Metryczka:
1. Od ilu
lat tłumaczę?
Prawie od zawsze, ale się jeszcze nie wy-tłumaczyłem… A tak
na serio to od pierwszego roku studiów, kiedy w pierwszym tygodniu zajęć
siedziałem już w bibliotece Instytutu Filologii Germańskiej UWr i przeglądając
zachodnioniemieckie pismo „Akzente”, zacząłem tłumaczyć to, co mi się podobało.
Był koniec lat 70., to była jakaś indiańska poezja, z niemieckiego przekładu na
polski – szaleństwo. Za sobą miałem pierwsze publikacje własnych wierszy, a redaktor,
dzięki któremu miało to miejsce, Ernest Dyczek, pisarz i tłumacz literatury
niemieckojęzycznej, zaraził mnie pasją tłumaczenia i obsesją przebywania między
językami.
2. Czy to
moja główna praca i źródło dochodu?
Nie, skądże. Poszedłem ścieżką akademicką. We wczesnych
latach 80. po politycznym Berufsverbot na Uniwersytecie Wrocławskim, nieoficjalnie
wprowadzonym wskutek mojego zaangażowania w NZS i internowania w stanie
wojennym, podejmowałem się różnych zajęć w różnych miejscach i właśnie wtedy
dojrzewała myśl o tłumaczeniu literatury jako poważnym zajęciu. W ciągu tych
kilku lat zacząłem już na serio tłumaczyć. Z niemieckiego i z niderlandzkiego. Ale
kiedy w końcu zatrudniono mnie na niderlandystyce, a był to wtedy dla mnie szczyt
marzeń, nie chciałem już rzucić ani tłumaczeń, ani nauki o literaturze i
starałem się łączyć jedno z drugim. Oba zajęcia jakoś siebie nawzajem
wspierały, ale też kradły czas jedno drugiemu. Pamiętam, że na przełomie lat
80. i 90. Rysiek Turczyn zachęcał nas, tłumaczy literatury niderlandzkiej
zatrudnionych na uczelniach, jak Zosia Klimaszewska czy Andrzej Dąbrówka, byśmy
rzucili to w diabły i poświęcili się tylko przekładowi literackiemu. On dość
wcześnie się na to zdecydował, ale w przypadku literatury niderlandzkiej byłby
to skok na bardzo głęboką wodę. Poza tym ja zawsze chciałem tłumaczyć tylko to,
co chciałem, czyli literaturę, nie lekturę. Usługówka, do której byłbym
zmuszony żyjąc z tłumaczeń, mnie nie interesowała.
Kwestionariusz:
- Swoją pierwszą książkę przełożyłem…
…były to dwie książki. Pracowałem jednocześnie nad wyborem
poezji, z jednej strony, mało znanego poety flamandzkiego, z drugiej
holenderskiego klasyka awangardy. Tom antwerpskiego poety Guy van Hoofa pt. „Uskok”
ukazał się w 1985 roku w kłodzkiej Witrynie Artystów, inicjując bibliofilską
serię poezji niderlandzkiej oraz wieloletni cykl spotkań z kulturą Niskich
Krajów w Kłodzkim Ośrodku Kultury. Równocześnie przekładałem wiersze wybitnego
reprezentanta Pokolenia Lat 50. w Holandii – Luceberta. Był to wspólny projekt
translatorski z Andrzejem Dąbrówką i Krzysztofem Karaskiem dla Wydawnictwa
Literackiego. „Szkoła amsterdamska” ukazała się w 1986 roku w serii
Humanum est.
2. Jak
pracuję? W jakim rytmie?
W rytmie rwanym: raz zrywami, raz skoncentrowany. Oczywiście,
jeśli coś mam na warsztacie. Takie rozedrganie mi sprzyja. Przekład musi się
odleżeć (jak ser holenderski) czy dojrzeć (jak południowoafrykański pinotage).
Tłumacz musi się oderwać od pierwowzoru i zdystansować od własnego tekstu. Z
etapu zachwytu, najpierw nad oryginałem, potem zakochania, we własnym przekładzie,
trzeba wyrosnąć, nabrać krytycznego spojrzenia, wtedy mottem jest kill your
darlings. Czas jest twoim sprzymierzeńcem. I przerwy w pracy. I rytm.
3. Autor,
którego się boję…
…? Nie boję się. Ani żyjących autorów, ani nieżyjących… Do
wybitnego Harrego Mulischa dzwoniłem, bo coś pokiełbasił w niderlandzkim
cytacie z „Sefer Jecira” w swojej powieści z 1998 roku „Procedura”
(W.A.B. 2001; 2011). Spytałem fachowców z amsterdamskiej Fundacji ds.
Literatury, ale bali się podjąć z wielkim pisarzem ten temat. No to sam zatelefonowałem
do niego i dostałem zgodę, abym użył w swoim tłumaczeniu jego książki polskiego
pełnego (?), a w każdym razie dłuższego przekładu fragmentu tej żydowskiej
Księgi Stworzenia. Kiedy pracowałem nad słynną antykolonialną powieścią Multatulego
z 1860 roku pt. „Maks Havelaar” (Ossolineum – Biblioteka Narodowa 1994),
znajoma poetka z Belgii skonstatowała: „No, nie wybrałeś sobie najłatwiejszego
pisarza!” A ja zaskoczony tym stwierdzeniem odparłem: „Wiesz jakoś tak
tłumaczę… słowo po słowie, zdanie po zdaniu, obraz po obrazie, przecież nie na
klęczkach, choć to wielki pisarz…”. Musiałem jej opowiedzieć anegdotę o Janie
Styce, który malując panoramę „Golgota” naprzykrzał się podobno Jezusowi swoimi
modłami, aż ten zmęczony namolnością malarza miał mu się ukazać mówiąc „Ty mnie
nie maluj na kolanach, ty mnie maluj dobrze!”. Brak strachu nie znaczy, że wszystkiemu
daję radę i potrafię świetnie przełożyć, ale samo zmaganie się z oporną materią
jest warte próby. Znajomy chirurg, słysząc kiedyś mój wywód o procesie
przekładania, powiedział, że w takim razie tłumacz jest jak lekarz, który
przecież nie ma cały czas w głowie przekonania, że ratuje życie, tylko tnie,
zszywa, ordynuje, leczy, bo ma do rozwiązania konkretny problem. Refleksja
przychodzi później, bo się udało, bo coś schrzaniłeś…
4. Pozycja
tłumacza w Polsce jest….
Coraz lepsza. Mimo wszelkich niedogodności, żenujących
stawek, nierealnych terminów, wydawnictw oszczędzających na dobrych redaktorach
i wielu innych braków. Tłumaczki i tłumacze są bardziej doceniani niż w latach
80. czy 90. Dziś wielu wydawców już się nie dziwi, kiedy oczekujesz podania swojego
nazwiska na okładce, bo skoro jesteś autorem przekładu, to powinieneś też
współfirmować sukces lub brać odpowiedzialność za klęskę. Poza tym: Internet! Przecież
o pozycji tłumaczy decyduje także dostęp do źródeł! Warto o tym mówić. Jestem z
tego pokolenia, które z maszyny do pisania, nożyczek i kleju, przeszło na
komputer i edytory tekstu, więc doceniam technikę. Holendrzy od lat inwestują w
digitalizację swojej literatury, słowników, czasopism – to nieoceniona pomoc
dla tłumacza. U nas także wiele się zmienia pod tym względem. No i mamy na ekranach
cały świat i dostęp do wszelkich źródeł. Ileż to ja się dawniej nabiegałem po
informacje do bibliotek, kiedy tłumaczyłem Multatulego, do ogrodu botanicznego,
kiedy przekładałem wiersze Hugona Clausa, do Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego
Żydów Polskich, kiedy tłumaczyłem Margę Minco, przy innych przekładach dzwoniłem
do lekarzy, rozpytywałem przyjaciół i co tam jeszcze. Mówię o przełomie lat 80.
i 90., choć pierwszy tzw. komputer osobisty miałem już w 1989 roku. Zbierałem
encyklopedie w różnych językach i najróżniejsze słowniki. Wiem, że aktualnym
dolegliwościom tłumaczy nie ulży porównanie z przeszłością, ale temu, kto
bardzo narzeka, komu wydaje się, że gorzej już nie może być, zalecam
wyzerowanie sytuacji: wyłączenie prądu albo przynajmniej internetu i
tłumaczenie tekstu tak przez dzień lub dwa. Będzie jak z tym szmoncesem o
kozie…
5. Do
jakiego stopnia przekład uruchamia nowe możliwości polszczyzny?
W takim samym stopniu co tzw. twórczość oryginalna. Zależy
to rzecz jasna od inwencji autora przekładu. Ale powiedzmy sobie szczerze:
tłumacze na język polski są polskimi pisarzami. Koniec i kropka! Ale jest ważny
element, o którym dziś mówi się częściej niż dawniej; pisałem o tym w 1991 roku
w moim doktoracie o recepcji literatury niderlandzkiej w Polsce. Po pierwsze, przekłady
pojawiają się na zasadzie rozpoznawalności czy podobieństwa do dzieł literatury
docelowej, albo na zasadzie obcości, a więc jako uzupełnienie jej braków, nawet
jeśli nie odczuwa się tych braków (to jak z tablicą Mendelejewa, gdzie w
układzie okresowym pozostawiono miejsca dla tych pierwiastków, które powinny
były być, choć ich istnienia wtedy jeszcze nie potwierdzono). Po drugie, fakt,
że całej tej wielkiej produkcji literatury tłumaczonej nie uwzględnia się w
periodyzacji literatury polskiej, jest trwałym błędem metodologicznym polskiej
nauko o literaturze. A przecież przekłady z obcych języków są immanentną jej
częścią. Mój przekład wierszy poetki holenderskiej nie wzbogaca literatury
niderlandzkiej, lecz polską. Tłumacze są pisarzami polskimi. Tłumaczenia są
literaturą polską.
6. Jak to
jest być tłumaczem z języków mniejszych w Polsce?
Kiepsko. Nie chodzi tylko o tzw. mniejsze języki, ale także
o popularność danego kręgu wśród polskich wydawców i publiczności, a to nie ma
bezpośredniego związku z wartościami artystycznymi danego piśmiennictwa czy w
ogóle literaturą jako taką. Pod tym względem obszar języka niderlandzkiego,
bardzo zróżnicowany np. historycznie czy geograficznie (Holandia,
Belgia/Flandria, Antyle, Surinam) i w związku z tym dość atrakcyjny tematycznie
czy formalnie, nie jest u nas aż tak popularny jak, dla przykładu, Skandynawia.
Zresztą kultura niderlandzka to w potocznej optyce polskiego odbiorcy przede
wszystkim kultura wizualna, nie literacka. Wiele się zmienia, ale stereotypy
pokutują. Czasem jednak nagle pojawia się zainteresowanie np. poezją afrikaans
– jeszcze mniejszego języka z Afryki Południowej. Tutaj ważną rolę mają do
odegrania festiwale literackie, które mogą i powinny zwracać uwagę także na
tzw. mniejsze literatury i nie bać się wyzwań wydawniczych i artystycznych.
Robi to np. Festiwal Miłosza, który zaprosił i Breytena Breytenbacha, i Antjie
Krog. Obie książki autorów z tzw. małej literatury stały się u nas wydarzeniem.
7. Tłumaczowi
nie wolno…
Wolno. I to bardzo wiele. Tłumacz ma, że tak powiem,
moralność sytuacyjną. Musi znać reguły, wybierać określone strategie, ale wolno
mu je łamać, bo jest jak (każdy) pisarz artystą. Musi tylko sam rozpoznawać co,
kiedy i jak. Jeśli tylko coś ma swoje uzasadnienie, wolno mu to zrobić. Ale
rzecz jasna nie wolno mu nie brać za tę wolność odpowiedzialności.
8. Jaka jest
rola tłumacza wobec przekładanego tekstu?
Jest autorem. Pierwszym czytelnikiem, analitycznym,
interpretującym. Przenicowuje tekst. Musi się stać tą poetką, tamtym
powieściopisarzem, dramaturgiem, a potem zrzucić tę skórę, jak aktor. Jakiś
czas temu w wywiadzie dla portalu Kulturapoznan.pl powiedziałem, że „Mulischem
po polsku już byłem” i dlatego nie przyjąłem propozycji tłumaczenia kolejnej
jego powieści, bo stylistycznie nie stanowiła już takiego wyzwania jak jego Procedura.
9. W
przekładach innych szukam…
Niczego konkretnego nie szukam, poza dobrą literaturą.
Natomiast kiedy wyłapuję stylistyczne nieporadności, jest mi głupio – to forma
tzw. zastępczego wstydu. Kiedy natrafiam na dobre czy doskonałe rozwiązania, to
kibicuję, cieszę się, bo jestem pozbawiony zawodowej zazdrości; wynajduję przy
okazji przykłady do moich zajęć z „Tłumaczenia Literackiego” dla studentów
poznańskiej niderlandystyki.
10. W
tłumaczeniu najbardziej nie lubię….
Czasu przed i samego zabierania się za przekład. Przed
pierwszym rozpoznaniem walką, kiedy jeszcze nie wiem, jak mi się polszczyzna
będzie układać, zawsze jest nieznośne napięcie. Potem jest już dobrze. Świetne
jest bycie w przestrzeni pomiędzy. Nie ma do niej dostępu ani mój autor, ani
mój czytelnik. To moja domena. Poruszanie się od jednego do drugiego języka, to
jak loty ptaka między lasem a koroną drzewa, w której dokładając drobne
elementy buduje w końcu swoje gniazdo. Męczy się, ale ta praca ma sens. Swetlana
Geier, tłumaczka Dostojewskiego czy Tołstoja na niemiecki, porównała translację
do prasowania, tj. procesu, w którym materiał odzyskuje swoją pierwotną
fakturę. Ja lubię prasować. Natomiast bolesne bywa końcowe odrastanie od
oryginału, kiedy musisz mordować wszystkie swoje „darlings” i wydaje się, że
tekst się wykrwawi. Ale cyzelowanie też dostarcza przyjemnych doznań.