Tag: tłumaczenie

  • Po co tłumacze

    Po co tłumacze

    Po pierwszych doświadczeniach pracy w kapitule Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus mogę stwierdzić, że wiatr jest potrzebny, przewiew i ruch. I nie piszę tego z perspektywy mieszkanki niecki krakowskiej, ale jako osoba, która przeczytała pół regału nadsyłanych książek, w sporej części tłumaczeń.

    Bo osoby piszące sięgnąć mogą tylko tak daleko, jak im pozwoli na to przekład – chyba że decydują się od razu pisać w języku zrozumiałym dla większości.

    W jednej z nominowanych powieści, autorstwa Leelo Tungal z Estonii (wydawnictwo KEW, przekł. Marty Petrykiewicz), jest taki fragment, gdy dziewczynka czeka na list od matki uwięzionej w łagrze. Wypatruje go, nie może się doczekać. List w końcu przychodzi, ale mała nie może go zrozumieć, bo więźniowie łagrów mogą pisać tylko po rosyjsku, żeby cenzura obozowa miała nad nimi pełną kontrolę.

    Żebyśmy wszyscy nie musieli zatem pisać i czytać po rosyjsku, albo w języku jakiegokolwiek innego imperium, potrzebni są tłumacze: tacy, którzy wiedzą, co się wydaje świetnego, świeżego, którzy potrafią rozpoznać rytm frazy, ukryty żart. Którzy będą sami próbowali przełożyć na inny język wszystkie skomplikowane zaszyte sensy, oddać wieloznaczności.

    Można takie umiejętności ćwiczyć, można się sieciować – w przestrzeni tłumaczeniowej i autorskiej taki program organizuje CELA – Connecting Emerging Literary Artists. Od kilku lat owoce tej pracy z udziałem polskich tłumaczy można obserwować na Conrad Festival i strasznie jestem ciekawa, kto i z czym będzie gościł w tym roku.

    Spotkania są 2: 24.10 i 25.10, Spółdzielnia Ogniwo i Pałac Potockich. Weźcie, chodźcie, nie ma tam nic po rosyjsku, przeciwnie – spotkanie z osobami piszącymi prowadzi Jerzy Jarniewicz, będzie po jarniewiczowsku 😉

    Gdyby nie praca tłumacka, laureat Angelusa, Darko Cvijetić, nie brzmiałby tak świetnie, nie byłby tak dramatyczny, tak szarpiący za serce. A tymczasem w przekładzie Doroty Jovanki Cirlić brzmi jakby miał zaraz wyszarpać z serca ostatnią strunę.

    Ale jest też dużo młodszych, którzy robią tu świetną robotę – właśnie wczoraj wpadła mi na biurko nowa książka Zofii Bałdygi – jej książka poetycka, ale Bałdyga tłumaczy też przecież ze słowackiego i czeskiego, prezentuje polskim czytelnikom antologie zbierające bardzo ciekawe nazwiska.

    Współpraca: Kraków Miasto Literatury Unesco.

  • Dania orientalne w galerii handlowej, czyli literatura peryferii

    Dania orientalne w galerii handlowej, czyli literatura peryferii

    Przewaga języka angielskiego na rynku wydawniczym jest tak duża, że wydaje nam się oczywista. Jednocześnie sprawia ona, że wszystkie pozostałe języki i ich literatury stają się peryferiami, a angielski trwale zajmuje pozycję hegemona, którego właściwie nic nie jest w stanie naruszyć. W Polsce ponad 55% produkcji wydawniczej to przekłady z angielskiego, pozostałe 45% zajmuje polski i wszystkie pozostałe języki.

    Ten układ sprawia, że – jeśli w ogóle można mówić jeszcze dzisiaj o kanonie – ma on wymiar dwujęzykowy, dotyczy osobno literatury polskiej i obecnej u nas dość widmowo literatury światowej, przy czym ten drugi opiera się na książkach napisanych w oryginale przede wszystkim po angielsku. Nie chodzi mi teraz o to, byśmy zamieniali się wszyscy w krytyków anglo-globalizmu, ale byśmy dostrzegli, że taki układ rynku odtwarza globalne, zunifikowane hierarchie, nie tylko dublujące problemy istotne w zachodnim świecie języka angielskiego, czy konserwujące jego normy kulturowe i ekonomiczne, ale dające nam naskórkowe wrażenie kontaktu ze światem.

    Jakie są konsekwencje praktyczne tego układu? Najpierw te najbardziej przyziemne – ze wszystkich tłumaczy to właśnie tłumacze języka angielskiego zarabiają najmniej, bo też największy jest tu rynek i najwięcej osób go obsadza. To jest wątek paradoksalny, bo w jakiś sposób tłumacze ci reprezentują interesy hegemona, ale są na tym w gruncie rzeczy stratni. Wielu wydawców z pogranicza piractwa albo na wiecznym dorobku próbuje urywać po 50 zł na arkuszu, bo zawsze może szantażować tłumaczy, że znajdzie kogoś tańszego. Z drugiej strony zaś, tłumacze z „mniejszych” języków nie bardzo mogą sobie pozwolić na specjalizacje, o czym mówił Tomasz Kwiecień na spotkaniu z osobami zrzeszonymi w Stowarzyszeniu Tłumaczy Literatury. Ktoś, kto chce się utrzymać z tłumaczenia, musi brać praktycznie wszystkie zlecenia – od literatury popularnej, przez książki popularnonaukowe, dziecięce, po łapaną z rzadka literaturę wysoką. 

    Teraz poziom wyżej, ale dalej jesteśmy blisko ziemi: z angielskiego dostajemy największe barachło, często też przypadkowe rzeczy, opakowane jako „uniwersalne” i (w domyśle) „ważne”, bo „zachodnie”, szybko podchwycone, wydane, komentowane, chwalone przez duże media zagraniczne. Przykład: o #metoo wiemy najwięcej dzięki publikacjom amerykańskim, których popularność zagłusza bardzo słabe echo tego zjawiska w Polsce, a recepcja krytyczna takich słabizn jak „Kociarz” Kristen Roupenian daje pozór silnego i wywrotowego nurtu o wymiarze globalnym. W ten sposób zanika różnorodność, ale też powstaje skrzywiony obraz rzeczywistości, skrzywiony, bo reprodukujący postsekularną hierarchię wartości Pierwszego Świata.

    Wchodzimy poziom wyżej i dotykamy sufitu, co prawda nie szklanego: autorzy i autorki, a także wydawnictwa publikujące książki w innych językach nie są w stanie się przebić do dużych agencji sprzedających prawa, ani do zagranicznych wydawnictw biorących ich publikacje pod uwagę. Z reguły taki ruch udaje się wykonać tylko tym, którzy się najlepiej sprzedają, tym, którzy w pewien sposób reprodukują konwencje maistreamowej zachodniej prozy, ubarwiając je „kolorytem lokalnym”, a zatem dokonując pewnego rodzaju imitacji z lekką zmianą. Na podstawie ich książek budujemy często generalizujące wnioski, wyrabiamy sobie opinię na temat systemu wartości, wrażliwości, głównych bolączek ich kultur, uznając przekłady za reprezentatywne i typowe, a nie w jakiś sposób wyjątkowe. Jest to sąd uprawiony o tyle tylko, jeśli założymy że Szczepan Twardoch i Remigiusz Mróz – polscy autorzy na eksport –mogą reprezentować polską literaturę.

    O ile większość redaktorów i redaktorek nabywających dość dobrze wie, co się dzieje w literaturach anglo-języcznych i dość łatwo może samodzielnie zweryfikować wartość podsuwanych im przez agentów książek, o tyle w przypadku tytułów nie-anglojęzycznych skazana jest na pośredników i opinie recenzentów wewnętrznych, tłumaczy, agentów. Ten wydłużony ciąg sprawia, że świetni autorzy i autorki tułają się po różnych wydawnictwach, nie wywołując większej dyskusji krytycznej. Sofi Oksanen, pisząca po fińsku autorka o estońsko-fińskich korzeniach, w ciągu 12 lat wydała w Polsce 5 powieści w 3 wydawnictwach: Świat Książki, Czarne, Znak.

    Tymczasem tylko literatura pisana na peryferiach, w innych językach gwarantować może prawdziwy „koloryt lokalny”, bo to, co wytwarza literatura centrum, jest jedynie złudzeniem kulturowej odmienności i różnorodności. Jeden z badaczy zajmujących się tym tematem, Stephen Owen, porównuje produkcję literacką w języku angielskim do „food courts” – restauracji umieszczonych w galeriach handlowych. Obiecują nam orient, a wiadomo co dają.

     

     Tradycyjnie, tego rodzaju przemyśleń o rynku i życiu literackim dostarcza mi Festiwal Conrada, który od poniedziałku trwa w Krakowie. W tym roku jednak w sensie pozytywnym – bo KBF, jeden z organizatorów Festiwalu, nawiązał współpracę z siecią CELA, której głównym zadaniem jest wspieranie mniejszych języków, innych wizji świata i innych autorów, właśnie nie angielskich. CELA, podobnie jak programy rezydencjalne dla badaczy i badaczek, dla tłumaczek i tłumaczy, może się przyczynić do podważenia pozycji hegemona, choć nie oszukujmy się, z pewnością może to być lekkie nagryzienie. Ta sieć zadziała jednak wtedy, gdy wydawcy się o niej dowiedzą i powiedzą „sprawdzam” promowanym przez CELA osobom piszącym i tłumaczącym.

    W ramach projektu w 28 października w Krakowie będzie można spotkać i posłuchać fragmentów prozy:

    • Danieli Costy z Portugalii (w przekładzie Gabriela Borowskiego)
    • Nikki Dekker z Holandii (w przekładzie Olgi Niziołek)
    • Anna Beata Háblová (w przekładzie Agaty Wróbel)

    Współpraca: Festiwal Conrada.

  • Tłumacz to brzmi dumnie? Kwestionariusz tłumaczy – Jerzy Koch

    Tłumacz to brzmi dumnie? Kwestionariusz tłumaczy – Jerzy Koch


    Metryczka:

    1.            Od ilu lat tłumaczę?

    Prawie od zawsze, ale się jeszcze nie wy-tłumaczyłem… A tak na serio to od pierwszego roku studiów, kiedy w pierwszym tygodniu zajęć siedziałem już w bibliotece Instytutu Filologii Germańskiej UWr i przeglądając zachodnioniemieckie pismo „Akzente”, zacząłem tłumaczyć to, co mi się podobało. Był koniec lat 70., to była jakaś indiańska poezja, z niemieckiego przekładu na polski – szaleństwo. Za sobą miałem pierwsze publikacje własnych wierszy, a redaktor, dzięki któremu miało to miejsce, Ernest Dyczek, pisarz i tłumacz literatury niemieckojęzycznej, zaraził mnie pasją tłumaczenia i obsesją przebywania między językami.

    2.            Czy to moja główna praca i źródło dochodu?

    Nie, skądże. Poszedłem ścieżką akademicką. We wczesnych latach 80. po politycznym Berufsverbot na Uniwersytecie Wrocławskim, nieoficjalnie wprowadzonym wskutek mojego zaangażowania w NZS i internowania w stanie wojennym, podejmowałem się różnych zajęć w różnych miejscach i właśnie wtedy dojrzewała myśl o tłumaczeniu literatury jako poważnym zajęciu. W ciągu tych kilku lat zacząłem już na serio tłumaczyć. Z niemieckiego i z niderlandzkiego. Ale kiedy w końcu zatrudniono mnie na niderlandystyce, a był to wtedy dla mnie szczyt marzeń, nie chciałem już rzucić ani tłumaczeń, ani nauki o literaturze i starałem się łączyć jedno z drugim. Oba zajęcia jakoś siebie nawzajem wspierały, ale też kradły czas jedno drugiemu. Pamiętam, że na przełomie lat 80. i 90. Rysiek Turczyn zachęcał nas, tłumaczy literatury niderlandzkiej zatrudnionych na uczelniach, jak Zosia Klimaszewska czy Andrzej Dąbrówka, byśmy rzucili to w diabły i poświęcili się tylko przekładowi literackiemu. On dość wcześnie się na to zdecydował, ale w przypadku literatury niderlandzkiej byłby to skok na bardzo głęboką wodę. Poza tym ja zawsze chciałem tłumaczyć tylko to, co chciałem, czyli literaturę, nie lekturę. Usługówka, do której byłbym zmuszony żyjąc z tłumaczeń, mnie nie interesowała.

    Kwestionariusz:

    1. Swoją pierwszą książkę przełożyłem…

    …były to dwie książki. Pracowałem jednocześnie nad wyborem poezji, z jednej strony, mało znanego poety flamandzkiego, z drugiej holenderskiego klasyka awangardy. Tom antwerpskiego poety Guy van Hoofa pt. „Uskok” ukazał się w 1985 roku w kłodzkiej Witrynie Artystów, inicjując bibliofilską serię poezji niderlandzkiej oraz wieloletni cykl spotkań z kulturą Niskich Krajów w Kłodzkim Ośrodku Kultury. Równocześnie przekładałem wiersze wybitnego reprezentanta Pokolenia Lat 50. w Holandii – Luceberta. Był to wspólny projekt translatorski z Andrzejem Dąbrówką i Krzysztofem Karaskiem dla Wydawnictwa Literackiego. „Szkoła amsterdamska” ukazała się w 1986 roku w serii Humanum est.

    2.            Jak pracuję? W jakim rytmie?

    W rytmie rwanym: raz zrywami, raz skoncentrowany. Oczywiście, jeśli coś mam na warsztacie. Takie rozedrganie mi sprzyja. Przekład musi się odleżeć (jak ser holenderski) czy dojrzeć (jak południowoafrykański pinotage). Tłumacz musi się oderwać od pierwowzoru i zdystansować od własnego tekstu. Z etapu zachwytu, najpierw nad oryginałem, potem zakochania, we własnym przekładzie, trzeba wyrosnąć, nabrać krytycznego spojrzenia, wtedy mottem jest kill your darlings. Czas jest twoim sprzymierzeńcem. I przerwy w pracy. I rytm.

    3.            Autor, którego się boję…

    …? Nie boję się. Ani żyjących autorów, ani nieżyjących… Do wybitnego Harrego Mulischa dzwoniłem, bo coś pokiełbasił w niderlandzkim cytacie z „Sefer Jecira” w swojej powieści z 1998 roku „Procedura” (W.A.B. 2001; 2011). Spytałem fachowców z amsterdamskiej Fundacji ds. Literatury, ale bali się podjąć z wielkim pisarzem ten temat. No to sam zatelefonowałem do niego i dostałem zgodę, abym użył w swoim tłumaczeniu jego książki polskiego pełnego (?), a w każdym razie dłuższego przekładu fragmentu tej żydowskiej Księgi Stworzenia. Kiedy pracowałem nad słynną antykolonialną powieścią Multatulego z 1860 roku pt. „Maks Havelaar” (Ossolineum – Biblioteka Narodowa 1994), znajoma poetka z Belgii skonstatowała: „No, nie wybrałeś sobie najłatwiejszego pisarza!” A ja zaskoczony tym stwierdzeniem odparłem: „Wiesz jakoś tak tłumaczę… słowo po słowie, zdanie po zdaniu, obraz po obrazie, przecież nie na klęczkach, choć to wielki pisarz…”. Musiałem jej opowiedzieć anegdotę o Janie Styce, który malując panoramę „Golgota” naprzykrzał się podobno Jezusowi swoimi modłami, aż ten zmęczony namolnością malarza miał mu się ukazać mówiąc „Ty mnie nie maluj na kolanach, ty mnie maluj dobrze!”. Brak strachu nie znaczy, że wszystkiemu daję radę i potrafię świetnie przełożyć, ale samo zmaganie się z oporną materią jest warte próby. Znajomy chirurg, słysząc kiedyś mój wywód o procesie przekładania, powiedział, że w takim razie tłumacz jest jak lekarz, który przecież nie ma cały czas w głowie przekonania, że ratuje życie, tylko tnie, zszywa, ordynuje, leczy, bo ma do rozwiązania konkretny problem. Refleksja przychodzi później, bo się udało, bo coś schrzaniłeś…

    4.            Pozycja tłumacza w Polsce jest….

    Coraz lepsza. Mimo wszelkich niedogodności, żenujących stawek, nierealnych terminów, wydawnictw oszczędzających na dobrych redaktorach i wielu innych braków. Tłumaczki i tłumacze są bardziej doceniani niż w latach 80. czy 90. Dziś wielu wydawców już się nie dziwi, kiedy oczekujesz podania swojego nazwiska na okładce, bo skoro jesteś autorem przekładu, to powinieneś też współfirmować sukces lub brać odpowiedzialność za klęskę. Poza tym: Internet! Przecież o pozycji tłumaczy decyduje także dostęp do źródeł! Warto o tym mówić. Jestem z tego pokolenia, które z maszyny do pisania, nożyczek i kleju, przeszło na komputer i edytory tekstu, więc doceniam technikę. Holendrzy od lat inwestują w digitalizację swojej literatury, słowników, czasopism – to nieoceniona pomoc dla tłumacza. U nas także wiele się zmienia pod tym względem. No i mamy na ekranach cały świat i dostęp do wszelkich źródeł. Ileż to ja się dawniej nabiegałem po informacje do bibliotek, kiedy tłumaczyłem Multatulego, do ogrodu botanicznego, kiedy przekładałem wiersze Hugona Clausa, do Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów Polskich, kiedy tłumaczyłem Margę Minco, przy innych przekładach dzwoniłem do lekarzy, rozpytywałem przyjaciół i co tam jeszcze. Mówię o przełomie lat 80. i 90., choć pierwszy tzw. komputer osobisty miałem już w 1989 roku. Zbierałem encyklopedie w różnych językach i najróżniejsze słowniki. Wiem, że aktualnym dolegliwościom tłumaczy nie ulży porównanie z przeszłością, ale temu, kto bardzo narzeka, komu wydaje się, że gorzej już nie może być, zalecam wyzerowanie sytuacji: wyłączenie prądu albo przynajmniej internetu i tłumaczenie tekstu tak przez dzień lub dwa. Będzie jak z tym szmoncesem o kozie…

    5.            Do jakiego stopnia przekład uruchamia nowe możliwości polszczyzny?

    W takim samym stopniu co tzw. twórczość oryginalna. Zależy to rzecz jasna od inwencji autora przekładu. Ale powiedzmy sobie szczerze: tłumacze na język polski są polskimi pisarzami. Koniec i kropka! Ale jest ważny element, o którym dziś mówi się częściej niż dawniej; pisałem o tym w 1991 roku w moim doktoracie o recepcji literatury niderlandzkiej w Polsce. Po pierwsze, przekłady pojawiają się na zasadzie rozpoznawalności czy podobieństwa do dzieł literatury docelowej, albo na zasadzie obcości, a więc jako uzupełnienie jej braków, nawet jeśli nie odczuwa się tych braków (to jak z tablicą Mendelejewa, gdzie w układzie okresowym pozostawiono miejsca dla tych pierwiastków, które powinny były być, choć ich istnienia wtedy jeszcze nie potwierdzono). Po drugie, fakt, że całej tej wielkiej produkcji literatury tłumaczonej nie uwzględnia się w periodyzacji literatury polskiej, jest trwałym błędem metodologicznym polskiej nauko o literaturze. A przecież przekłady z obcych języków są immanentną jej częścią. Mój przekład wierszy poetki holenderskiej nie wzbogaca literatury niderlandzkiej, lecz polską. Tłumacze są pisarzami polskimi. Tłumaczenia są literaturą polską.

    6.            Jak to jest być tłumaczem z języków mniejszych w Polsce?

    Kiepsko. Nie chodzi tylko o tzw. mniejsze języki, ale także o popularność danego kręgu wśród polskich wydawców i publiczności, a to nie ma bezpośredniego związku z wartościami artystycznymi danego piśmiennictwa czy w ogóle literaturą jako taką. Pod tym względem obszar języka niderlandzkiego, bardzo zróżnicowany np. historycznie czy geograficznie (Holandia, Belgia/Flandria, Antyle, Surinam) i w związku z tym dość atrakcyjny tematycznie czy formalnie, nie jest u nas aż tak popularny jak, dla przykładu, Skandynawia. Zresztą kultura niderlandzka to w potocznej optyce polskiego odbiorcy przede wszystkim kultura wizualna, nie literacka. Wiele się zmienia, ale stereotypy pokutują. Czasem jednak nagle pojawia się zainteresowanie np. poezją afrikaans – jeszcze mniejszego języka z Afryki Południowej. Tutaj ważną rolę mają do odegrania festiwale literackie, które mogą i powinny zwracać uwagę także na tzw. mniejsze literatury i nie bać się wyzwań wydawniczych i artystycznych. Robi to np. Festiwal Miłosza, który zaprosił i Breytena Breytenbacha, i Antjie Krog. Obie książki autorów z tzw. małej literatury stały się u nas wydarzeniem.

    7.            Tłumaczowi nie wolno…

    Wolno. I to bardzo wiele. Tłumacz ma, że tak powiem, moralność sytuacyjną. Musi znać reguły, wybierać określone strategie, ale wolno mu je łamać, bo jest jak (każdy) pisarz artystą. Musi tylko sam rozpoznawać co, kiedy i jak. Jeśli tylko coś ma swoje uzasadnienie, wolno mu to zrobić. Ale rzecz jasna nie wolno mu nie brać za tę wolność odpowiedzialności.

    8.            Jaka jest rola tłumacza wobec przekładanego tekstu?

    Jest autorem. Pierwszym czytelnikiem, analitycznym, interpretującym. Przenicowuje tekst. Musi się stać tą poetką, tamtym powieściopisarzem, dramaturgiem, a potem zrzucić tę skórę, jak aktor. Jakiś czas temu w wywiadzie dla portalu Kulturapoznan.pl powiedziałem, że „Mulischem po polsku już byłem” i dlatego nie przyjąłem propozycji tłumaczenia kolejnej jego powieści, bo stylistycznie nie stanowiła już takiego wyzwania jak jego Procedura.

    9.            W przekładach innych szukam…

    Niczego konkretnego nie szukam, poza dobrą literaturą. Natomiast kiedy wyłapuję stylistyczne nieporadności, jest mi głupio – to forma tzw. zastępczego wstydu. Kiedy natrafiam na dobre czy doskonałe rozwiązania, to kibicuję, cieszę się, bo jestem pozbawiony zawodowej zazdrości; wynajduję przy okazji przykłady do moich zajęć z „Tłumaczenia Literackiego” dla studentów poznańskiej niderlandystyki.

    10.          W tłumaczeniu najbardziej nie lubię….

    Czasu przed i samego zabierania się za przekład. Przed pierwszym rozpoznaniem walką, kiedy jeszcze nie wiem, jak mi się polszczyzna będzie układać, zawsze jest nieznośne napięcie. Potem jest już dobrze. Świetne jest bycie w przestrzeni pomiędzy. Nie ma do niej dostępu ani mój autor, ani mój czytelnik. To moja domena. Poruszanie się od jednego do drugiego języka, to jak loty ptaka między lasem a koroną drzewa, w której dokładając drobne elementy buduje w końcu swoje gniazdo. Męczy się, ale ta praca ma sens. Swetlana Geier, tłumaczka Dostojewskiego czy Tołstoja na niemiecki, porównała translację do prasowania, tj. procesu, w którym materiał odzyskuje swoją pierwotną fakturę. Ja lubię prasować. Natomiast bolesne bywa końcowe odrastanie od oryginału, kiedy musisz mordować wszystkie swoje „darlings” i wydaje się, że tekst się wykrwawi. Ale cyzelowanie też dostarcza przyjemnych doznań.

  • Tłumacz to brzmi dumnie? Kwestionariusz tłumaczy – Tomasz Gałązka

    Tłumacz to brzmi dumnie? Kwestionariusz tłumaczy – Tomasz Gałązka

    Tłumacz to brzmi dumnie? Kwestionariusz

    Metryczka:

    1. Od ilu lat tłumaczę?

    Będzie dwadzieścia i jeden.

    2.         Czy to moja główna praca i źródło dochodu?

    Na szczęście niestety nie.

    Kwestionariusz:

    1.         Swoją pierwszą książkę przełożyłem…

    …bo miałem własny egzemplarz, a wydawca nie, a na Polconie fani się domagali, a obok siedział Marek S. Nowowiejski i szturchał mnie łokciem i mówił „No dawaj, co ci szkodzi”, a później na tym samym moim egzemplarzu pracował także redaktor. Partyzanckie czasy.

    2.         Jak pracuję? W jakim rytmie?

    Jako regularny etatowiec z rodziną, a od niedawna także i młodym psem, nie mogę narzekać na rutynę w rozkładzie dnia. Jeśli już, to na jej brak. Na tłumaczenia muszę sobie znajdować czas, póki co jakoś się to udaje, choć fajnie byłoby częściej się wysypiać.

    3.         Autor, którego się boję…

    Imię ich Legion, czarna lista rośnie, bo choć napisać książkę może każdy, dalece nie każdy powinien. Nie dziwi mnie więc przypadek autorki, której każda kolejna książka ma w Polsce innego tłumacza.

    4.         Pozycja tłumacza w Polsce jest….

    …skomplikowana, niejednoznaczna i trudna do uchwycenia. Ilu nas, tyle indywidualnych pozycji, i tyleż osobniczych reakcji na te pozycje. Moja? Nie narzekałbym, gdyby płacili mi więcej i dawali do zrobienia więcej książek ze strzelaniem, ale też na przykład nie czuję się pokrzywdzony brakiem publicznego zainteresowania.

    5.         Do jakiego stopnia przekład uruchamia nowe możliwości polszczyzny?

    Plus minus do takiego, w jakim oryginał uruchamia nowe możliwości języka macierzystego. Amos Tutuola robił z angielszczyzną rzeczy wielkie, Ernestyna Skurjat oddała je po polsku wyśmienicie. Nie wierzę jednak, by podobne wyzwanie stawiali swoim tłumaczom Danielle Steel czy Robert Ludlum.

    6.         Jak to jest być tłumaczem z języka angielskiego w Polsce?

    Trochę tak, jak być historykiem, lekarką, czy pracownikiem call center. A trochę nie. Każdy z nas oglądał parę odcinków Wołoszańskiego i Ostrego dyżuru, każdemu zdarzało się rozmawiać przez telefon i poznał parę słówek po angielsku, ba, jest przecież nawet Google Translate! A jednak na szczęście nie zajmuję się leczeniem ludzi.

    (Aha – no i na pewno zupełnie inaczej, niż być tłumaczem z języka angielskiego w USA, na przykład.)

    7.         Tłumaczowi nie wolno…

    …przechodzić przez ulicę na czerwonym, kantować na podatkach, dawać fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu (da się pod to podciągnąć także wierność oryginałom tłumaczonych tekstów). Generalnie trzymałbym się tu kodeksu karnego.

    8.         Jaka jest rola tłumacza wobec przekładanego tekstu?

    Im bliższa katalitycznej, tym lepiej – bez obecności tłumacza przekład nie nastąpi, ale byłoby fajnie, gdyby tłumacz nie wnosił w produkt końcowy zanieczyszczeń.

    9.         W przekładach innych szukam…

    Czystej, zwierzęcej (to nienajwłaściwszy przymiotnik, ale trudno) przyjemności z lektury. Czasem błędów, ale to dopiero wtedy, kiedy mi już podpadną.

    10.       W tłumaczeniu najbardziej nie lubię….

    …tego, że książki świetne kończą się dziwnie szybko, a te złe dziwnie ciągną i ciągną. To jest po prostu skandal. No i że nie dostaję ostatnio książek o strzelaniu i mordobiciu.

    Tomasz Gałązka – tłumacz z języka angielskiego, nominowany do Nagrody Odnalezione w tłumaczeniu w 2019 roku za przekład Bena Fountaina „Długi marsz w połowie meczu” ( i jest to przekład wybitny!! – wtręt niebiograficzny PM). Przełożył też „Elegię dla bidoków” Vance’a, „Czarnobyl” Brown.

    Cykl powstaje pod patronatem Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury.