Wszyscy Niemcy przeklęci

Ralf Rothmann, Umrzeć na wiosnę,
Przeł. Aldona Zaniewska
WAB 2016
Sięgnęłam po tę książkę zachęcona dużym tekstem Krzysztofa Cieślika z „Rzeczpospolitej” na temat powojennej literatury niemieckiej. Cieślik przedstawiał Umrzeć na wiosnę jako powieść dekady, najważniejszy rozliczeniowy tekst niemiecki ostatnich lat. Na okładce taka sama zachęta, same wykrzykniki. Aha, to powinno dać mi do myślenia. Rothmann jest kiepski, tym gorszy właściwie, że psuje świetny temat, nie radzi sobie z realizacją opowieści, która w zamyśle faktycznie jest niezwykła.
 
Akcje Umrzeć na wiosnę rozpoczyna się pod koniec wojny, w małym niemieckim miasteczku, gdy dwóch 17-latków dostaje powołanie na front. Młodzież z okolicznych majątków zostaje zwabiona do domu ludowego pod pretekstem potańcówki, i gdy zabawa ma się zacząć, na scenę wstępuje wojskowy propagandzista. Ta scena przymusowego zaciągu to fantastyczne, mocne otwarcie przeciętnej powieści. Nikt z obecnych na sali nie wierzy w zwycięstwo, wszyscy czekają na nadejście „Iwanów”, kobiety zaczynają się bać. W gospodarstwach i fabrykach pracują już tylko niedorostki i kobiety, wszystkich mężczyzn żelazna ręka führera wymiotła na front. Krajobraz wiejski pełny jest kalek – tego, co front odsyła na tyły, mężczyzn pozbawionych kończyn, oczu, uszu, dziwnych pokrak, przypominających o porażce. Nie ma jednak przyzwolenia na uznanie klęski, wszyscy pilnują się nawzajem, w atmosferze donosu nawet wśród najbliższych przyjaciół nie wolno komentować sytuacji politycznej.
 
Walter i Fiete z majątku wiejskiego ruszają zatem na front. Nawet gdy mijają drzewa obwieszone dezerterami, gdy kończy się paliwo, gdy zażywają narkotyki na pobudzenie i na uspokojenie, byle tylko jakoś znieść ciężar tej egzystencji, to ciągle  oficjalnie „nie można mówić o cofaniu się”. Waler po wojnie wraca do swej narzeczonej, nie udaje mu się jednak odzyskać pracy w majątku, gdzie był dojarzem, idzie zatem do kopalni. Tuż po powrocie z wojny, po przejściu głodowego obozu, w którym przebywał wraz z innymi wojskowymi, zaznacza jeden fragment z Biblii, słowa, w których się odnajduje – wszyscy jesteśmy przeklęci: „Gdy rolę tę będziesz uprawiał, nie da ci już ona więcej plonu (…). Tułaczem i zbiegiem będziesz na ziemi”.  
 
Umrzeć na wiosnę opowiada o fascynującym, burzliwym okresie historycznym, pokazuje dwóch młodych, niewinnych bohaterów wrzuconych w piekło wojny, „wojny cyników”, w której ludzie wolą zginąć, niż uznać, że nie ma ona sensu. Zawiera też mocne, uderzające sceny: powołania do wojska sterroryzowanych chłopaków, egzekucji dezerterów, marszu śmierci obserwowanego oczami niemieckiego żołnierza (a nie jak zwykle oczami samych więźniów). Rothmann chce pokazać całą komplikację i niejednoznaczność moralną końca wojny w Niemczech. Choć wojenna klęska to kara za pychę i niemieckie okrucieństwo, to jednak śmierć, głód, gwałty, zniszczone domy, nędza widziane z bliska i doświadczane przez poszczególnych bohaterów nie mieszczą się w takim porządku moralnym. Rodzina Waltera i on sam okazują się w takim samym stopniu ofiarami tej wojny, jak nie-Niemcy. Wyraźna jest także ich świadomość winy, uwięzienia we własnym losie: gdy dziewczyna Waltera mówi o ich przyszłym dziecku, chłopak wyraża nadzieję, że będzie to dziewczynka: „Może być kimkolwiek, byle nie żołnierzem”.
 
Dlaczego w takim razie to jest zła powieść? Właśnie dlatego, że Rothmann próbuje dać nam pełen obraz, skupić w jednym tekście wiele zdarzeń, opowiedzieć jak najwięcej. Wychodzi z tego ciąg scenek, przeskakujemy od jednego strasznego wydarzenia do drugiego, wszystkie zaś kolejne sytuacje przypominają fragmenty wycięte z podręcznika, wydają się montowane pod z góry założoną tezę. Powód drugi: nadmiar okrucieństwa i bezsensu wojennego sprawia, że czytelnik dość szybko na nie obojętnieje. Powalających scen jest za dużo, zamiast dać świadectwo prawdzie, Rothmann daje świadectwo swojej powieściopisarskiej wizji, sieka historię, żeby pasowała mu do melodramatycznej opowieści: przyszywany ojciec dobiera się do 12-letniej podopiecznej i do więźniarek pracujących w jego majątku, rozstrzelać dezertera musi jego najbliższy przyjaciel, w hotelu blisko linii frontu oficerowie oddają się najgorszej (bo homoseksualnej – sic!) rozpuście. Czytelnikowi pozostaje irytacja, że dowiedział się tak niewiele, że zaserwowano mu pozlepianą z pocztówek opowieść z frontu.
 
Gombrowicz, który przyjechał do Berlina na początku lat 60., pisał, że to „punkt najbardziej zbroczony historią”, a Niemcy wciąż nie przepracowali wojennej traumy. Otóż nie mam wrażenia, żeby ten wojenny kotlet siekany zbliżył ich do rozliczenia. 

Comments

Komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *