Pragnienie tych kur i zegarków nadciągało gdzieś z głębi Eurazji, z otchłani tundry i stepów. To nie był żaden Marks naprawiający świat, tylko jakiś skundlony Temudżyn w pogoni za drobiem i czasomierzami. We wsiach z szarego drewna, w chałupach pod strzechami, wśród zagonów piachu czaił się strach przed dzikim, niepoliczonym i zachłannym, które nadciągnie, zagrabi i puści z dymem te piachy, strzechy i drewniaki niewiele lepsze od mongolskich jurt. Ale to nie mogło przyjść z miast, spomiędzy murowanych domów, sklepów, kościołów, tylko gdzieś z końca przestrzeni, z miejsc, w których ludzie zaczynają porastać sierścią i nocami wyją do czerwonego księżyca. To musiało wyruszyć gdzieś stamtąd i najpierw kłusowało przez swoje stepy na czterech łapach, by dopiero potem, w miarę jak przybliżały się nasze cywilizowane siedziby, stopniowo się prostować i w końcu stanąć na dwóch nogach, żeby mieć dwie wolne ręce do łapania kur i zakładania zegarków.
Andrzej Stasiuk, Wschód, Wołowiec, Czarne 2014