valter hugo mãe, apokalipsa ludzi pracy
przeł. Michał Lipszyc, Ossolineum 2022
Sięgnęłam po Mãe na fali zwrotu ludowego i był to strzał w dziesiątkę. Mãe umiejscawia akcję swej powieści w Portugalii na początku XXI wieku, a jego głównymi postaciami są ludzie pracy: sprzątaczki, marynarz, budowlańcy. Tacy, którzy zarabiają za mało, żeby żyć, a za dużo, żeby umrzeć. W jednym z wywiadów autor mówił, że ludzi pracujących fizycznie nie widzimy, ignorujemy, że stanowią dla nas masę niewidoczną do tego stopnia, że nie zdajemy sobie sprawy z jej istnienia.
Praca fizyczna sprawia, że Maria de Graça i Quitéria – kobiety 40-letnie, wydają się dużo starsze. Augusto, mąż Marii, myśli o niej jako o kamieniu: tępym, jałowym, bezkształtnym. Z Quitérią związuje się Andrij, emigrant zarobkowy z Ukrainy, dwa razy od niej młodszy, który przyjeżdża do Portugalii, by wyrwać się z rodziny, przede wszystkim od ogarniętego paranoją ojca. Ma zarobić, przesyłać pieniądze rodzicom, próbuje więc stać się maszyną, pracującym automatem o ograniczonych potrzebach. Andrij jest na początku tej drogi, na której obie kobiety znajdują się już od dawna. Quitéria zabija pustkę ciężkiego życia i zmęczenie przygodnym seksem, Maria uprawia dziwny, ogołocony z magii rodzaj mistycymu, śniąc o śmierci. Augusto jest marynarzem, słabo zarabia, także dlatego, że większość pieniędzy przepuszcza w portach na kobiety, na utrzymanie domu pozostaje więc niewiele. Maria o tym wszystkim wie, nienawidzi męża i dolewa mu do zupy codziennie łyżkę wybielacza, bo wijący się w bólach Augusto jest bezbronny, nie zagraża jej, także fizycznie. Maria i Quitéria dorabiają jako płaczki na pogrzebach, nocami czuwają przy zwłokach przed pochówkiem. Przemęczone pracą fizyczną, sprzątaniem, pastowaniem podłóg i zmienianiem cudzej pościeli, zarywają jeszcze noce, nadzorując obce martwe ciała.
Mãe montuje więc taki świat, który jest skrajnie realny i materialny, a jednocześnie przypomina rodzaj halucynacji – nie wiadomo, czy ze stężonego pragnienia wyjścia poza kierat, czy ze zmęczenia. Jego bohaterki nie spotykają się na kawie, nie chodzą do klubów, nie uprawiają joggingu. Gadają, wywieszając pranie na ogołoconym podwórku albo w kolejnych autobusach, dojeżdżając na następne nocne czuwania.
Zaczęłam od tego, że Mãe zainteresował mnie na fali zwrotu ludowego – i tu otwiera się bardziej złożony problem, bo faktycznie „apokalipsa ludzi pracy” opowiada o osobach z nizin, zarabiających najmniej, wykluczonych z neoliberalnego społeczeństwa. Jednocześnie jednak autor w żaden sposób ich nie idealizuje, nie buduje żadnego mitu „szlachetnych ubogich”, ukrytych geniuszy, którym nie dano szansy na rozwój i edukację. Nie ma tu ludzi, których bieda wytrawia i czyni dobrymi, wrażliwymi na innych. Ofiary wykluczenia wykluczają za to doskonale innych i inne. Kobiety pilnują siebie nawzajem: przyglądają się sobie, czy są po równo zniszczone, przepracowane, bite, biedne, nieszczęśliwe. Jak mówi tytułowa bohaterka u świętego Piotra: „nie jest taka, żeby się od czegoś migała” i tego samego szuka w innych kobietach. Te, które dezerterują, próbują jakoś poprawić swój los – jak Gloria, siostra Quitérii, mogą liczyć tylko na uderzenie w twarz i wyrzucenie z domu nocą na bruk. Nie przepadamy zatem specjalnie za postaciami „apokalipsy…”, choć jednocześnie doskonale rozumiemy powody ich egoizmu i niechęci wobec świata.
Oprócz mitu szlachetnych ubogich Mãe na warsztat jeszcze jeden fantazmat, nasz ulubiony, lewicowo-inteligencki: pracy u podstaw. Pan Ferreira, zamożny i świetnie wykształcony, poza tym, że wykorzystuje Marię de Graça seksualnie, jednocześnie stara się ją edukować. Pokazuje jej obrazy Goi, czyta jej fragmenty Prousta, puszcza Mozarta. Są to jednak sceny równie ohydne jak sceny przemocy seksualnej, traktuje ją bowiem z całą wyższością, jak dzikuskę, rozsmakowuje się w brzmieniu swojego własnego głosu. Trudno uczyć, pochylać się z misją edukacyjną nad kimś, kogo się jednocześnie przycina na forsie i gwałci. Pan Ferreira chce Marię podźwignąć, uszlachetnić, tylko że jednocześnie żeruje na jej niższym statusie i często ustawia w pozycji na kolanach. I żaden Proust tego nie wybroni. Tutaj następuje twist, bo po śmierci pana Ferreiry Maria zaczyna wyobrażać sobie, że miała z nim dziki romans. Zabieg ten, nie mający z #metoo absolutnie nic wspólnego, oddalony od całego ruchu #womenempowerement tak bardzo jak tylko się da, służy oddaleniu od siebie wstydu bycia ofiarą. Maria woli już być słomianą wdową, na którą poleciał dużo starszy i wysublimowany inteligent. Woli zakazany, namiętny związek ludzi z różnych sfer niż status jego dobrowolnej ofiary, wykorzystywanej właściwie tylko z powodu łatwego dostępu i bezkarności.
Świetną prozę można poznać między innymi po tym, że trudno się o niej opowiada, że trzeba dużo czasu, by wyjaśnić, jakimi drogami podąża myśl autora, bo z reguły nie wystarcza katalog schematów, które rozbija. Tak właśnie jest w przypadku „apokalipsy ludzi pracy”, w której Mãe sięga po te dwa wskazane fantazmaty jakby mimochodem, podważając je trochę lewą ręką, od niechcenia. Bo zdecydowanie bardziej interesuje go opis życia i przebiegów myślowych jego postaci, ta ich apokalipsa dokonująca się każdego dnia, powolne życie bez żadnych perspektyw, w znoju i zmartwieniu bez końca.
To książka, która idealnie zepsuje wam nastrój między świętami i sylwestrem. Ale jaki to jest kawał prozy, o matko!