać. 

    Nieprawdopodobny jest też chłód tej powieści, tu nie ma żaru, tu czuć zimnem od katafalku, jakby romans w drugiej połowie życia mógł się dokonywać tylko w cieniu śmierci: “Beatriz myśli, jak by było dzielić łóżko z tą wielką kościstą postacią, i wzdryga się z obrzydzenia. Te zimne dłonie na jej ciele”.

     Chłód bije nie tylko z relacji dwójki postaci, ale też i z języka Coetzeego, dystansującego się do opowiadanej historii, nie dowierzającego różnych wzorom zachowań, hierarchiom wartości. Świetny fragment dotyczy na przykład charakterystyki Beatriz, kiedy wspomina ona swoje sukcesy życiowe i pisze o wychowaniu synów: “Dążenie do wielkich osiągnąć mają [synowie] po ojcu, nie po matce. Ich ojciec odniósł w życiu sukces niekwestionowany. Co to matki, jeszcze trudno powiedzieć. Czy wystarczy, że wysłała w świat dwóch tak świetnie odkarmionych, energicznych młodych mężczyzn?”.

    Natomiast najwspanialsze w tej powieści jest to, jak Beatriz nie daje się zwieść, zarazić cudzymi emocjami. Przeżywa, bo chce przeżywać, jedzie, bo chce jechać, nie pada ofiarą porywów, to ona sobie te porywy ustawia i unosi się na nich. Ciągle ma oczy szeroko otwarte, w każdej sytuacji. 

    Wspaniała odpowiedź na te wszystkie popłuczyny po różnych paniach Bovary, może więcej takich romansów po #metoo będziemy sobie teraz czytać. 

     

    PS.

    Poproszę propsy za to, że ani razu nie napisałam “najnowsza powieść noblisty”.