Tłumacz – rzecznik obcości

Od dawna już wiemy, że przekład nie może być dosłowny, przylegający do tekstu, przezroczysty. Tłumacza trzeba traktować jako postać równorzędną autorowi, bo jego cały wysiłek polega na – jak podkreśla Jerzy Jarniewicz – przekształcaniu tekstu oryginału i przybliżaniu go czytelnikowi. 

Dzisiejszy tłumacz musi realizować jednocześnie dwa cele: tłumaczyć tekst, ale też zachowywać równocześnie jego obcość (nie wchodzi już zatem w grę popularne przez lata „spolszczenie”), przypominać, że – o czym też pisze Jarniewicz – tekst pierwotny został wyrwany z obcej kultury. Tłumaczenia jednak, w przeciwieństwie do tekstów oryginalnych, starzeją się dużo szybciej, dlatego klasykę wciąż trzeba przekładać na nowo, szukać lepszego języka, bardziej nowoczesnego, przystępnego dla czytelnika w kolejnych epokach. Szekspir Józefa Paszkowskiego jest dzisiaj zdecydowanie mniej zrozumiały niż Szekspir Stanisława Barańczaka, Faust w przekładzie Emila Zegadłowicza jest zupełnie inny niż ten przełożony przez Adama Pomorskiego. Portret artysty z czasów młodościtłumaczył najpierw Zygmunt Allan w 1931 roku, a niedawno Jerzy Jarniewicz. Poezje Celana na polski tłumaczył Feliks Przybylak, po nim zaś na nowo je pracy podjął się Ryszard Krynicki. Każdy przekład ożywia klasykę, pozwala jej na nowo zaistnieć, jest też zupełnie inny, ponieważ tłumacz zanim przystąpi do pracy, musi dokonać interpretacji tekstu.

 

W 2016 roku ukazały się, jeden po drugim, dwa nowe przekłady Mistrza i Małgorzaty Michaiła Bułhakowa. Jedno wydała Fundacja Sąsiedzi w przekładzie Krzysztofa Tura. Jego przekład wzbogacony jest o dodatek Czarny mag – fragmenty wczesnych wersji powieści z lat 1928-1933, ale też komentarze (przypisy) wraz z poglądowymi zdjęciami. Z tego gigantycznego wydania, liczącego 447 stron formatu B4 poznamy powieść, ale też dowiemy się, jak wyglądał Sobór Chrystusa Zbawiciela, jak przebiegało uliczne legitymowanie, jak na przestrzeni wieków wyobrażano sobie Behemota czy Azazela. Autorami drugiego przekładu są Leokadia Anna Przebinda, Grzegorz Przebinda i Igor Przebinda, a ich wersja ukazała się w wydawnictwie SIW Znak. Fatalnie złożyło się, że po latach funkcjonowania klasycznego przekładu Ireny Lewandowskiej i Witolda Dąbrowskiego (drugie tłumaczenie przygotował Andrzej Drawicz, wybitny rusycysta i tłumacz, jego przekład nie przyjął się jednak w Polsce), nagle pojawiły się dwa równoległe, nowe przekłady. Bułhakowa trzeba było jednak wziąć na warsztat koniecznie – klasyczne, jeszcze PRL-owskie wydanie zawierało bowiem skróty cenzury radzieckiej, ale też ingerencje pracowników z Mysiej oraz liczne złagodzenia sfery obyczajowej. Po drugie zaś, jak pisał sam Drawicz, przekład jego poprzedników był „węźlasty i kolczasty”, brakowało w nim melodii i rytmu, który Bułhakow zawarł w oryginale.
 
Choć to wydanie znakowskie ma nieco mniejszy format niż przekład Tura, liczy sobie 540 stron i zawiera 547 przypisów. Dla porządku przypomnę tylko, że do tej pory większość z nas posługiwała się przekładem Ireny Lewandowskiej i Witolda Dąbrowskiego, który Czytelnik w latach 70. wydawał w formacie A6, formacie kieszonkowym. Wszystkie te liczby są tutaj ważne, pokazują bowiem, że autorzy obu przekładów próbują dać czytelnikowi coś więcej poza nowym tekstem (jakby samo tłumaczenie Bułhakowa nie wystarczyło, jakby było za małym wyzwaniem!) – ma to być pełny dostęp do tekstu, do którego, z powodu jego genezy, pełnego dostępu nigdy nie zyskamy: Bułhakow, piszący stosunkowo szybko i sprawnie, powieść o Wolandzie poprawiał i przepisywał przez kilkanaście lat, dodając do niej kolejne wątki, niektóre usuwając i łagodząc. Dodawał i odejmował aluzje, dialogi, przepisywał na nowo całe sceny, licząc, że uda się przepuścić powieść przez bezwzględne sito cenzury. I choć pracował jeszcze miesiąc przed śmiercią, to powieści nigdy nie ukończył. Samo to dzieło zatem nam się wymyka – jest właśnie takie: niedokończone, zawierające czasem błędy (bo sam Bułhakow nie zdążył go poprawić i wyprostować wszystkich niekonsekwencji), pełne odniesień do innych tekstów, obrazów, tradycji… I takie musi pozostać, pomimo wysiłków kolejnych redaktorów i edytorów.
Tłumacze jednak próbują w swoich przekładach zawrzeć opowieść o wszystkim, odnieść się do biografii Bułhakowa, tradycji kultury, sytuacji politycznej w ZSRR, topografii Moskwy, a nawet historii makijażu… Gdy Małgorzata szykuje się na spotkanie z Wolandem, musi posmarować się kremem (odmładzającym). I tu do czynności smarowania znajdziemy przypis sięgający starożytnego Egiptu, Mezopotamii, Starego Testamentu (lista ksiąg i cytatów, z których Bułhakow mógł zapożyczyć pomysł na scenę smarowania twarzy kremem). Dlatego właśnie na pierwszej stronie przekładu Przebindów, na której Iwan Bezdomny i Michał Berlioz wkraczają na Patriarsze Prudy, znajdziemy 10 przypisów, a przypis ostatni, z numerem  547 odnosi się do słowa „Koniec”. Turowi wyszedł zaś przekład wybitnie bezbarwny.
 

 

Na koniec krótko: wolę przekład Lewandowskiej i Dąbrowskiego – niczego nie udaje, nie chce mi wcisnąć do rąk książki totalnej. Daje mi samego Bułhakowa (nawet jeśli kalekiego) i każe się zderzyć z arcydziełem. 

Comments

Komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *