Tag: WAB (Foksal)

  • Wszyscy Niemcy przeklęci

    Wszyscy Niemcy przeklęci

    Ralf Rothmann, Umrzeć na wiosnę,
    Przeł. Aldona Zaniewska
    WAB 2016
    Sięgnęłam po tę książkę zachęcona dużym tekstem Krzysztofa Cieślika z „Rzeczpospolitej” na temat powojennej literatury niemieckiej. Cieślik przedstawiał Umrzeć na wiosnę jako powieść dekady, najważniejszy rozliczeniowy tekst niemiecki ostatnich lat. Na okładce taka sama zachęta, same wykrzykniki. Aha, to powinno dać mi do myślenia. Rothmann jest kiepski, tym gorszy właściwie, że psuje świetny temat, nie radzi sobie z realizacją opowieści, która w zamyśle faktycznie jest niezwykła.
     
    Akcje Umrzeć na wiosnę rozpoczyna się pod koniec wojny, w małym niemieckim miasteczku, gdy dwóch 17-latków dostaje powołanie na front. Młodzież z okolicznych majątków zostaje zwabiona do domu ludowego pod pretekstem potańcówki, i gdy zabawa ma się zacząć, na scenę wstępuje wojskowy propagandzista. Ta scena przymusowego zaciągu to fantastyczne, mocne otwarcie przeciętnej powieści. Nikt z obecnych na sali nie wierzy w zwycięstwo, wszyscy czekają na nadejście „Iwanów”, kobiety zaczynają się bać. W gospodarstwach i fabrykach pracują już tylko niedorostki i kobiety, wszystkich mężczyzn żelazna ręka führera wymiotła na front. Krajobraz wiejski pełny jest kalek – tego, co front odsyła na tyły, mężczyzn pozbawionych kończyn, oczu, uszu, dziwnych pokrak, przypominających o porażce. Nie ma jednak przyzwolenia na uznanie klęski, wszyscy pilnują się nawzajem, w atmosferze donosu nawet wśród najbliższych przyjaciół nie wolno komentować sytuacji politycznej.
     
    Walter i Fiete z majątku wiejskiego ruszają zatem na front. Nawet gdy mijają drzewa obwieszone dezerterami, gdy kończy się paliwo, gdy zażywają narkotyki na pobudzenie i na uspokojenie, byle tylko jakoś znieść ciężar tej egzystencji, to ciągle  oficjalnie „nie można mówić o cofaniu się”. Waler po wojnie wraca do swej narzeczonej, nie udaje mu się jednak odzyskać pracy w majątku, gdzie był dojarzem, idzie zatem do kopalni. Tuż po powrocie z wojny, po przejściu głodowego obozu, w którym przebywał wraz z innymi wojskowymi, zaznacza jeden fragment z Biblii, słowa, w których się odnajduje – wszyscy jesteśmy przeklęci: „Gdy rolę tę będziesz uprawiał, nie da ci już ona więcej plonu (…). Tułaczem i zbiegiem będziesz na ziemi”.  
     
    Umrzeć na wiosnę opowiada o fascynującym, burzliwym okresie historycznym, pokazuje dwóch młodych, niewinnych bohaterów wrzuconych w piekło wojny, „wojny cyników”, w której ludzie wolą zginąć, niż uznać, że nie ma ona sensu. Zawiera też mocne, uderzające sceny: powołania do wojska sterroryzowanych chłopaków, egzekucji dezerterów, marszu śmierci obserwowanego oczami niemieckiego żołnierza (a nie jak zwykle oczami samych więźniów). Rothmann chce pokazać całą komplikację i niejednoznaczność moralną końca wojny w Niemczech. Choć wojenna klęska to kara za pychę i niemieckie okrucieństwo, to jednak śmierć, głód, gwałty, zniszczone domy, nędza widziane z bliska i doświadczane przez poszczególnych bohaterów nie mieszczą się w takim porządku moralnym. Rodzina Waltera i on sam okazują się w takim samym stopniu ofiarami tej wojny, jak nie-Niemcy. Wyraźna jest także ich świadomość winy, uwięzienia we własnym losie: gdy dziewczyna Waltera mówi o ich przyszłym dziecku, chłopak wyraża nadzieję, że będzie to dziewczynka: „Może być kimkolwiek, byle nie żołnierzem”.
     
    Dlaczego w takim razie to jest zła powieść? Właśnie dlatego, że Rothmann próbuje dać nam pełen obraz, skupić w jednym tekście wiele zdarzeń, opowiedzieć jak najwięcej. Wychodzi z tego ciąg scenek, przeskakujemy od jednego strasznego wydarzenia do drugiego, wszystkie zaś kolejne sytuacje przypominają fragmenty wycięte z podręcznika, wydają się montowane pod z góry założoną tezę. Powód drugi: nadmiar okrucieństwa i bezsensu wojennego sprawia, że czytelnik dość szybko na nie obojętnieje. Powalających scen jest za dużo, zamiast dać świadectwo prawdzie, Rothmann daje świadectwo swojej powieściopisarskiej wizji, sieka historię, żeby pasowała mu do melodramatycznej opowieści: przyszywany ojciec dobiera się do 12-letniej podopiecznej i do więźniarek pracujących w jego majątku, rozstrzelać dezertera musi jego najbliższy przyjaciel, w hotelu blisko linii frontu oficerowie oddają się najgorszej (bo homoseksualnej – sic!) rozpuście. Czytelnikowi pozostaje irytacja, że dowiedział się tak niewiele, że zaserwowano mu pozlepianą z pocztówek opowieść z frontu.
     
    Gombrowicz, który przyjechał do Berlina na początku lat 60., pisał, że to „punkt najbardziej zbroczony historią”, a Niemcy wciąż nie przepracowali wojennej traumy. Otóż nie mam wrażenia, żeby ten wojenny kotlet siekany zbliżył ich do rozliczenia. 
  • 3 i pół powodu, żeby przeczytać debiut Marty Masady

    Marta Masada, Święto trąbek
    W.A.B 2016
     
     1. Bo Święto trąbek to opowieść o kobiecie, która jest uniwersalnym bohaterem, przeżywającym dylematy typowe dla współczesności. Płeć głównej bohaterki, która stanowi ważny temat tej powieści, jednocześnie jest mało istotna – bo Zula Pogorzelska nie ma problemu ze swoją kobiecością, ale tożsamością, rodziną, kształtem wszechświata. To nie jest powieść o zakompleksionej singielce, która pragnie męża i dzieci. To historia kobiety-człowieka.
     
    2. Bo to powieść osadzona we współczesności, ale sięgająca do wojennej przeszłości. Punktem wyjścia nie jest jednak wspomnienie, przypominanie zdarzeń. Masada wprowadza wątki Holocaustowe w fabułę, której spora część rozgrywa się w knajpach, kawiarniach. Jej bohaterka jednocześnie od przeszłości ucieka i jej szuka, próbuje są odkryć, ale też się od niej odciąć. Dziewczyna, wychowywana przez ocalałego z obozu dziadka, wie, że korzenie jej tożsamości sięgają II wojny, ale jednocześnie ona sama funkcjonuje w nowoczesnym świecie, gdzie duchy mieszają się z dźwiękiem klaksonów i stroboskopowym światłem.
     
    3. Bo to szalenie świeże (na polskim rynku) spojrzenie na warunki życia w Izraelu, na przyzwyczajenia i sposób myślenia Żydów. To także surowy osąd polskich stereotypów, które każą nam w Żydach widzieć przede wszystkim ofiary Holocaustu.
    3,5:
    I ostatnie pół powodu, a właściwie jeden z najważniejszych kluczy do tej powieści: momenty.
    Masada pisze mnóstwo o seksie, seksie bezpruderyjnym, destrukcyjnym i ocalającym. Wbrew temu jednak, co niektórzy krytycy sądzą na temat Święta trąbek, w powieściowym seksie nie wyraża się histeria głównej bohaterki i jej niedojrzałość. To jest jej sposób na percypowanie świat i jednoczesne konfrontowanie się z nim. Masada dość przewrotnie oskarża tu patriarchalne społeczeństwo: uczyniliście z kobiety przedmiot seksualny, to teraz macie. Jej bohaterka stanowi paradoksalne połączenie Kazi Wąsowskiej i Izabeli Łęckiej – za pomocą seksu zabija nudę, zdobywa władzę, szuka bliskości, buduje siebie. Jest jednocześnie zimna i gorąca:
     
    W sumie nie ma dla mnie żadnego znaczenia, czy to teatrzyk, czy nie – i tak wiem, że za chwilę koncertowo się puszczę. Nieważne, w jakim przedstawieniu – moja rola jest już dawno przydzielona. 
  • Nowoczesny Minotaur

    Max Blecher, Zabliźnione serca
    WAB 2014

    Tomasz Mann, Franz Kafka, Bruno Schulz – oto nazwiska najczęściej przywoływane jako kontekst dla drugiej już w tym roku wydanej w Polsce powieści Maksa Blechera. Zabliźnione serca to gratka nie tylko dla wielbicieli literatury międzywojnia, ale też dla tych, którzy lubią naturalizm, perwersje i śmierć. Blecher opisuje bowiem środowisko chorych na gruźlicę młodych ludzi. Wszyscy jego bohaterowie, podobnie jak on sam, cierpią na chorobę Potta, czyli gruźlicę kręgosłupa, która sprawia, że fragmenty kości stopniowo osłabiają się, gąbczeją i rozpuszczają się. Chorobie kości towarzyszą ropnie i wylewy ropy, co wymusza kolejne interwencje medyczne, liczne cięcia, odsączania. Chorzy są więc unieruchomieni, zakuci w gips, który ma odciążyć chore kości – w skrajnych przypadkach leżą na wózkach-noszach całkiem płasko, a otoczenie mogą obserwować dzięki małym lusterkom umieszczonym nad głową. Akcja powieści rozgrywa się w sanatorium w Beck w Bretanii, już nad oceanem.

    Myli się jednak ten, kto sądzi, że Blecher powtarza tu historię Czarodziejskiej góry, czy przepisuje po swojemu dylematy ontologiczne Kafki. Blecher, nie opisuje samej choroby, ale życie przez chorobę zmienione, życie w wymiarze cielesnym, biologicznym, sensualnym. Jego bohaterowie wiedzą, że istnieją, bo cierpią, dogorywają stopniowo w swoich zagipsowanych klatkach, miotają się nocami, tracą stopniowo kolejne odcinane kończyny. Nie mają czasu na filozofowanie, bo cały czas spędzają na pogoni za życiem, która staje się w ich wykonaniu zarówno straszno-śmieszna, jak i w jakiś przedziwny sposób rozpasana. Im większe kalectwo, tym silniejsze pożądanie życia, pragnienie zaznania i doświadczenia wszystkiego większe. Pod nimi zaś – rzadko wypowiedziana – kryje się rozpacz, metafizyczne wątpliwości, lęk przed nieznanym i poszukiwaniu sensu gdzieś obok siebie, poza sparaliżowanym ciałem.

    Dowodów rozpasania znajdziemy tu wiele: główny bohater, Emanuel nawiązuje romans z ozdrowiałą Solange, codziennie jeździ z nią nad ocean, by w zaciszu powozu przygważdżać ją do siedzenia swoim gipsem. W czasie przyjęcia, które urządzają sobie młodzi rezydenci sanatorium jedna z par zostaje zsunięta łóżkami i w ciemnościach pociera się gipsami. Quitonce, jeden z najciężej i najdłużej chorych, pokazuje Emanuelowi swoje pornograficzne zdjęcia. Chwali się swoją wyprężoną męskością, kobietami, które jest w stanie zaspokoić, kolejnymi przygodami i przybytkami, które może odwiedzać pomiędzy nawrotami choroby i pielgrzymką po sanatoriach. W absolutnie genialnej scenie Blecher pokazuje podatność ciała na choroby, jego bezbronność: Emanuel gdy odwiedza osłabionego po operacji Quitonce’a, pielęgniarka podnosi prześcieradło i ukazuje się jego męskość i to jej stan staje się metaforą przemijania

    Z osłupieniem patrzył na ten nędzny, skulony członek, na tę skurczoną i bezużyteczną męskość (…) która stała się kawałkiem mięsa kurczącym się zwiotczale i gnijącym wolno, jeszcze przed ostatecznym rozkładem.

    W świecie młodych, skupionych na ciele, obowiązuje dziwna hierarchia – wszyscy leżący zazdroszczą chodzących o kulach, ale też odczuwają wobec nich wyższość.  Wszyscy pensjonariusze posądzają się o rozwiązłość, niewierność, nieopanowane żądze. Jednocześnie zaś Blecher mówi coś w gruncie rzeczy oczywistego – jego bohaterowie to przecież ludzie młodzi, którzy muszą w jakiś sposób zaspokajać popęd seksualny. Choroba, gips przypominający trumnę, uniemożliwiają tę naturalną czynność. Ludzie zamieniają się w nowoczesne Minotaury, które poruszają się wyłącznie na wąskich łóżkach, lekkich leżankach pakowanych zarówno do pokoi, jak i do powozów, czy ustawianych na tarasie.

    Życie w Beck rozpięte jest między pośpiechem i nudą, wymuszonymi w równym stopniu przez chorobę. Pośpiech wynika z majaczącej gdzieś na horyzoncie śmierci, bo trzeba się nażyć na zapas, poznać, doświadczyć. A jednocześnie kolejne dni upływają w przerażającej nudzie i monotonii, przerywanej z rzadka drobnymi sanatoryjnymi skandalikami. Życie jest więc jednocześnie puste i bogate, jałowe i zaskakująco pełne. 

    Blecher sam zachorował, mając 19 lat. Zmarł po dziesięciu latach cierpienia, w 1939 roku. Jedną trzecią życia spędził w sanatoriach, walcząc z gruźlicą i próbując jednocześnie obserwować innych. Roland Chojnacki we wstępie do Zabliźnionych serc pisze, że choroba zniszczyła go jako człowieka, ale uczyniła z niego pisarza. Emanuel to alter ego Blechera, młodzieniec egoistyczny, skupiony na sobie, rozżalony, humorzasty, egzaltowany. Nawiązuje romans, a potem porzuca zakochaną dziewczynę, nie ma jednak odwagi z nią zerwać. Pomiata innymi, wykorzystuje ich współczucie i sympatię. Pomimo choroby ślizga się po powierzchni życia, nie panuje nad swoimi humorami.

    W tradycyjnym wyobrażeniu kultury chorzy odczuwają wyższość wobec zdrowych, uznając, że tylko im dano dostęp do tajemnicy życia, że poznali w cierpieniu prawdę o świecie. Tymczasem większość gruźlików w powieści Blechera to ludzie przesądni, bezmyślni, tchórze, opanowani zazdrością wobec innych, przerażeni chorobą, ale nie potrafiący się zdobyć na jej przemyślenie, opanowanie. Na tym polega właśnie ich tragizm, bo zostają przez chorobę pokonani, bo kończą życie pocięci przez lekarzy albo jako narkomani, wstrzykujący morfinę, by zabić ten czas, jaki pozostał im do śmierci. Taka jednak jest większość – zdaje się mówić Blecher – bo mało jest wśród nas bohaterów.

  • Azyl w Wenecji


    Marcin Nowak Lubecki, Łza i morze

    WAB 2014
    Potwierdza się stara reguła, że im później prozaik debiutuje, tym jego debiut jest lepszy. Nowak Lubecki, rocznik 1973, wyróżnia się korzystnie wśród debiutantów, także dlatego, że potrafi nie pisać o sobie i o tzw. życiu (takie teksty zdecydowanie są najgorsze!), a robi swoją powieść z literatury, z odniesień do Tomasza Manna i Jarosława Iwaszkiewicza. Łza i morzeto wielki powrót europejskiego modernizmu, próba rekonstrukcji tematów (bo powieść opiera się na odwołaniu do Śmierci w Wenecji Manna), biografii (bo los głównego bohatera Tadeusza Sokołowskiego stanowi wariację na temat biografii Iwaszkiewicza), nastrojów i dylematów tamtego okresu. Nowak Lubecki osadza akcję w 1964 roku, u schyłku epoki, na kilka lat przed nadejściem potężnej fali zmian w 1968 roku. Akcja rozgrywa się w Wenecji, bohater obraca się wśród lewicujących i anarchizujących młodych artystów ze Stanów Zjednoczonych i Europy Zachodniej. 

    Nie jest to jednak powieść wyłącznie o sztuce, bo Nowakowi Lubeckiemu udaje się tu mocno wprowadzić wątek polski: akcja rozpoczyna się niedługo po opublikowaniu listy 34, bohater jest zaś przewodniczącym Związku Literatów Polskich, a po nocach prześladuje go myśl o towarzyszu Kliszko i sekretarzu Gomółce. Tadeusz Sokołowski wyjeżdża do Rzymu na Kongres Pisarzy, ale ucieka w trakcie, bo nie jest w stanie dłużej wytrzymać pustosłowia, gierek kuluarowych i polityki. Ucieka do Wenecji, gdzie ma zamiar odpocząć, popracować nad kolejną książką, nacieszyć się słońcem i wolnością. Oczywiście tego niewinnego planu nie udaje mu się zrealizować, bo już na początku gubi portfel i zostaje bez pieniędzy, a jego uwagę przyciąga 17-letni aktor z artystycznej komuny.

    Łzę i morze można czytać na wielu poziomach – między innymi jako powieść homoseksualną, bo Sokołowski za granicą, anonimowo realizuje swoje seksualne fantazje, na które nie może sobie pozwolić w komunistycznej Polsce, gdzie homoseksualny związek zostałby wykorzystany przez SB do szantażu. Tutaj właśnie realizuje się odwołanie do Śmierci w Wenecji, tyle że Sokołowski to słodki Tadzio starszy o pięćdziesiąt lat, sam zafascynowany młodym ciałem, wspominający dawne letnie wakacje, w czasie których śledził go z uwagą pewien podstarzały autor. Sokołowski powoli uwodzi Davida, wciąga go w swą całkowicie zmyśloną biografię, kreuje swój wizerunek jako pisarza lewicującego,  uczestnika hiszpańskiej wojny domowej, który na starość wyraża swój bunt w literaturze. W tym miejscu otwiera się właśnie drugi poziom, polityczny, równie istotny i równie literacki – Sokołowski jest bowiem pisarzem koniunkturalistą, autorem utalentowanym, ale jednocześnie oddanym systemowi, karierowiczem i hipokrytą. Pogardza polskimi politykami, ale współpracuje z nimi, gra, podporządkowuje się. Udało mu się zająć wysoką pozycję, wejść do elity polityczno-kulturalnej. Taki sposób przedstawienia stanowi nawiązanie do biografii Iwaszkiewicza – autora wybitnego, ale uwikłanego w system, modernisty i wyrafinowanego estety, ale też prezesa ZLP. Nowak Lubecki w tej grze aluzji idzie dalej, bo Sokołowski jest tu biseksualistą, starzejącym się pisarzem, którego żona jest bardzo religijna i w ogóle nie akceptuje tego drugiego oblicza męża (a więc znów echo biografii Iwaszkiewicza). Łza i morzejest więc po części powieścią o polityce, o brudnych intrygach tajnych służb PRL. Sokołowski ucieka z Kongresu, bo nie ma siły komentować listu 34. Potępia go, uważa autorów za głupców:

    Skomplikowane sprawy zaczęły się komplikować jeszcze bardziej, a wszystko to przez głupią akcję kilku niemądrych kawiarnianych politykierów, którzy chcieli zrobić mu osobiście na złość, zepsuć jego politykę kulturalną, pokrzyżować plany…

    Zabawny oczywiście jest jego egocentryzm, wiara, że to on sam prowadzi politykę kulturalną i za nią odpowiada, a nie realizuje ustaleń podjętych w innych gabinetach… Jednocześnie Sokołowski nie chce zabierać głosu publicznie, bo zwracałby się przecież przeciwko swojemu własnemu środowisku (list 34 podpisali przede wszystkim pisarze) i musiałby parszywie łgać, uznając, że w PRL-u nie ma reglamentacji papieru i szalejącej cenzury (a to właśnie było istotne w liście 34). Sokołowski w Wenecji gubi jednak portfel, odnajduje go zaś ubek, który zaczyna szantażować pisarza: ma napisać oficjalną krytykę autorów listu, albo władza dowie się, że uciekł z Kongresu, że będzie musiał oddawać pieniądze za cały wyjazd (bo nie można rozliczyć delegacji, skoro spędził czas w Wenecji). Sokołowski czuje się złapany w potrzask, nie widzi żadnego innego wyjścia niż napisać list, nie zastanawia się też zbyt długo nad tą sprawą i to właśnie stanowi pewnego rodzaju dramat – bo widzimy tu oportunistę, człowieka całkowicie posłusznego władzy, obdarzonego gigantycznym intelektem i kulturą, a jednocześnie ślepego na więżące go relacje. Skupiony na autoanalizie, lekceważy własne zło moralne, obojętność i wyrachowanie. 

    Trzeci wreszcie poziom – najbardziej chyba uniwersalny, który można czytać bez uruchamiania przywoływanych wcześniej aluzji: jako opowieść o ostatniej miłości, o oczekiwaniu na śmierć, poszukiwaniu ciszy, próbach łapania ostatnich radości z życia. Obok tych problemów, podniosłych i wzruszających, widać tu wyraźnie także rewers tej opowieści – uciekanie od odpowiedzialności, kłamstwo, folgowanie popędom (bo okoliczności nie pozwalają na satysfakcjonujący seks z Davidem i Sokołowski płaci po prostu ładnemu kelnerowi z restauracji), uleganie szantażowi. Główny bohater nie jest postacią pozytywną, w gruncie rzeczy to ostatnia świnia, typ postaci, w jakich kreowaniu wyspecjalizował się w Janusz Anderman, a więc historia o nim nie może być jednoznacznie pozytywna, nie jest to wyłącznie opowieść o nostalgicznym żegnaniu się z życiem.  

    Nowak Lubecki to zgrabny stylista, interesujący autor. Udało mu się uniknąć większości pułapek debiutu, stworzyć ciekawą postać i wieloznaczną, bogatą  powieść. Zobaczymy więc, co dalej z nim będzie.

  • Pisarskie menu

    Bogusław Deptuła, Literatura od kuchni
    WAB 2013
    Czytanie o jedzeniu to jest zawsze jakaś wyższa odmiana masochizmu – bo z reguły potem człowiek robi się głodny i musi ruszyć na zakupy, a nigdy nie potrafi odtworzyć w garnku tego, o czym czytał.

    Jednakże Deptuła uprawia swoją analizę z prawdziwym talentem, bo nie tylko pieści/molestuje zmysły, ale i umysł. Jego widzenie kuchni i jedzenia jest skrajnie intelektualne, bo ciągle odwołuje się do historii i kultury, różnych rodzajów sztuki (ze szczególnym uprzywilejowaniem filmu). Nie oznacza to jednak, że Literatura od kuchni to lektura trudna, przeciwnie – Deptuła ma lekkie pióro felietonisty i pisze błyskotliwie.  Wszystkie publikowane w tym zbiorze teksty, ukazały się wcześniej na łamach internetowego pisma dwutygodnik.com, tutaj jednak pojawiły się w wersji przeredagowanej i ułożone są w bardzo pomysłowy sposób (np. menu awangardowe, menu nowelowe, menu erotyczne, menu absurdalne).

    Deptuła porusza się płynnie pomiędzy rejestrem wysokim i popularnym, wydeptuje swoją ścieżkę, która łączy dania komisarza Brunettiego z powieści Donny Leon z przepisem na niedźwiedzie łapy znalezionym u Flauberta, Cebulę Szymborskiej z winem i szarlotką Georga Trakla, siermiężny groszek z wołowiną Różewicza (Śmierć w starych dekoracjach) i powstańczy makaron Białoszewskiego z plackiem ze śliwkami Simenona, Houellebecqua i Tove Jonsson, bajgle Capote’a i pankejki Beigbedera.

    Z przywołanych już tutaj nazwisk widać, że Deptuła nie stosuje żadnego określonego klucza, że przywołuje teksty z różnych rejestrów, literatur i porządków. Wybiera takie powieści, w których jedzenie zajmuje miejsce ważne, nie sięga jednak do oczywistych pozycji – zamiast Camillerego, u którego kuchnia stanowi element równie istotny jak śledztwo, wybiera Donnę Leon. Deptuła sięga po utwory, w których kuchnia stanowi margines zainteresowania autora albo jest tylko ornamentem, czymś co ma zwiększać realizm dzieła, ale też po takie, w których pewne dania spełniają funkcję symboliczną. Tak jest właśnie z powieścią Moderato cantabile Marquarite Duras, gdzie łosoś na zimno spożywany jest w czasie wystawnego przyjęcia upper middle class, a główna bohaterka, którą tę klasę zdradza (w ramionach młodego bezrobotnego), odmawia łososia i zjada tylko deser.
    Książka Deptuły nie jest katalogiem potraw i powieści, a raczej pewnego rodzaju felietonowym śledztwem na temat tego, czemu bohaterowie jedzą i po co autor w tekście zamieszcza opis posiłku. Jedzenie jest dla niego często pretekstem do pisania o kulturze i historii, do analizowania poszczególnych powieści lub komentowania biografii pisarzy – Trakl z jedzeniem nie miał przecież nic wspólnego, za dużo czasu zajmowały mu narkotyki i wino, de Huysmans w powieści Na wspak pokazuje zaś bohatera, który na ostatnim etapie swojego życia pokarmy otrzymuje pod postacią lewatywy. Autor Literatury od kuchni widzi tu jednak pewien powtarzający się porządek – stosunek do jedzenia to stosunek do życia, kto nie chce jeść i nie potrafi się jedzeniem cieszyć, skazany jest na śmierć. Tak przecież dzieje się z huysmanowym diukiem Janem czy samym Georgiem Traklem. Prawdziwą miłośniczkę jedzenia podsumowuje zaś Hrabal w Postrzyżynach prawdziwa kobieta tak rurek z kremem nie je.   
  • Czynność intymna

    Jacek Dehnel, Młodszy księgowy. O książkach, czytaniu i pisaniu
    WAB, 2012
    Tym razem trzeba chyba zacząć od wyznania – nie znosiłam Dehnela organicznie, ale kupił mnie tą książką i będę musiała chyba odpokutować część rzeczy, które o nim powiedziałam i napisałam.

    Młodszy księgowy to zbiór felietonów poświęconych literaturze we wszystkich jej wymiarach – od analiz przekładów, przez interpretacje różnych utworów, relacje z podróży i stypendiów pisarskich, opowieści o starych egzemplarzach, książkach-dziwach. Najbardziej smakowite felietony dotyczą jednak przedmiotów – książek, regałów, komputerów (czyli nowoczesnych maszyn do pisania). Dehnel przeczytał Anne Fadiman i przyswoił sobie jej lekcję traktowania książki jako czegoś co jest zarazem wartością metafizyczną i konkretną, dziełem sztuki i przedmiotem życia codziennego, czymś co stawia się na regale Billy.

    Jego opowieść o czytaniu jest historią sensualną, chodzi w niej o poszukiwanie śladów obcych lektur, obcego traktowania książki, odginania i składania, podpisywania, wyrzucania obwolut. Ale to też historia o pożywianiu pamięci – Dehnel spisuje opowieści swoich znajomych o skojarzeniach choroby i lektury z dzieciństwa (powstaje w ten sposób traktat: odra a Winnetou), kojarzy albumy o malarstwie z umiejscowieniem na półkach w bibliotece rodziców, a poszczególni malarze przywołują okres dzieciństwa.

    Wiele miejsca poświęca okazom dziwacznym, książkom-kuriozom, po które nigdy byśmy nie sięgnęli. On tymczasem zajmuje się zbieraniem takich egzotycznych pozycji i dzieli się wrażeniami z lektury katalogu Searsa, albumu polskich zdjęć policyjnych z lat 30., Racjonalnego życia płciowego (opowiadającego o zboczeniach zwierząt), poradnika na temat zwyczajów towarzyskich (poradnik dość dramatyczny, bo napisany w czasie szalejącego stalinizmu i równania klas), amerykańskiego wydania Drobiu domowego, polskiego folderu reklamowego firmy z początku XX wieku produkującej środki antykoncepcyjne.  

    Dehnel pisze jednak nie tylko o urokach płynących z czytania, ale też forsuje swoją wizję kultury, zwalcza zaś zawzięcie tych, którzy chcą, by literatura służyła różnym innym bytom: narodowi, wychowaniu, moralności, religii itp. Tym wszystkim dopełnieniom Dehnel mówi nie i broni ostro wolności artystycznej, niezależności od instytucji i wartości zewnętrznych. Swoją rację udowadnia w najbardziej bolesny dla prawicy sposób – wyszydzając postsmoleńską literaturę i jej autorów, posłów, którzy widzą w historii literatury polskiej nowy etap otwarty katastrofą z 10 kwietnia:

    Oczywiście taka nowa epoka literacka koncentrująca się (…) wokół wypadku komunikacyjnego może się zrodzić wyłącznie w umyśle kogoś, kto literaturę rozumie jako przedłużenie ulotek wyborczych.

    Złośliwie opisuje on ten nurt w literaturze jako nowy socrealizm i paradoks społeczno-polityczny polega na tym, że ten z kolei socrealizm ostro forsuje prawica, której wyrazem uczuć patriotycznych jest sztuka wydana przez Wiesnę Mond-Kozłowską pt. Władysław II Jagiełło, a w której znajdziemy zdania:

    Obudził mnie nagle jęk żałobników. Nie, nie ten na zawsze wpleciony w królewski katafalk. Naród mój, nasz naród zapłakał

    – cytuję za wyzłośliwiającym się autorem Lali.

    Takiemu właśnie „przedłużaniu” literatury, dopisywaniu jej dodatkowych obowiązków, ról i funkcji sprzeciwia się Dehnel, dla którego jest to przestrzeń skrajnej wolności, sztuka służąca wyłączenie samej sobie, teren, po którym podąża się za własną wolą.

    Felieton daje prawo, by pisać o wszystkim, by forsować własny gust, by wyrażać własne zdanie i z tych praw Dehnel skwapliwie korzysta. Nie tylko nikomu nieznani autorzy obrywają od autora Saturna(choć to, co pisze o niepublikowanych poetach większość z nich powinna przeczytać). Dostaje się też innym poetom – jak Wojciechowi Wenclowi, który jest tu nazywany „powstańcem kanapowym”, posłom (również Krystynie Pawłowicz, której skojarzenia na temat Szymborskiej stają się obiektem wyjątkowo jadowitej analizy), dziennikarzom (Magdalena Miecznicka dostaje w skórę za przedstawienie pracowników korporacji jako dziedziców tradycji niepodległościowo-patriotyczno-insurekcyjnej; Witold Gadowski − za całokształt twórczości i nastawienia ideologicznego).

    Dehnel żyje wśród książek i pisze o nich tak, że mu w to wierzę. Zajmuje się literaturą cały czas – sam pisze, ciągle czyta, zostawia majątek w antykwariatach. A jednocześnie potrafi pisać o własnym czytaniu i pisaniu w sposób uwodzicielski, wciąga mnie w swój świat lekturowy, pozwala się podglądać w czasie najbardziej intymnej i osobistej czynności, jaką jest obcowanie z książką.