Mikołaj Grynberg, Rok, w którym nie umarłem
Agora 2025
Grynberg zawsze, kiedy pisze o śmierci, to pisze o życiu – i w ten sposób „Rok, w którym nie umarłem” niczym nie różni od „Oskarżam Auschwitz” czy innych jego zagładowych książek.
Historia wydaje się tu bardzo prosta: zawał i rehabilitacja, nie ma właściwie czego streszczać. Grynberg trafia na oddział, udzielają mu pomocy, bohater przeżyje, stopniowo staje na nogi, chodzi na rehabilitację, przykłada się, żeby wrócić do formy. Rozmawia w domu o chorobie, kruchości, stanie zdrowia, o ostatniej woli – taki jest szkielet fabularny.
Jednocześnie jednak wszystko tutaj dzieje się w głowie bohatera, choć powodem akcji jest jego serce. A także w tekście, który spisuje, by zrozumieć własne doświadczenie, by się od niego trochę oddzielić, zdystansować, stanąć z boku i na własne ciało i jego słabe serce popatrzeć jakoś spoza niego. A Grynberg jest mistrzem dystansu, królem oddalania się i zbliżania, specjalistą od patrzenia z ukosa i wyciągania rozmaitych elementów ukrytych na samym wierzchu i jednocześnie niewidocznych dla innych oczu.
Trochę na gorąco i pod wpływem emocji podzieliłabym ten książkę na dwie równoległe opowieści – o czułości domowej, miłości, która widzi przedmiot uczucia, bo zawałowy Grynberg bardzo zwraca uwagę na to, co myśli jego rodzina. Pozycja centralna, bycie osią życia rodzinnego wydaje mu się jakaś niewygodna, podobnie jak rozmowy o śmierci. Nie toczy ich z dziećmi też za dużo, raczej notuje to, co w postaci krótkich strzałów pojawiało się między nimi przez lata – jaka jest ostatnia wola, co zrobić z majątkiem, gdzie są ważne papiery. Drugi wątek natomiast dotyczy chorobliwej męskości polskiej i nie chodzi tu o inceli z internetu, ale o taki model bycia mężczyzną, który wprost prowadzi do zawału: z dużą ilością alko, seksem traktowanym w kategoriach performansu i osiągów, niezdrowym jedzeniem, nienawiścią wobec innych. Wspólnota jaskiniowa osacza, dyscyplinuje wszystkich jej członków, którzy tylko pozornie opuścili Cro-Magnon. Grynberg patrzy na tych mężczyzn jako Inny – nie dość, że intelektualista, to jeszcze Żyd i te dwa znaki tożsamości, które nie pozwalały mu na przynależność do wspólnoty polskich mężczyzn, teraz też pozwalają mu wyzdrowieć, nie kierują na drogę prowadzącą do kolejnych zawałów. Grynberg może spokojnie odmówić tańca wokół totemu polsko-katolickiego penisa – w przeciwieństwie do większości samców, z którymi zetknął się w szpitalu i na rehabilitacji.
Pod tymi dwoma wątkami, które łatwo opisać, bo są afektywne lub socjologiczne, czai się jeszcze jeden, trudniejszy do uchwycenia, ale mocno widoczny w lekturze: opowieść o słabości ciała. Niepewność, mała sprawczość, oddanie się w ręce innych – bynajmniej nie z własnej woli, testowanie nowych granic ciała, lęk, potworny lęk przed bólem, przed tym, że powróci, że dołoży. I znów: źle się to streszcza, świetnie się to w „Roku…” czyta, bo język Grynberga – jednocześnie ironiczny i czuły, detaliczny i syntetyzujący, robi wielką robotę. Tak samo fantastyczna jest jego perspektywa: zaglądanie za parawan, ale tylko własny, wpuszczanie do małżeńskiego łóżka, ale tylko na jego skraj, sprawdzanie tętna, ale tylko przy użyciu palca – Grynberg daje nam wgląd w swoje życie, ale raczej pojedynczy i krótki, nie wywala wszystkich bebechów, nie pozwala, byśmy się za bardzo z nim bratali, nie chce byśmy żyli jego życiem, a tylko z niego wzięli pewną naukę (i może też nauczkę).
Ale zaczęłam od życia, które u Grynberga jest wciąż obecne, choć nigdy wcześniej nie pojawiło się jako wartość – w jego wcześniejszych książkach na plan pierwszy wysuwa się jego negatywność: odebranie życia, pozbawienie życia, skrócenie życia. Utrata rodziny, bo bardzo często jego rozmówcy to ci pojedynczy, ostatni, jedyni, którzy ocaleli. Wartość życia jest zatem absolutna, oczywista, niewymagająca wypowiedzenia ani określenia, bo zasadnicza. Tak samo jest i tutaj: zagrożenie własnego życia sprawia, że jego wartość rośnie, że jeszcze większej roli nabierają więzi, że miłość ma jeszcze większe znaczenie.
Grynberg nie potrafi utrzymać jednego smaku i zawsze miesza cukier z solą, miód z dziegciem, miesza więc opowieść o potędze życia z opowieścią o kruchości ciała. I jest to wyjątkowy plaster na wszystkie rany.



