Zaczęłam czytać książki z mojej jesiennej listy, tak jak Państwu obiecywałam.
Na pierwszy ogień poszły trzy, wydane najwcześniej, ale też te, na które nie mogłam się najbardziej doczekać. I tak – Akuszerka Kettu jest genialna, choć też potworna i przerażająca. Choć opowiada o wojnie, nie ma tu żadnej pochwały przemocy, żadnego uroku wojny i grzesznej satysfakcji dla czytelnika. Kettu pisze o tym, do czego posuwa się kobieta, by walczyć o miłość i by ocalić swoje dziecko – a jest gotowa na wszystko.
Więcej przeczytają Państwo w mojej recenzji w „Polityce”, a potem na blogu. Zachowuję rozliczne zachwyty na dłuższy tekst.
 
Z pozostałych lektur teraz relacja na gorąco, bo są długie i muszę sobie uporządkować w głowie to, co chcę o nich napisać. Springer zaskakuje po raz kolejny, przy czym po raz drugi w sposób negatywny. Świetny, spostrzegawczy, ciężko pracujący autor oddaje w nasze ręce tom, który pokazuje absolutną wirtuozerię reporterską. Opisuje byłe miasta wojewódzkie, wybiera za każdym razem jakieś inne ujęcie: mamy tu reportaże biograficzne, refleksyjne, historyczne, oparte na emocjach lub na analizie gospodarki, portrety, relacje z podróży. Cała paleta możliwości, całe spektrum gatunków. Ale za każdym razem 3-4 strony i skok do następnego miasta, do następnego tekstu. Galopem przez Polskę, po plasterku cienkim tylko tych refleksji. Każdy z tych szkiców można byłoby rozpisać na wielki esej, ale znów, tak jak w Księdze zachwytów, kończymy ten posiłek głodni. Springer stał się autorem obowiązkowym, absolutnym must-read na polskim rynku wydawniczym. Wstyd, gdy inteligent nie zna Springera. Ale dlaczego czytanie Springera staje się coraz łatwiejsze?

 

Po trzecie, Witold Szabłowski i Sprawiedliwi zdrajcy. Znów wielki fachura, świetny reporter, powściągający emocje, nieskory do łatwych ocen i pochopnych sądów. O ile jednak dystansuje się do emocji własnych, o tyle na ckliwą nutę próbuje wygrywać na emocjach czytelnika, a ponieważ zna się na reportażu, to mu się to udaje, o zgrozo. W chwili, gdy coraz więcej mówi się publicznie, że Ukraińcy powinni przeprosić za Wołyń, że bez tego ani rusz, że nam, niewinnym ofiarom, się należy, Szabłowski tworzy słodki obrazek o tym, jak sobie wszyscy pomagali. Teraz nie czas na takie książki! Nie da się tego gniewu podsycanego przez media i polityków przypudrować i przywalić takimi sentymentalnymi obrazkami! Mam straszny kłopot z tą książką, bo uważam, że jest dobrze napisana i przez to właśnie może wyrządzić wiele złego. Szabłowski daje nam łatwe rozwiązania: Polacy byli dumni i zarozumiali i dlatego Ukraińcy ich nienawidzili, ale wielu pomogło Polakom w czasie masakr i rzezi. No serio? Tak będziemy generalizować? Jak tylko opadnie mi to ciśnienie, które urywa mi powoli uszy, napiszę o tym jakiś wielki tekst, bo to co robi Szabłowski jest działaniem na szkodę polityki pamięci. Znów rządzi mną głód – chcę rozdrapywania ran, a nie głaskania, chcę wgryzania się we wspólną pamięć, a nie opowieści o ratowanych kobietach i dzieciach. 

Comments

Komentarzy