Tag: przekład literacki

  • Dania orientalne w galerii handlowej, czyli literatura peryferii

    Dania orientalne w galerii handlowej, czyli literatura peryferii

    Przewaga języka angielskiego na rynku wydawniczym jest tak duża, że wydaje nam się oczywista. Jednocześnie sprawia ona, że wszystkie pozostałe języki i ich literatury stają się peryferiami, a angielski trwale zajmuje pozycję hegemona, którego właściwie nic nie jest w stanie naruszyć. W Polsce ponad 55% produkcji wydawniczej to przekłady z angielskiego, pozostałe 45% zajmuje polski i wszystkie pozostałe języki.

    Ten układ sprawia, że – jeśli w ogóle można mówić jeszcze dzisiaj o kanonie – ma on wymiar dwujęzykowy, dotyczy osobno literatury polskiej i obecnej u nas dość widmowo literatury światowej, przy czym ten drugi opiera się na książkach napisanych w oryginale przede wszystkim po angielsku. Nie chodzi mi teraz o to, byśmy zamieniali się wszyscy w krytyków anglo-globalizmu, ale byśmy dostrzegli, że taki układ rynku odtwarza globalne, zunifikowane hierarchie, nie tylko dublujące problemy istotne w zachodnim świecie języka angielskiego, czy konserwujące jego normy kulturowe i ekonomiczne, ale dające nam naskórkowe wrażenie kontaktu ze światem.

    Jakie są konsekwencje praktyczne tego układu? Najpierw te najbardziej przyziemne – ze wszystkich tłumaczy to właśnie tłumacze języka angielskiego zarabiają najmniej, bo też największy jest tu rynek i najwięcej osób go obsadza. To jest wątek paradoksalny, bo w jakiś sposób tłumacze ci reprezentują interesy hegemona, ale są na tym w gruncie rzeczy stratni. Wielu wydawców z pogranicza piractwa albo na wiecznym dorobku próbuje urywać po 50 zł na arkuszu, bo zawsze może szantażować tłumaczy, że znajdzie kogoś tańszego. Z drugiej strony zaś, tłumacze z „mniejszych” języków nie bardzo mogą sobie pozwolić na specjalizacje, o czym mówił Tomasz Kwiecień na spotkaniu z osobami zrzeszonymi w Stowarzyszeniu Tłumaczy Literatury. Ktoś, kto chce się utrzymać z tłumaczenia, musi brać praktycznie wszystkie zlecenia – od literatury popularnej, przez książki popularnonaukowe, dziecięce, po łapaną z rzadka literaturę wysoką. 

    Teraz poziom wyżej, ale dalej jesteśmy blisko ziemi: z angielskiego dostajemy największe barachło, często też przypadkowe rzeczy, opakowane jako „uniwersalne” i (w domyśle) „ważne”, bo „zachodnie”, szybko podchwycone, wydane, komentowane, chwalone przez duże media zagraniczne. Przykład: o #metoo wiemy najwięcej dzięki publikacjom amerykańskim, których popularność zagłusza bardzo słabe echo tego zjawiska w Polsce, a recepcja krytyczna takich słabizn jak „Kociarz” Kristen Roupenian daje pozór silnego i wywrotowego nurtu o wymiarze globalnym. W ten sposób zanika różnorodność, ale też powstaje skrzywiony obraz rzeczywistości, skrzywiony, bo reprodukujący postsekularną hierarchię wartości Pierwszego Świata.

    Wchodzimy poziom wyżej i dotykamy sufitu, co prawda nie szklanego: autorzy i autorki, a także wydawnictwa publikujące książki w innych językach nie są w stanie się przebić do dużych agencji sprzedających prawa, ani do zagranicznych wydawnictw biorących ich publikacje pod uwagę. Z reguły taki ruch udaje się wykonać tylko tym, którzy się najlepiej sprzedają, tym, którzy w pewien sposób reprodukują konwencje maistreamowej zachodniej prozy, ubarwiając je „kolorytem lokalnym”, a zatem dokonując pewnego rodzaju imitacji z lekką zmianą. Na podstawie ich książek budujemy często generalizujące wnioski, wyrabiamy sobie opinię na temat systemu wartości, wrażliwości, głównych bolączek ich kultur, uznając przekłady za reprezentatywne i typowe, a nie w jakiś sposób wyjątkowe. Jest to sąd uprawiony o tyle tylko, jeśli założymy że Szczepan Twardoch i Remigiusz Mróz – polscy autorzy na eksport –mogą reprezentować polską literaturę.

    O ile większość redaktorów i redaktorek nabywających dość dobrze wie, co się dzieje w literaturach anglo-języcznych i dość łatwo może samodzielnie zweryfikować wartość podsuwanych im przez agentów książek, o tyle w przypadku tytułów nie-anglojęzycznych skazana jest na pośredników i opinie recenzentów wewnętrznych, tłumaczy, agentów. Ten wydłużony ciąg sprawia, że świetni autorzy i autorki tułają się po różnych wydawnictwach, nie wywołując większej dyskusji krytycznej. Sofi Oksanen, pisząca po fińsku autorka o estońsko-fińskich korzeniach, w ciągu 12 lat wydała w Polsce 5 powieści w 3 wydawnictwach: Świat Książki, Czarne, Znak.

    Tymczasem tylko literatura pisana na peryferiach, w innych językach gwarantować może prawdziwy „koloryt lokalny”, bo to, co wytwarza literatura centrum, jest jedynie złudzeniem kulturowej odmienności i różnorodności. Jeden z badaczy zajmujących się tym tematem, Stephen Owen, porównuje produkcję literacką w języku angielskim do „food courts” – restauracji umieszczonych w galeriach handlowych. Obiecują nam orient, a wiadomo co dają.

     

     Tradycyjnie, tego rodzaju przemyśleń o rynku i życiu literackim dostarcza mi Festiwal Conrada, który od poniedziałku trwa w Krakowie. W tym roku jednak w sensie pozytywnym – bo KBF, jeden z organizatorów Festiwalu, nawiązał współpracę z siecią CELA, której głównym zadaniem jest wspieranie mniejszych języków, innych wizji świata i innych autorów, właśnie nie angielskich. CELA, podobnie jak programy rezydencjalne dla badaczy i badaczek, dla tłumaczek i tłumaczy, może się przyczynić do podważenia pozycji hegemona, choć nie oszukujmy się, z pewnością może to być lekkie nagryzienie. Ta sieć zadziała jednak wtedy, gdy wydawcy się o niej dowiedzą i powiedzą „sprawdzam” promowanym przez CELA osobom piszącym i tłumaczącym.

    W ramach projektu w 28 października w Krakowie będzie można spotkać i posłuchać fragmentów prozy:

    • Danieli Costy z Portugalii (w przekładzie Gabriela Borowskiego)
    • Nikki Dekker z Holandii (w przekładzie Olgi Niziołek)
    • Anna Beata Háblová (w przekładzie Agaty Wróbel)

    Współpraca: Festiwal Conrada.

  • Pamięć albańska

    Pamięć albańska

     

    Twoje ciało porzuca cię w błocie; twoje ciało cię zdradza.

    Ciało jest tylko wodą i węglem.

     

    Miałem siedemnaście lat, kiedy pewnego ranka,

    po nocnych koszmarach, z 41 stopniami gorączki i z zapaleniem płuc,

    obudziłem się w celi w kałuży własnego moczu.

    Nie byłem już dzieckiem i jeszcze nie mężczyzną…

     

    A potem w obozie pracy na bagnach

    widziałem kapłana, który zbierał przegniłe niedopałki,

    aby zaciągnąć się choć raz i poczuć zapach tytoniu.

     

    Ale kiedy zobaczyłem, jak były profesor Sorbony

    grzebie ukradkiem w śmieciach, szukając skórki arbuza,

    którą wytarł w spodnie i połknął bez gryzienia,

    byłem świadkiem upadku pięciu tysięcy lat cywilizacji

    w jednej chwili.

     

    Oczywiście, to zawsze wina świadka,

    niewłaściwego spojrzenia w niewłaściwym miejscu.

    Bez świadka nie mielibyśmy nawet krematoriów,

    a z nozdrzy historii unosiłby się tylko biały dym.

     

    Luljeta Lleshanaku to albańska poetka, urodzona w 1968 roku w rodzinie prześladowanej przez reżim Envera Hodży. Dzieciństwo spędziła na wsi, bo jej rodzina – w ramach działań wymierzonych w przeciwników politycznych Hodży – została zesłana na głęboką prowincję. Na studia trafiła, mając 24 lata w 1992 roku, po upadku komunizmu. Dzisiaj pełni obowiązki kierowniczki ośrodka badawczego zajmującego się dokumentowaniem zbrodni przeciwko narodowi popełnionych w czasie władzy Hodży.

    W tomie „Więgiel i woda” znajduje się poemat pod tym samym tytułem, opisujący, w jaki sposób ludzka jednostka – ta właśnie składająca się głównie z wody i węgla – jest miażdżona przez system polityczny. Lleshanaku z premedytacją zaciera ślady bezpośredniego kontekstu politycznego, tak że mamy wrażenie lektury tekstu o obozach nazistowskich, na co wskazuje głód, błoto, obozowy strój, ogolona głowa, apel, błoto pod nogami. Dzięki temu wyłania się obraz uniwersalny, studium upokorzenia, złamania, kary. Istotne są jednak różnice i ten punkt wyjścia do poetyckiej refleksji, który tutaj pozostaje ukryty. Obozy pracy, funkcjonujące na terenie Albanii, stosunkowo małe (w porównaniu ze skalą nazistowskich obozów pracy), zaciągały więźniów z kolejnych pokoleń, działały przez dziesięciolecia zgodnie z instrukcją opracowaną w latach 40. Wyzwolenia dotyczy właśnie ostatnia część poematu Lleshanaku, w której opisuje ona wypuszczenie więźnia po 40 latach odsiadki. Życie poza więzieniem kompletnie mu ucieka, nie zna, nie pamięta jego reguł, został całkowicie ukształtowany przez obóz pracy. Wolność jest zatem nową formą kary, nowym upokorzeniem. Jej bohater postanawia zatem jechać nad morze, na sam koniec Albanii. Opis drogi sugeruje, że obozem, który stanowi u Lleshanaku podstawę dla tej lirycznej scenografii, jest najsłynniejszy i najcięższy obóz w Spaçu. Założono go w 1968 roku – w tym samym, w którym Lleshanaku przyszła na świat i w tym samym, w którym Albania zabroniła całkowicie swoim obywatelom wyjeżdżać za granicę, gdy nastąpiło pełne odcięcie kraju od świata. W Spaçu przebywało ok. 5 tysięcy więźniów, pospołu kryminalnych i politycznych i miały w nim miejsce dwa bunty – w 1973 i 1985 roku, oba krwawo stłumione, zakończone wyrokami śmierci dla „prowodyrów”. Obóz ten znajduje się wysoko w górach, w głębi Albanii, a więźniów używano do wydobywania pirytu. Po upadku komunizmu próbowano miejsce po obozie otoczyć pamięcią, potraktować jako przestrzeń dziedzictwa i męki, w 2011 roku jednak władze albańskie zgodziły się na otwarcie nowej kopalni, w której znów, na trupach ofiar systemu, prowadzi się wydobycie. Fatos Lubonja, pisarz i sekretarz albańskiego Komitetu Helsińskiego więziony w Spaçu przez 17 lat, napisał: „Ludzie chcą pieniędzy, a nie historii”.

    O tym właśnie opowiada poemat Lleshanaku, w którym woda i węgiel wcale nie stanowią odniesienia do triumfu nauki, ani nawet nie są ożywieniem toposu „memento mori” w nowoczesnej, naukowej formie. Woda i węgiel, przybierające na chwilę kształt człowieka, to materiał, który autorytarny system musi zagospodarować, wykorzystać, gdzieś umiejscowić. Najchętniej oczywiście – w obozie, jednym miejscu, gdzie władza może mieć poczucie pełnej kontroli nad niesfornymi obywatelami.

    Lleshanaku opisuje tutaj losy jednego więźnia – everymana, który trafia w szpony systemu jako nastolatek, wychodzi zaś z niego jako człowiek stary i złamany. Przez lata obserwuje, co robi z godnością ludzką głód, bicie, upokarzanie. Chłopak, który w trzeciej części poematu zastanawia się po aresztowaniu, czy ma chronić włosy czy genitalia, później martwi się tylko tym, by nie znaleźć się w ostatnim szeregu robotników zmierzających do kopalni, bo to ich się leje, rani tak, że nie mają siły pracować. W tej perspektywie woda i węgiel są zatem nie tylko materią, ale też materią plastyczną i bezmyślną, możliwą do dowolnego kształtowania. Podatną na powtarzalne bodźce. Lleshanaku dość przewrotnie zabiera głos w tradycyjnej dyskusji o tym, czy człowiek jest istotą fizyczną czy duchową i mówi, że obóz, a szerzej nawet – albańskie państwo totalitarne – weryfikuje odpowiedź jednoznacznie. Miażdżąca jest tutaj jej ironia, fraza „Oczywiście, to zawsze wina świadka, /niewłaściwego spojrzenia w niewłaściwym miejscu. /Bez świadka nie mielibyśmy nawet krematoriów,/ a z nozdrzy historii unosiłby się tylko biały dym”. Ten świadek to właściwie świadkini, sama poetka, która ustawia się w pozycji patrzącej przez dekady wstecz, wyobraża sobie przeszłość. Jednocześnie jednak ona sama także podlega prawom biologii oraz historii i w innym wierszu z tego zbioru pisze o dziedziczeniu – ustawia siebie jako kontynuatorkę swej rodziny, czwarte pokolenie, z mocną pamięcią o ojcu i dziadku i nikłą wiedzą o pradziadku, którego chłopskiego pochodzenie sprawiło, że nie pozostało po nim zbyt wiele śladów. Znacząca jest tutaj także zmienność płci: w bardzo tradycyjnym społeczeństwie albańskim pozycja kobiet jest niższa i ograniczona do spraw domowych. Być może właśnie dlatego w poemacie Lleshanaku konstruuje postać męską. We wcześniejszym wierszu „Rzeczywistości poziome” ona jest ciągiem dalszym historii męskiej – od pradziadka, przez dziadka i ojca, wprost do niej: „Oni tylko chcą raz jeszcze dotknąć świata poprzez mnie”. Nie tylko płeć jednak wyznacza tu napięcie, ale też świadomość własnej podmiotowości, zaangażowania. Oni wszyscy bowiem: „Mój ojciec, jego ojciec i jego dziadek nie próbują niczego zmienić/ani niczemu sprzeciwić; czują się odświeżeni/ jak po umyciu szarym mydłem tymczasowości”. Jej perspektywa jest już zupełnie inna i zostaje rozwinięta w jeszcze innym wierszu z tego zbioru, gdy Lleshanaku zapisuje wyimaginowany dialog z kimś, kto nie podległ nigdy wyrafinowanym naciskom politycznym, kto nie rozumie, jak społeczeństwo albańskie mogło znosić życie w tym systemie i dlaczego nie podjęło walki o godność.

    Ale prawa chemii tak nie stanowią.

    Jedyną misją wody i węgla

    jest przeżyć za wszelką cenę.

    – zapisuje swą odpowiedź Luljeta Lleshanaku.

     

     Luljeta Lleshanaku

    Woda i węgiel

    Tom Lleshanaku w przekładzie Doroty Horodyskiej jest nominowany do Europejskiego Poety Wolności w tym roku.

    Partnerem tego cyklu, prezentującego wszystkie finałowe książki, jest Instytut Kultury Miejskiej w Gdańsku, organizator Nagrody.

    Zdjęcie: Pasztilla aka Attila Terbócs, CC BY-SA 4.0 <https://creativecommons.org/licenses/by-sa/4.0>, via Wikimedia Commons

  • Kwestionariusz tłumaczy – Olga Czernikow

    Kwestionariusz tłumaczy – Olga Czernikow

    Kwestionariusz tłumaczy:

    1. Kiedy przełożyła Pani swoją pierwszą książkę? 

    W 2008 roku.

    2. W jakim rytmie Pani pracuje?

    W dość nieregularnym. Tłumaczenie nie jest niestety moim głównym zajęciem, dlatego pracuję, kiedy mogę i gdzie mogę. Najczęściej w domu, ale zdarzało mi się tłumaczyć lub poprawiać swój przekład w tramwajach, autobusach, stołówkach, kanciapach dla lektorów czy salach prób. Często też tłumaczę w ruchu i to jest chyba mój ulubiony sposób: po prostu zapamiętuję problematyczny fragment i idę z nim na spacer, a potem chodzę tak długo, aż znajdę rozwiązanie. Oczywiście tę metodę można stosować tylko „lokalnie”, na konkretnych, dających się wyodrębnić fragmentach, które potem trzeba wszyć w całość – i to tak, żeby nie było widać szwów. A ta całość powstaje już w warunkach stacjonarnych. W domu najchętniej pracuję bardzo wcześnie rano, jeszcze przed świtem, bo wtedy – tak to sobie naiwnie wyobrażam – cały świat jeszcze śpi i nie będzie próbował czegoś ode mnie chcieć. 

    3. Dlaczego tłumaczenie może być przyjemne? Czy jest raczej źródłem cierpień?

    Bardzo przyjemny jest dla mnie etap wmyślania się w tekst, odkrywania jego wewnętrznych powiązań, wsłuchiwania się w jego oddech, puls. Potem następuje jeszcze przyjemniejszy proces dostrajania się do oryginału, szukania odpowiedniej tonacji i artykulacji, czemu towarzyszy ekscytujące i wyzwalające poczucie, że w tym duecie nigdy nie trzeba grać unisono, że można tworzyć harmonie i kontrapunkty, a tu i ówdzie nawet małe improwizacyjne kadencje. Tak, to wręcz upajające. Tyle że ta przyjemność obarczona jest dość dużym ryzykiem, bo wystarczy drobne wykoślawienie rytmu, omsknięcie przy wyborze rejestrów czy niefortunne rozłożenie akcentów – i wszystko zaczyna brzmieć fałszywie. Świadomość tego ryzyka, mimo że jest chyba pożyteczna (bo chroni przed kompromitującymi wpadkami i przed zgubnym przeświadczeniem o własnej wirtuozerii), bywa – przynajmniej u mnie – także źródłem cierpień, ponieważ nierzadko prowadzi do stanów obsesyjnej wręcz nieufności wobec języka przekładu, a w końcu również wobec języka jako takiego. Co słowo, to podejrzenie: że może to kalka, że może zwiodła mnie etymologia, że może to echo czyjegoś idiolektu, że może ten rzeczownik wcale się nie lubi z tym czasownikiem i tak dalej, i tak dalej, aż w końcu dochodzę do punktu, w którym każde słowo w każdym języku wydaje mi się tworem nieostatecznym i niekoniecznym, a każdy tekst, w tym również przekład – jakimś negatywem wszystkich niezrealizowanych potencjalności. No, nie są to przyjemne stany.

    4. Czy jest jakiś autor, którego się Pani boi? 

    Właściwie przed wszystkimi autorami odczuwam coś w rodzaju tremy, ale to uczucie zbliżone do tego, które towarzyszy zawiązywaniu chyba każdej znajomości. Czyli ciekawość połączona z obawami o to, czy uda się znaleźć wspólny język (jakkolwiek paradoksalnie by to brzmiało w kontekście przekładu). Oczywiście są autorzy, których tak czy inaczej nie tłumaczę – nie tyle dlatego, że się ich boję, ile z tej racji, że piszą o sprawach, o których nie mam pojęcia (nie wpakowałabym się więc raczej w książkę o, dajmy na to, piłce nożnej czy o Instagramie), albo że najzwyczajniej w świecie ich gusta są zbyt odległe od moich (nie bardzo na przykład pociąga mnie dosadny humor i w ogóle wszelka przaśność, więc tłumacząc coś takiego, tylko bym się umordowała – a po co, skoro ktoś inny mógłby to zrobić z łatwością i jeszcze się przy tym zdrowo pośmiać).

    5. Co wywołuje największą radość tłumacza? A co jego rozpacz? 

    O rozpaczy powiedziałam już chyba aż za dużo, a co do radości: zdarzają się momenty, kiedy w przekładanym tekście odnajduję coś, co zaskakująco rezonuje z jakimś moim dawnym, nie całkiem jasnym dla mnie samej spostrzeżeniem, z jakąś nie sformułowaną, ale domagającą się tego sformułowania myślą, i co temu spostrzeżeniu czy tej myśli nagle nadaje precyzyjny wyraz i kształt. To trudne do opisania, przyprawiające o zawrót głowy doznanie. Wyobrażam sobie, że coś podobnego mógł czuć Franciszek Pik Mirandola podczas pracy nad Fragmentami Novalisa, w których, jak pisał, odkrywał „rzeczy wprost jakby zgodne” z jego zapiskami w dzienniku. U Pika te olśnienia w ogóle były zakrojone na szeroką skalę – ale cóż się dziwić, skoro on nawet śnił to samo co Novalis!

    Oprócz tego bardzo mnie cieszy, kiedy bliskiej osobie, czy też – mówiąc ogólniej – osobie, której zdanie jest dla mnie ważne, spodoba się przełożona przeze mnie książka. Nawet nie sam przekład, po prostu książka. To dla mnie zawsze wielka radość i wielka nagroda. Tak, tłumaczę głównie dla przyjaciół.

    6. Kiedy stawia Pani kropkę? 

    Kiedy naprawdę muszę, to znaczy kiedy wydawca przestaje odpowiadać na moje maile z prośbami o poprawienie jeszcze tego jedno powtórzenia w czwartym wierszu od dołu na siedemdziesiątej pierwszej stronie.

    7. Jaka jest pozycja tłumacza w Polsce?

    Na pewno lepsza niż, powiedzmy, dziesięć czy nawet pięć lat temu – i duża w tym zasługa Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury, które jest konkretną, widzialną i słyszalną siłą w walce (to militarne słownictwo jest tu niestety uzasadnione) o interesy tłumacza. Dzięki cierpliwej działalności edukacyjnej STL-u, ale i osób niezrzeszonych, zwolennicy wydawniczego feudalizmu stopniowo zaczęli się przełamywać i teraz już większość z nich liczy się z faktem, że tłumaczowi też trzeba zapłacić i że w dobrym tonie jest zrobić to, zanim dostanie się wezwanie do sądu. Jeszcze tylko przekonać niektóre media, że nie wszystkie książki były od razu po polsku, oświecić „nieświadomych” wydawców, czym jest licencja oraz co należy zrobić po jej wygaśnięciu, i będziemy tu mieć jak w raju.

    8. Czy tłumacz jest mecenasem literatury, jaką przekłada? Promotorem języka obcego? 

    Myślę, że dobry tłumacz może być kimś w rodzaju ambasadora danej literatury czy danego autora. Tylko że w czasach, w których czytanie książek nie jest zbyt popularnym zajęciem ani szczególnie hołubioną cnotą, musiałoby się to pewnie wiązać ze wzmożoną aktywnością w sferze publicznej – a, o ile mi wiadomo, nie każdy tłumacz to lubi. Promotorem języka? Już chyba nie, teraz w tej roli lepiej się sprawdzają korporacje oferujące atrakcyjną pracę w młodym, dynamicznym zespole i w przyjaznej atmosferze benefitów z możliwością rozwoju osobistego.

    9. Czy tłumacz coś musi? A może czegoś mu nie wolno?

    Nie mnie formułować uniwersalne nakazy czy zakazy, powiem więc tylko, na co pozwalam lub nie pozwalam samej sobie. Przede wszystkim narzucam sobie pewien rygor logiczny, czyli pilnuję, żeby nawet najbardziej zawiłe zdania były komunikatywne, patrzę, czy jakieś wyrazy nie wylądowały w środowisku wrogim ich naturze, wreszcie: sprawdzam, czy między kolejnymi zdaniami jest odpowiednia ciągłość i czy związek przyczynowo-skutkowy nie został zaburzony. To niby oczywistości, ale wydaje mi się, że łatwo o nich zapomnieć. No i staram się po sobie sprzątać, to znaczy nigdy nie mówię: „Dobra tam, to już zrobi redakcja albo korekta”. Redaktorzy i korektorzy są różni – jedni bardzo się angażują w pracę nad tekstem i zauważają mnóstwo rzeczy, których tłumacz mimo najlepszych chęci nigdy by nie spostrzegł, inni ograniczają się do wyłapywania literówek i poprawiania „ale również” na „lecz także” albo „stanowi” na „tworzy”. Ani jedni, ani drudzy nie muszą jednak wgryzać się w materię oryginału ani czytać w myślach tłumacza. Jeśli chodzi o grubsze kwestie, takie jak sens jakiegoś fragmentu czy zawarte w tekście aluzje, wolę sama za nie odpowiadać, bo w końcu przekład ma mówić moim głosem (nie znaczy to oczywiście, że głos redaktora czy redaktorki brzmi brzydko – brzmi po prostu inaczej). Co do drobiazgów typu przecinki, też zwracam na nie uwagę, bo po co przysparzać komuś pracy. 

    Pozwalam sobie za to na pewną swobodę w podejściu do (lub odejściu od) oryginału, ale wtedy co jakiś czas oglądam się za siebie i sprawdzam, czy przypadkiem nie tracę go z pola widzenia.

    10. Do jakiego stopnia przekład uruchamia nowe możliwości polszczyzny?

    Powiedziałabym, że do takiego samego jak dzieło napisane po polsku.

    11. Czy tłumaczenie może stworzyć język, którego nie ma w języku docelowym? Jakiś socjolekt? Dialekt?

    Tak, ale wymaga to śmiałości i znakomitego opanowania rzemiosła. Już „zwykła” gwara zmusza do solidnego główkowania, bo trzeba zdecydować, czy przełożyć ją w skali jeden do jednego (czyli za pomocą konkretnej gwary w języku docelowym), czy wykoncypować jakąś mieszaninę gwar, czy może oddać tę brzmieniową odmienność za pomocą zupełnie innych środków. A potem trzeba zrealizować swój zamysł konsekwentnie i ze znajomością rzeczy, jednocześnie dbając, by czytelnik coś z tego zrozumiał. To trudna sztuka, ale znam takich, którzy mają ją w małym paluszku – na przykład Agatę Wróbel, która w powieści Z Baťą w dżungli Markéty Pilátovej pięknie i z polotem odwzorowała dialekt hanacki, czy Sebastiana Musielaka, który (wiem z pewnego źródła!) w powstającym właśnie tłumaczeniu Polowania na małego szczupaka Juhaniego Karili szykuje dla nas prawdziwą gwarową (i nie tylko taką) bombę.

    Równie trudno, a może i trudniej, jest oddać idiolekt postaci czy jakiejś grupy, bo wtedy – jak przypuszczam – trzeba stworzyć jego ekwiwalent praktycznie od zera. Było w polskich przekładach trochę takich przypadków. Mnie najbardziej zapadł w pamięć (no dobrze: powalił mnie na kolana) zjidyszyzowany wszechświat językowy Związku żydowskich policjantów Michaela Chabona w wykonaniu Barbary Kopeć-Umiastowskiej. Koloryt, zaśpiew, emigrancka gadka, soczyste określenia, neologizmy – wszystko tam było doskonale trafione i wyważone, a przy tym w jakiś cudowny sposób nieokiełznane, wariackie. Do dziś – a czytałam to ładnych parę lat temu – mam w głowie wiele powiedzonek, a nawet całych fragmentów z tej powieści.

     

    12. Czy można przygotować przekład, który nie będzie się starzał?

    Nie przesadzałabym z tym starzeniem się przekładów. W ogóle chyba jesteśmy trochę niesprawiedliwi – kiedy oryginał brzmi nam archaicznie, kiwamy głową i wzdychamy ze zrozumieniem: „No tak, wtedy tak się po prostu mówiło”, a kiedy analogiczna sytuacja zachodzi w tłumaczeniu, w najlepszym przypadku kwitujemy to pobłażliwym prychnięciem: „Pfff, niezła ramotka”. To nie fair. Zarówno oryginał, jak i przekład są świadectwem stanu języka (i kultury) w danym miejscu i czasie – tylko tyle i aż tyle. Oczywiście jako kontrargument mógłby tu paść casus Szekspira i jego niezliczonych przekładów, których aktualność jest nieustannie rewidowana. Ale spójrzmy prawdzie w oczy: Szekspir to zupełnie inna kategoria, to jest artyzm w stanie chemicznie czystym, absolutny punkt odniesienia – a jako taki w ogóle nie powinien być brany pod uwagę w tej rozgrywce, bo żaden przekład nie odtworzy w pełni tych wszystkich magicznych formuł, tego kryształowo pięknego tragizmu. 

    W dyskusjach o trwałości przekładów najczęściej mówi się o relacji przekład–oryginał, ale warto wziąć też pod uwagę stosunek przekładu na dany język do rówieśnego mu tekstu oryginalnego w tymże języku. Mam wrażenie, że i w tym zestawieniu przekład jest na straconej pozycji, że jakoś automatycznie zakłada się jego krótszą datę ważności. Właściwie dlaczego? Jest w tym przekonaniu jakaś nie wypowiedziana sugestia, że przekład to importowany towar, który po drodze pewnie nieźle się potłukł, a tu i ówdzie ani chybi i nadgnił. A przecież wiemy, że dobry i wrażliwy tłumacz potrafi nie tylko zapewnić bezpieczny transfer, ale też sprawić, że owoc myśli autora pięknie dojrzeje podczas długiej podróży z języka A do języka B. 

    13. W jaki sposób należy myśleć o tekście, by zachować jego językową odrębność w polszczyźnie?

    Trzeba po prostu uważnie go słuchać, wyławiać powiązania między poszczególnymi elementami, sprawdzać, czy dane sformułowanie znalazło się w tekście przez przypadek, czy też jest świadomym zabiegiem autora, tropić wszystkie wychylenia od normy językowej. A potem przekuć wnioski z tych badań w zdania i akapity, chuchając i dmuchając, żeby tekst nie stracił rumieńców.

    14. W jakich rejestrach szukała Pani inspiracji do przekładu nominowanego do nagrody?

    W bardzo, bardzo różnych. Wertowałam najrozmaitsze teksty: od kioskowych książeczek z dowcipami, przez artykuły naukowe, po staropolskie kazania, czytałam też sporo poezji, bajek, ptasiarskich kompendiów. No i jak zwykle dużo podsłuchiwałam na przystankach.

  • Kwestionariusz tłumaczy – Teresa Tyszowiecka blasK!

    Kwestionariusz tłumaczy – Teresa Tyszowiecka blasK!

    1. Kiedy przełożyła Pani swoją pierwszą książkę?

    Pierwszą książkę – „Magical Child” J.C. Pearce’a przełożyłam w lecie 1981, ale zanim została oddana do druku, nastał stan wojenny i maszynopis został w zaplombowanym wydawnictwie, a gdy po roku – hokus pokus! – plombę zdjęto, maszynopisu nie było. Następną książkę przełożyłam prawie dziesięć lat później – ta wyszła – i odtąd zostałam na dobre tłumaczką.

    2. W jakim rytmie Pani pracuje?

    Rano czytanie, wieczorem pisanie. Środek dnia – jak najdalej od tego wszystkiego, optymalnie na słońcu.

    3. Dlaczego tłumaczenie może być przyjemne? Czy jest raczej źródłem cierpień?

    Co w tłumaczeniu jest przyjemne? Stan skupionego rozproszenia, oglądanie przepływu myśli… pomysły przesuwają się, nie to, już mniej nie to i wreszcie TO ! Jest w tym coś z zen. Generalnie jednak to zajęcie wymaga nieugiętej samodyscypliny, przesuwa spektrum psychiczne w kierunku masochizmu i mizantropii, niezrozumiałych dla otoczenia.

    4. Czy jest jakiś autor, którego się Pan boi?

    Lintona Kwesi Johnsona!  Uprzedzono mnie, że wszyscy moi poprzednicy się poddali, więc cieszyłam się, że będę pierwsza, lecz… nie udało mi się przełożyć ani jednej zwrotki, nawet przy akompaniamencie Inglan is da Bitch.

    5. Co wywołuje największą radość tłumacza? A co jego rozpacz? 

    Radość tłumacza: kiedy zostanie zauważony jako współautor książki. Co doprowadza do rozpaczy? Mętna myśl oryginału – na poziomie, na jakim w Polsce żadna redakcja nie przyjęłaby tekstu ani od autora, ani od tłumacza. Wielopiętrowa intryga, której kulminacją jest product placement lodów, chrupek, lub plasteliny playdough.

    6. Kiedy stawia Pan kropkę?

    Kiedy stawiam ostatnią kropkę? Po tym, jak się zarzekłam, że postawiłam już ostatnią kropkę.

    7. Jaka jest pozycja tłumacza w Polsce?

    Poważnie niedoceniana.

    8. Czy tłumacz jest mecenasem literatury, jaką przekłada? Promotorem języka obcego?

    Czasami. Dotyczy to pewnie mało znanych języków i literatur.

    9. Czy tłumacz coś musi? A może czegoś mu nie wolno?

    Nie tyle musi, ile powinien, wywołać w czytelniku spójny nastrój, ergo pozwolić mu zatracić się w lekturze. Tłumacz, jak pisarz, reżyser teatralny i filmowy tworzy pewną iluzję,  której ważnym elementem jest jego własna niewidzialność.

    10. Do jakiego stopnia przekład uruchamia nowe możliwości polszczyzny?

    Do granic (zdecydowanie pojemnych i elastycznych) tej polszczyzny. Każdy język ma swoją specyfikę i „wdzięczne” obszary do eksperymentowania.

    11. Czy tłumaczenie może stworzyć język, którego nie ma w języku docelowym? Jakiś socjolekt? Dialekt?

    Czasami musi. Tak wyglądają np. tłumaczenia Białoszewskiego, futurystów…

    12. Czy można przygotować przekład, który nie będzie się starzał?

    Pewnie nie, mimo to francuskojęzyczne tłumaczenia Ważyka brzmią bardziej nowocześnie od młodszych o dwie dekady tłumaczeń Stolarka, Może przekłady, jak ludzie, starzeją się w różnym tempie. 

    13. W jakich rejestrach szukała Pani inspiracji do przekładu nominowanego do nagrody?

    Afrykańskie korzenie UFO obudziły we mnie ducha „tall tales”, niestworzonych opowieści, relacjonowanych zdyszanym głosem blagiera, prostaczka (jakkolwiek chwilami bardzo wyrafinowanego) a jednocześnie człowieka czującego, który cierpi, wspomina, rozpamiętuje, kocha. Tego głosu nie wolno mi było zdradzić, więc nie stroniąc od humoru starałam się wystrzegać łatwej protekcjonalności. Pracowałam intuicyjnie, bez żadnej metody, dbając tylko o spójne „centrum tonalne” każdego epizodu. Próba oddania dłuższych, funkowych partii złożonych z jednosylabowych słów byłaby męczącym wyżymaniem polszczyzny, podobnie jak ogrywanie kreolskiego patois. Starałam się być wierna emocjom utworu, a ośmielona nowatorskim duchem oryginału – eksperymentowałam tam, gdzie znajdowałam wdzięczny grunt w naszym języku – nigdy jednak wbrew centralnej intencji oryginału. Zdarzały mi się drobne „opuszczenia” i drobne „naddatki”, mieszczące się jednak w spektrum materii, z jakiej Autor uprządł swoją opowieść. Czasem myślę, że głos i tętno przekładu UFO dziedziczą najgłębsze DNA nie z funkowej synkopy, calypso i poezji jazzu, ile  Brzechwy, Tuwima, Themersona.  

  • Kwestionariusz tłumaczy – Maciej Płaza

    Kwestionariusz tłumaczy – Maciej Płaza

    Kwestionariusz tłumaczy:

    1. Kiedy przełożył Pan swoją pierwszą książkę?

    W 2009 roku. Była to „Martwa Europa” Christosa Tsiolkasa, piękna i straszna powieść, która niestety przeszła bez echa.

    2. W jakim rytmie Pan pracuje?

    W biurowym: siadam do pracy o siódmej-ósmej rano i tłukę w klawiaturę do wczesnego popołudnia. Pracuję maksymalnie 6 godzin dziennie, dłużej nie ma sensu, bo jakość pracy spada wtedy dramatycznie.

    3. Dlaczego tłumaczenie może być przyjemne? Czy jest raczej źródłem cierpień?

    Gdy tłumaczy się autora, którego się lubi i ceni, praca jest przyjemna; w innych przypadkach potrafi być udręką.

    4. Czy jest jakiś autor, którego się Pan boi?

    Są autorzy, których po prostu nie umiałbym przełożyć i nie zamierzam próbować, bo potrzebny jest do tego warsztat filologiczny, którego nie mam, bo nie jestem z wykształcenia anglistą; nie przełożyłbym na przykład Szekspira, Blake’a czy późnego Joyce’a. Nie dałbym się też namówić na tłumaczenie Melville’a: pewnie dałbym mu radę, ale jego pisarstwo jest tak okropnie skomplikowane składniowo i stylistycznie, że umęczyłbym się przy tym ponad miarę.

    5. Co wywołuje największą radość tłumacza? A co jego rozpacz? 

    Do rozpaczy doprowadza mnie tłumaczenie wierszy napisanych według klasycznej poetyki, czyli metrycznych i rymowanych. Robię to tylko wtedy, gdy muszę, tj. gdy są one wplecione w książkę, którą tłumaczę, i wpadam wtedy w szczerą rozpacz. 

    Najbardziej cieszy mnie, gdy mogę przetłumaczyć książkę, którą uwielbiam, dla dobrego wydawnictwa. Jedną z takich radości była dla mnie praca nad Wzgórzem przyśnień Arthura Machena.

    6. Kiedy stawia Pan kropkę?

    Po dwóch końcowych lekturach całego tekstu, gdy widzę, że wszystko w miarę przyzwoicie wygląda. Niedobrze jest czytać i poprawiać tłumaczony tekst w nieskończoność, bo wpada się wtedy w maniackie przekonanie, że zawsze jeszcze można coś poprawić – tymczasem otóż nie: od pewnego momentu można już tylko znowu psuć. Trzeba w pewnym momencie powiedzieć: stop. Na szczęście czy nieszczęście zwykle mówią to za nas wydawnictwa, a raczej terminy zapisane w umowie.

    7. Jaka jest pozycja tłumacza w Polsce?

    Zła. Bardzo marne stawki, nieuczciwe praktyki wielu wydawnictw, a także – co może najgorsze – brak miejsca dla zawodu tłumacza literatury w systemie ubezpieczeń społecznych. Mimo to i tak zbyt wielu ludzi garnie się do tego zawodu – ze szkodą i dla siebie, i dla zawodu.

    8. Czy tłumacz jest mecenasem literatury, jaką przekłada? Promotorem języka obcego?

    Mecenasem oczywiście może być, jeśli mu na tym zależy, ale nie musi: przekładanie książek to praca zarobkowa i nawet jeśli tłumacz jakąś książkę ceni i lubi, trudno oczekiwać, by od razu stawał się mecenasem czy ambasadorem jej autora. Promotorem języka obcego? Wręcz przeciwnie: tłumacz powinien być językowym purystą i bronić języka ojczystego przez zachwaszczeniem obcymi wtrętami. Mówię to z perspektywy tłumacza anglisty: język polski jest zaśmiecony angielszczyzną – i to złą, kundlowatą angielszczyzną, netfliksowo-komiksową – w stopniu zatrważającym.

    9. Czy tłumacz coś musi? A może czegoś mu nie wolno?

    Musi dbać o to, by jego przekład był pięknym utworem literackim; kwestia wierności jest drugorzędna, przekład ma się dobrze czytać po polsku. Nie wolno mu brać się do tłumaczenia czegoś, co przerasta jego możliwości bądź po prostu mu nie leży – wtedy przekład nie będzie udany.

    10. Do jakiego stopnia przekład uruchamia nowe możliwości polszczyzny?

    Rzadko tak się dzieje. Ogromna większość przekładanej literatury – i nie tylko przekładanej – jest pozbawiona wszelkiej stylistycznej inwencji i wtedy wystarczy ten zasób polszczyzny, który już istnieje i jest powszechnie dostępny. Przygoda zaczyna się wtedy, gdy stylistyka oryginału jest nacechowana; wtedy tłumacz musi się nagłowić, jak oddać specyficzną składnię, dialektyzmy, neologizmy, archaizmy itp. Przed dobrym i ambitnym tłumaczem otwiera się wtedy pole do popisu i jego przekład może wnieść coś nowego i twórczego do literackiej polszczyzny.

    11. Czy tłumaczenie może stworzyć język, którego nie ma w języku docelowym? Jakiś socjolekt? Dialekt?

    Może. Krzysztof Bartnicki stworzył taki język w „Finneganów trenie”, Robert Stiller w obu swoich Mechanicznych pomarańczach. To sztuczne dialekty literackie, nikt tak po polsku nie mówi ani nie pisze.

    12. Czy można przygotować przekład, który nie będzie się starzał?

    Starzeją się przekłady, które zbyt mocno osadzone są w idiomatyce języka im współczesnego – choć potrafią wówczas starzeć się pięknie: opowiadania Poego w przekładach Leśmiana brzmią archaicznie, ale nie ujmuje im to arcydzielności, natomiast Poe przekładany przez innych tłumaczy młodopolskich potrafi brzmieć nieznośnie – ponieważ kłania się tu także indywidualny talent tłumacza. Starzeją się też przekłady, które nie do końca trafiają w stylistykę tłumaczonych tekstów czy w realia ukazanego w nich świata. Widać to dziś np. w przekładach niektórych modernistycznych pisarzy amerykańskich: polscy tłumacze w latach 50. czy 60. XX wieku po prostu nie mieli dostępu do wiedzy, która pozwoliłaby im w pełni rozgryźć ich twórczość. Czy można stworzyć przekład, który nie będzie się starzał? Pewnie można – wszystko można. Trzeba tylko dużej wiedzy, talentu, doświadczenia, intuicji… Błahostka!

    13. W jaki sposób należy myśleć o tekście, by zachować jego językową odrębność w polszczyźnie?

    Przede wszystkim trzeba dostrzec jego odrębność w języku macierzystym. Bez tego ani rusz. Prócz tego: wiadomo: duża wiedza, talent, doświadczenie, intuicja… 

    14. W jakich rejestrach szukał Pan inspiracji do przekładu nominowanego do nagrody?

    Gdy 10 lat temu tłumaczyłem H.P. Lovecrafta, podszedłem do sprawy bardzo filologicznie, wyznaczyłem sobie główne punkty orientacyjne, między którymi muszę rozpiąć swój przekład: proza młodopolska i międzywojenna, literatura romantyczna, Raj utracony, Leśmianowskie przekłady Poego. Przy Arthurze Machenie nie czułem już potrzeby tak metodycznego działania, choć nie bardzo umiem wytłumaczyć, dlaczego. Machen jest zapewne autorem mniej wtórnym niż Lovecraft, tj. mniej wyraźnie zapożyczał, ale pewnie zadziałało też moje doświadczenie, nieporównanie większe niż przy pracy nad Lovecraftem, a także oczytanie w samym materiale: przeczytałem w oryginale kilkanaście tomów Machena, może więc po prostu mogłem sobie pozwolić na to, by przekładać go bardziej intuicyjnie. Najogólniej mówiąc, wzorem były dla mnie rejestry prozy XIX-wiecznej, od romantycznej po findesieclową – ale, jak powiadam, bez konkretniejszych nawiązań.

  • Kwestionariusz tłumaczy – Ryszard Wojnakowski

    Kwestionariusz tłumaczy – Ryszard Wojnakowski

    Kwestionariusz tłumaczy:

    1. Kiedy przełożył Pan swoją pierwszą książkę?

    Całą książkę – prawie 40 lat temu, ale ukazała się dopiero w 1986. Brakowało papieru na niektóre publikacje… Pojedyncze drobne teksty w prasie i/lub w antologii w 1979 i 1981.

    2. W jakim rytmie Pan pracuje?

    Całorocznym, siedmiodniowym i 24-godzinnym. Pracoholizm w czystej postaci. Doba jest stanowczo za krótka, żeby starczyło czasu na wszystko, mam na myśli także zajęcia okołotłumaczeniowe, researche, ogólne dokształcenia się i bieżącą orientację „w temacie”. Ale taki rytm-tryb pracy to nie przymus. We wspomnieniach wszystko pięknieje, dlatego z rozrzewnieniem wracam do pierwszego okresu w moim życiu tłumackim, kiedy zarabiałem na chleb w inny sposób i wydzierałem (wykradałem) jak najwięcej godzin na tłumaczenia.

    3. Dlaczego tłumaczenie może być przyjemne? Czy jest raczej źródłem cierpień?

    Tłumaczenie książek nie jest pracą z przymusu, sposobem na dorobienie się, i choćby dlatego powinno być przyjemne. Ale przyjemność sprawia nie tylko pasjonatom, którzy traktują to jak odskocznię od stałej pracy,  przygodę, szlachetne hobby, święto, spełnienie marzeń. Od tego trzeba zresztą zaczynać, a nie od razu rzucać się na głęboką wodę, czyli zawodowstwo. Dla zawodowego tłumacza literatury ww. przyjemności też są dostępne, ale to przede wszystkim „blood, sweat and tears”. Ja do tego „wyższego etapu” dochodziłem blisko 10 lat. Za długo, owszem, ale w tamtych czasach straceńców i ryzykantów nie było wielu. I kapitalizmu, który jest przekleństwem ludzi książki, też wtedy nie było.

    Domyślam się, że pytanie dotyczy cierpień przeżywanych na innym poziomie obcowania z przekładaną książką. Najogólniej mamy do czynienia z oporem materii – w języku oryginału i/lub przekładu. Zaryzykuję twierdzenie, że takie cierpienie nobilituje, uszlachetnia – ale nie odstrasza, raczej hartuje. Motywuje do wzmożonych wysiłków, ale też uczy pokory.

    4. Czy jest jakiś autor, którego się Pan boi?

    „Boi” to niewłaściwe słowo. Prędzej chodzi o respekt. Nie wszystko da się przetłumaczyć i nie wszystko dany tłumacz może/powinien tłumaczyć. Mój respekt obejmuje przede wszystkim poetów, „ojców modernizmu”, że tak się wyrażę. Rilkego, Georgego, a z wcześniejszych także Hölderlina. Możliwe, że z powodu nieprzystawalności polskiej poezji tego okresu. Przede wszystkim ci niemieckojęzyczni poeci nie trafiają do mojego ucha, nie wywołują rezonansu. Są na wskroś nowocześni, ale to za mało. U nas, mimo że poezja polska zawsze była w czołówce, rzadziej w awangardzie,  mamy młodopolszczyznę. Też piękną i nowatorską, ale nieodłącznie związaną z brzmieniem mowy polskiej.

    5. Co wywołuje największą radość tłumacza? A co jego rozpacz?

    Dla mnie to moment ukazania się książki. Moja cierpliwość tak często była wystawiana na próbę, książki, te najwartościowsze,  tak długo przetrzymywane w wydawnictwach na różnych etapach produkcji, że oddycham z ulgą dopiero wtedy. Po drodze są oczywiście sukcesy cząstkowe, od końca wyliczając: zadowolenie ze szczegółowych rozwiązań, z utrafienia – oczywiście niekoniecznie już na „dzień dobry” – w ton oryginału, rozgryzienie i zdefiniowanie specyfiki autora, odkrycie dobrej książki lub świetnego pisarza. Last but not least znalezienie polskiego wydawcy, który zechce realizować nasze pomysły i marzenia.

    Rozpacz jest wtedy, gdy dochodzimy do ściany. I w jakimś punkcie albo nie potrafimy zrozumieć oryginału – wtedy musimy pytać oby żyjącego autora – albo nie umiemy przekuć tej nowej wiedzy na możliwości polszczyzny. Chyba że polszczyzna mimo swojego skomplikowania i bogactwa nie ma do dyspozycji instrumentów pozwalających tłumaczowi zarządzać jakimś chwytem stylistycznym.

    6. Kiedy stawia Pan kropkę?

    Kiedy nie mogę już nic zmienić. Jest po wszystkich korektach i rewizjach i wydawca nie pozwala. Często – w poezji o wiele częściej – przyłapuję się na tym, że w wydrukowanej książce zmieniłbym jeszcze to i owo. Zaobserwowałem też u siebie, ale domyślam się, że inni mają to samo, skażone patrzenie na tekst literacki, oczywiście bardziej krytyczne na przełożony niż na oryginalny polski. W swojej pracy zbyt jesteśmy skupieni na warsztacie i na szczególe, że wszędzie dostrzegamy szwy. I albo podziwiamy robotę innych twórców, kolegów pracujących w materii słownej, albo się czepiamy…

    7. Jaka jest pozycja tłumacza w Polsce?

    Za niska. Ale na pocieszenie od razu dodam, że w innych krajach jest podobnie. W sensie prestiżu, powagi… Oczywiście w krajach bardziej cywilizowanych sytuacja ekonomiczna jest trochę lepsza i więcej jest zawodowych tłumaczy literatury, większa też świadomość branżowa. My dochodzimy do tego powoli – ale postęp na przestrzeni swoich 40 lat w zawodzie widzę ogromny – do rozwiązań systemowych i do wyższego statusu w odczuciu społecznym. Trochę brakuje mi większej solidarności między wydawcami i tłumaczami. Irytuje spychanie kosztów tłumaczenia do kategorii „zła koniecznego”, najlepiej gdyby przekład nic nie kosztował albo (dodam złośliwie) gdyby autorzy od razu pisali w językach przekładów. Muszę się ugryźć w język: to zbyt szeroki temat…

    Niestety, nie przebiła się do powszechnej świadomości – z winy krytyków literackich – egzystencja i działalność tłumacza w toku powstawania książki. Jak można chwalić w recenzji styl autora, rozpływać się w zachwytach i nie zająknąć się, komu polski czytelnik to zawdzięcza? Nawet w notce bibliograficznej brakuje nazwiska „sprawcy”. Nie mówię tu  o mediach branżowych, gdzie znajdujemy też fachową krytykę, której też za mało.

    8. Czy tłumacz jest mecenasem literatury, jaką przekłada? Promotorem języka obcego?

    Jest. Choć dawniej był bardziej, co miało plusy i minusy. Jego promotorska rola przynosi z jednej strony prestiż i dodatkową satysfakcję, z drugiej jako darmowa siła robocza tłumacze zastępują wykwalifikowane kadry, „łowców tytułów”, których zatrudniają tylko nieliczne wydawnictwa. Oczywiście taka rola tłumaczy to zaszczyt,  a ich działalność w tym zakresie doceniają i wspierają kraje mające w nich ambasadorów swojej kultury. Z drugiej strony mamy chyba naiwne wyobrażenie, że to się przekłada na wzrost czytelnictwa czy zainteresowanie nauką języka autora, który przypadł do gustu czytającej publiczności.

    9. Czy tłumacz coś musi? A może czegoś mu nie wolno?

    Jeśli tłumacz podejmuje się przekładu, to bardzo wiele musi i ponosi dużą odpowiedzialność. To widać zwłaszcza na przykładach nieudanych przekładów, których niestety nie brakuje. Tłumacz nie może się schować się za autora, jest jego „głosem”, i to bardzo ważnym, bo gdy zafałszuje, polscy czytelnicy nigdy nie dowiedzą się, jaki skarb kultury światowej utracili. Bywa zresztą, że dziwią się, jak ten i ów mógł np. dostać Nobla za tak wątpliwej jakości literaturę. Rzetelność i jakość tłumackiej pracy są zdecydowanie najważniejsze, jeśli ktoś narzeka na warunki tejże pracy, powinien pomyśleć o tym w porę przy ważeniu argumentów za i przeciw. W każdym razie nie wolno podejmować się zadań niewykonalnych albo z braku czasu godzić się na obniżenie poziomu. Wiem, jakie to trudne i że decyzje tłumaczy są często nieracjonalne.

    10. Do jakiego stopnia przekład uruchamia nowe możliwości polszczyzny?

    Trudne pytanie. Najlepiej, kiedy tłumacz nie staje przed oklepanym dylematem: piękna czy wierna. Ma stworzyć dobry literacki polski tekst, który nie razi obcością. Ale umówmy się, że taka literatura już się nam przejadła i że szukamy – jako tłumacze i czytelnicy – czegoś nowego. Jak dalece tłumaczom pomaga polszczyzna, kiedy trzeba ją „ruszyć”, zmusić do wysiłku, do giętkości? Nie jest łatwo. Język ojczysty funduje nam krępujący gorset, który z natury tłamsi fantazję. Ale jaka za to czeka nas satysfakcja, gdy coś wymyślimy i zmieścimy się w szeroko pojętej normie, a przynajmniej zostaniemy przez czytelników zrozumiani! Rozciągliwość polszczyzny i świadomość językowa to dziedziny, nad którymi trzeba pracować. Oczywiście więcej mogą tu zdziałać autorzy polscy, ale wobec masowej produkcji tłumaczeń także my musimy się włączyć. Wymaga to od tłumaczy – co z drugiej strony w tym zawodzie piękne – ciągłego kształcenia i rozwoju. Nie można uznać się za ukształtowanego tłumacza, który wszystko umie. Tłumacz ma umieć się uczyć. Niech to wystarczy za dewizę.

    11. Czy tłumaczenie może stworzyć język, którego nie ma w języku docelowym? Jakiś socjolekt? Dialekt?

    Teoretycznie może, ale to karkołomne zadanie. I na początek trzeba dokonać rozrachunku zysków i strat. Może nie warto, skórka niewarta wyprawki? W historii literatury nie brakowało zabaw językowych, które z różnym powodzeniem odtwarzano w językach obcych. Nasuwa się pytanie, jak dalece rezultat takich zabiegów jest jeszcze przekładem. Wg mnie takich zabiegów adaptacyjnych możemy dokonywać punktowo, śladowo, zauważalnie – ale zabawy polegające na tworzeniu nowych języków zostawmy informatykom i lingwistom.

    Z własnego doświadczenia wiem, co jest możliwe. Tłumaczyłem „większy” utwór, tzn. dwustronicowy, w którym występowała jedna samogłoska. Tłumaczyłem powieść z rozbudowaną w zamyśle interpunkcją, która spełniała dodatkowo funkcje semantyczne – oczywiście w węższym zakresie niż autor (R. Jirgl), ale z powagą odtwarzając jego pomysł na rozruszanie niemczyzny. W powieści alternatywnej (O. Basil) próbowałem oswoić język III Rzeszy: zamieściłem dość obszerny glosariusz.

    Dialektów nie zdarzyło mi się tworzyć, bo w języku polskim ich właściwie nie mamy, ale często musiałem sobie radzić z dialektem używanym świadomie, często z pobudek sentymentalnych, przez moich autorów.12.

    12. Czy można przygotować przekład, który nie będzie się starzał?

    Zwłaszcza w Niemczech tłumaczy się bardzo dużo, przy czym oprócz aktualnej bogatej oferty tytułowej w wielu oficynach wydaje się nowe przekłady nie tylko klasyki, ale i literatury XX-wiecznej. W myśl zasady: każde pokolenie zasługuje na swojego Szekspira. Sądzę, że dużo łatwiej tam o kolejny konkurencyjny przekład niż u nas. Może dlatego, że nie mają złudzeń, że przekład musi się zestarzeć. Podzielam ten pogląd, choć – także i pod tym względem – w ograniczonym zakresie. Oprócz „Fausta”, przy którym już kilkudziesięciu tłumaczy mierzyło siły na zamiary – lub odwrotnie – niewiele jest w literaturze niemieckiej takich wyzwań niebudzących wątpliwości, czy warto podejmować kolejne próby. Jeden tzw. dobry przekład wystarczy, chyba że zagrają inne argumenty. Co potwierdzam przykładami-przekładami z własnego podwórka: E.M. Remarka i M. Endego.

    13. W jaki sposób należy myśleć o tekście, by zachować jego językową odrębność w polszczyźnie?

    Kolejne trudne pytanie, nad którym się dotąd nie zastanawiałem. Zawsze starałem się zachować oryginalny styl autora, choć zdarzało mi się też tłumaczyć pisarzy tuzinkowych, poniekąd pracujących przy taśmie produkcyjnej. Nie była to jednak literatura wysoka. W pozostałych przypadkach staram się ustalić szeroko rozumiany idiom danego autora, naturalnie wykraczający poza taki czy inny sposób prowadzenia fabuły. Nie przeceniałbym tutaj roli tłumacza, bo dobry tekst oryginalny poprowadzi go niezawodnie. Trzeba oczywiście uważać na pokusy, żeby nie narzucać własnego tłumackiego stylu, zwłaszcza tam, gdzie widać, że autor sobie nie radzi lub odpłynął za daleko…

    14. W jakich rejestrach szukał Pan inspiracji do przekładu nominowanego do nagrody?

    Inspiracja do przekładu? Czyli pewnie wzorzec, podpora, drogowskaz… Usytuowanie dzieła w historii literatury to zadanie dla krytyków literackich, którzy przeważnie mają z nim do czynienia po ukazaniu się przekładu. Oni tłumaczowi nie podpowiedzą, musi poradzić sobie sam. Najprościej byłoby oprzeć się na utworze oryginalnym, gdyby tylko ten zechciał czytelnie przekazywać wszelkie tropy i aluzje. Sądzę, że byłoby mi łatwiej, gdyby „Maskarada geniuszy” powstała „po bożemu”, a nie miała skomplikowanych losów wydawniczych. Nie ma na to miejsca, więc tylko powiem, że tłumaczyłem na podstawie 3. wydania, czyli drugiego z prawdziwego zdarzenia, ale wciąż niedoskonałego. Bo choć autor zmarł ok. ćwierć wieku po napisaniu swojego opus magnum, to nie zdołał go opublikować. Siłą rzeczy zostałem więc wmanewrowany w redakcję ostatecznej wersji tekstu – mniejsza o to, czy wydawca austriacki skorzysta kiedyś z moich doświadczeń. Krótko na temat, czyli lista moich przewodników. K.L. Immermann to autor „Münchhausena”, dzieła sprzed niemal 200 lat, przełożonego przeze mnie 30 lat temu. Ważniejsze są polskie odniesienia stylistyczne. To przede wszystkim S.I. Witkiewicz i W. Gombrowicz. Czyli literatura awanturniczo-łotrzykowska, fantastyczna, groteskowa, przerysowana, wręcz barokowa – a w przypadku mojego autora przeładowana humorem językowym i potężną dawką informacji nie tylko o starożytności greckiej – „Maskaradę geniuszy” można też odczytać jako kolejną wersję mitu o Akteonie – nie tylko o c.k. Austrii, ale właściwie o wszystkim.