Tag: literatura postkolonialna

  • Córki sprzątaczek

    Córki sprzątaczek

    Córki sprzątaczek

    „Zemsta należy do mnie” to jest druga z około 20 książek Marie NDiaye przełożona na polski. Uznawana za jedną z najlepszych pisarek francuskich, u nas jest bardzo słabo znana, a forma, w jakiej utrzymana jest „Zemsta należy do mnie” spowoduje co najwyżej lawinę śmiesznych komentarzy na Lubimy czytać.

    NDiaye używa formuły powieści kryminalnej, która całkiem nieźle unosi treści bardziej skomplikowane. W pierwszej scenie do gabinetu mecenas Susane wchodzi Gilles Princiapux, jeden z bohaterów głośnej w Bordeaux sprawy. Jego żona, Marlyne, zamordowała troje ich dzieci, i Principaux zleca mecenas Susane jej obronę. Zaczyna się jak w klasycznym kryminale, ale odpowiedź na pytania o przyczynę mało NDiaye interesuje – dużo istotniejsze są tu same pytania. Te zaczynają się mnożyć od pierwszej strony, poczynając od oczywistych: dlaczego Marlyne zamordowała swoje dzieci, dlaczego zamożny, ustosunkowany wykładowca z upper middle class wynajmuje jako adwokat nikomu nieznaną i zupełnie niewybitną adwokatkę, właścicielkę małej kancelarii? Co się wydarzyło między nimi, kiedy oboje byli dziećmi? Mecenas Susane sądzi, że to właśnie Principaux zapytał ją o marzenia i plany i jako pierwszy w jej życiu potraktował jak jednostkę w pełni sił intelektualnych. Jej rodzice, kiedy im o tym opowiada, są przekonani, że 14-letni chłopak molestował seksualnie ich 10-letnią córkę, ojciec podejrzewa najgorsze, obraża się na nią. Czy tym chłopcem był w ogóle Gilles Principaux? Dla mecenas to bardzo ważne, bo teraz, jako dorosły facet, wydaje jej się równie antypatyczny, jak jego żona, której wcale nie ma ochoty bronić. Mecenas skazana jest w swojej pracy na użeranie się z nieciekawymi klientami, bo oprócz Principaux, prowadzi też sprawę człowieka, który uważa się za spadkobiercę N…, handlarza niewolnikami i chce, by adwokatka doprowadziła do zmiany jego nazwiska. Tymczasem w aktach Bordeaux, miasta, które przez dwa stulecia wzbogacało się właśnie na handlu niewolnikami, nie ma żadnych śladów po intratnej działalności handlarza o takim nazwisku.

    Mecenas Susane pochodzi z rodziny o korzeniach drobnomieszczańskich, jej ojciec był urzędnikiem niskiego szczebla, matka sprzątała w zamożnych domach w najlepszej dzielnicy Bordeaux. Ojciec, gdy dostrzegł intelekt córki, marzył o tym, by sama została urzędniczką i kierowała jakimś wydziałem, bo tylko władza nad mężczyznami i to o jeden szczebel wyżej niż jego posada, wydawała mu się po 1. możliwa i dostępna, po 2. sensowna i zrozumiała. Adwokatka ma swoją kancelarię, jakoś tam wdrapała się do klasy średniej, choć trzyma się raczej jej dolnych rejestrów i od ludzi takich jak Principaux dzielą ją lata świetlne. Nie należy ona jednak ani do klasy, z której wyszła, ani do tej, do której aspiruje. Stara się pomóc migrantce z Mauritusa w legalizacji pobytu we Francji, ale wcale nie jest lewicową działaczką społeczną, bo dziewczyny nie znosi i odczuwa wobec niej wyższość. Oczekuje wdzięczności, chce, by Sharon miała poczucie długu, chce być lubiana i podziwiana. NDiaye drwi z adwokatki, która wstydzi się swojego pochodzenia, braku sukcesu, starego twingo, którego wiek udowadnia wszem i wobec, że nie udało jej się przebić szklanego sufitu.

    To nie będzie żaden spoiler, jeśli napiszę, że żadna zagadka nie zostanie jednoznacznie rozwiązana. Być może Marlyne cierpi na depresję, być może Gilles o wiele mówiącym nazwisku (główny, najważniejszy, przywódca, zasadniczy) znęcał się nad żoną, być może czuła się kompletnie osamotniona, porzucona przez rodzinę, bo ona też pochodzi z nizin społecznych i nie jest akceptowana w rodzinnych kręgach męża. Marlyne nie zachowuje się ani jako zimna morderczyni, ani jak kobieta chora na depresję.

    Równie niejednoznaczna jest mecenas Susane – wielka, zwalista, z króciutkimi włosami, obcinanymi konsekwentnie, odkąd odkryła w dzieciństwie, że długie kojarzą się jej rodzicom z księżniczkowością. Niby wyzwolona, świadomie nie chce zakładać rodziny i robi karierę. Tylko że jednocześnie wstydzi się nikłości swojego awansu, ma żal do rodziców, że nigdy nie wspierali jej w rozwoju i studiach. Wśród znajomych prawników ukrywa swoje niższe pochodzenie, trzyma ich na dystans, próbując własnym trybem życia i postawą nadrobić albo chociaż zakryć brak korzeni inteligenckich.

     

    NDiaye robi tutaj ciasny splot zupełnie różnych problemów: na pierwszym planie jest sprawa dzieciobójczyni, jej związku z mężem, zaraz obok podważony ciasno rozumiany feminizm – Marlyne za namowami męża rezygnuje z pracy w szkole, bo jemu ta praca wydaje się zbyt „proletariacka”, jej rodzina odsuwa się od niej, bo kobieta domowa nie zasługuje na ich szacunek. Matka i siostry czują, że je zdradza, gdy decyduje się zostać w domu i opiekować dziećmi. Następnie NDiaye wkłada kij w mrowisko macierzyństwa – Marlyne, jak większość matek, wybiera model macierzyństwa opierający się na ofierze z siebie i skrajnym poświęceniu. Ten ideał ją wykańcza. Jej przeciwieństwem jest mecenas Susane, też z awansu społecznego, zatrzymana w pół jego drogi (w tej francuskiej rzeczywistości, jaką kreuje NDiaye, dalszy awans nie jest możliwy, jeśli wychodzi się z pozycji drobnomieszczańskich). Wszystkie te powyższe wątki spina temat wstydu, bo każda z kobiet, zarówno sprzątające matki, oceniające swoich pracodawców za ich plecami na podstawie wielkopańskich gestów, jak i córki, które próbują wybrać dla siebie zupełnie inną drogę, spętane są wstydem, związane resentymentem wobec klasy, którą obsługują – matki jako sprzątaczki, córki jako prawniczki i nauczycielki. Z boku dobudowuje się postkolonializm, włączający się w całość powieści również przy użyciu wstydu – bo Sharon w nielegalnej pracy, może się tylko wstydzić, jej mąż nie pracuje i nie wychodzi z domu, przeżywa kryzys męskości, a brat Sharon, pozostały na Mauritiusie wstydzi się jej zdrady i wyjazdu.

    Splot może jest i ciasny, ale i ten sznur, który nam oddaje NDiaye, nie jest długi – jej powieść nie ma nawet 250 stron. Nie oznacza to wcale jednak ślizgu po temacie, nie oznacza też, że autorka posługuje się jakimiś emblematycznymi, skrótowymi scenami. Zwłaszcza że problemem równie istotnym co te wszystkie wątki, które wymieniam, jest powieściowa forma, nieprawdopodobnie drażniąca i genialna w swoim odejściu od oczekiwań czytelniczych. Bo NDiaye z jednej strony udaje skrajny realizm, pokazuje tylko to, co widzi jej bohaterka, a jednocześnie oszukuje nas, grając z percepcją mecenas Suzane, nie podając nawet jej imienia. W końcu czytelnik nie wie nawet, czy w dzieciństwie została zgwałcona, czy jest matką córki swojego eks-chłopaka. Mecenas tak intensywnie myśli o tym, co sądzą o niej inni, że gubi się zupełnie w myśleniu o sobie. Przeczulona na punkcie tego, jak na nią patrzą, co mogą zobaczyć, jak się wobec niej zachowują, czy ją lubią, nie dostarcza czytelniczkom i czytelnikom wiedzy prawdziwej, a my dość długo miotamy się w jej gorączkowej narracji. Cała zabawa polega tu jednak na tym, że NDiaye ma w nosie oczekiwania czytelnicze, właśnie na nich gra – oszukując, nie dostarczając wiedzy, opowiadając inną historię, myląc tropy. No, ale ten rodzaj eksperymentu jest przecież w prozie francuskiej rodzajem tradycji przynajmniej od lat 60.

    Nie ma co owijać w bawełnę – powieść NDiaye jest wybitna i trudna. To nie jest żadna literatura środka, to nie jest flirt z nią, ubieranie skomplikowanych pytań w łatwą fabułę. „Zemsta należy do mnie” to nie jest tabletka owinięta w szynkę – to jest czysta, samiuteńka tabletka.

    Marie NDiaye, Zemsta należy do mnie

    przeł. Magdalena Kamińska-Maurugeon

    Filtry 2023

     

  • Zew hordy

    Zew hordy

    Druga powieść Anandy Devi, uznanej autorki z Mauritiusa, skupia się na przemocy seksualnej i wykorzystaniu, ale to nie jest #metoo. Akcja rozgrywa się na ubogich przedmieściach postkolonialnej wyspy, ale to nie jest opowieść o konfliktach etnicznych, za pomocą których biali osadnicy byli w stanie przez długi czas utrzymać się u władzy. Devi idzie kompletnie pod włos współczesnym rozpoznaniom kulturowym i socjologicznym, sięga po historię z dna biedy i upokorzenia. I pokazuje niemożliwy, kobiecy projekt wyzwolenia.

    Ananda Devi, Ewa ze swych zgliszcz

    Przeł. Krzysztof Jarosz

    Wydawnictwo W Podwórku 2020

    Gdybym miała dla tej książki znaleźć jakąś pozycję pokrewną, powiedziałabym, że to Buszujący w zbożu ale odwrotnie. Ewa ze swych zgliszcz to dokładne przeciwieństwo Salingera, oboje piszą bowiem o buncie niedostosowanych nastolatków, o dzieciach, które widzą absurdy i przemoc rządzące światem dorosłych, ich inercyjność, zakłamanie i jałowość życia. Zarówno Ewa, jak i Holden nie chcą wejść w dorosłość – Salinger i Devi pogrywają z tradycją prozy inicjacyjnej, inaczej opracowują jej główne schematy. Różnica jest jednak taka, że Holden odmawia przystąpienia do społecznej gry, choć otrzymał od rodziców wszystkie potrzebne kompetencje. Jest białym chłopcem z uprzywilejowanej warstwy, który nie chce odtwarzać we własnym życiu jałowych rytuałów amerykańskiego mieszczaństwa. Tymczasem Ewa nie przystępuje do gry społecznej, bo nie dostała żadnych kompetencji. W tym świecie bezrobotnego przedmieścia maurytyjskiej stolicy Ewa jest dzieckiem najbiedniejszym, oddającym się kolegom za kanapkę lub linijkę do matematyki. Ewa wycofuje się z rozgrywki ambicjonalnej, bo wyrwanie się z tego świata jest możliwe właściwie tylko cudem, wymaga jakiejś tytanicznej pracy intelektualnej, cudu nieomal, albo wyjątkowej urody, która sprawi, że kobietę zabierze z ulicy jakiś zamożny zakochany. I Devi uruchamia tutaj obie te ścieżki możliwości, pogrywa za ich pomocą z naiwnym myśleniem czytelnika, który pragnie dla tej bohaterki happy endu. Ewa jest śliczna, ma charyzmę, jakiś zwierzęcy magnetyzm – autorka rysuje tutaj karykaturę romansu: Ewa, to chudziutkie dziecko alkoholika z samego dna biedy, okazuje się bowiem kurwą nad kurwami, taką dziwką, która budzi zdumienie chłopaków z lokalnego gangu. Tłumacz obu powieści Devi i autor wyjątkowo szczegółowego posłowia, Krzysztof Jarosz, przyznaje wprost, że nie rozumie motywacji Ewy, która nigdy nic nie chce od swoich kochanków. Ewa nic nie zyskuje na tych jakże okropnych aktach, jej kochankowie bardzo często stają się też jej oprawcami, akt seksualny nie ma bowiem w sobie nic z romansu, ani choćby cielesnej przyjemności, ale zawsze jest próbą podporządkowania Ewy, odpracowania na jej ciele męskich frustracji. Ewa jest bardzo inteligenta, zatem wie, że nie ma szans na wyrwanie się z tego świata, na ruch w górę. Gdybym więc miała śmiałość odpowiedzieć na pytanie, które stawia Krzysztof Jarosz, powiedziałabym, że Ewa próbuje przezwyciężyć swoją pozycję ruchem w dół. Jeśli nie czeka na nią wybitny awans, ani płomienny romans z księciem z bajki, Ewa oddaje się wybitnemu upadkowi. Staje się naczyniem, przedmiotem, śmieciem wyrzuconym na wysypisko po zbiorowym gwałcie. Już jako dziewczynka zaczyna rozumieć, że ciało to jedyna moneta, jaką dysponuje i która coś jest warta. Odmawia jednak udziału w tej wymianie, odcina się od własnego ciała, wypożyczanego przez kolegów, mężczyzn z centrum, nauczyciela szkolnego, biznesmena ze szklanego biurowca. W paradoksalny sposób Devi czyni to seksualne upokorzenie, na jakie zgadza się Ewa, przejawem siły bohaterki. Ponieważ to, co jej robią przelotni partnerzy seksualni, to jej wybór, to ona zgadza się na te kontakty. Inaczej jest z ojcem, od którego jako pierwszego doznaje w twarz, co więcej – dość szybko rejestruje i uczy się unikać „dziwnego spojrzenia”, jakim ją ojciec obdarza. Na przemoc, którą on jej wyrządza, nie jest w stanie nic poradzić, jest jej ewidentną ofiarą, obrażenia widzą też inni i nie reagują w żaden sposób.

    Ewa ze swych zgliszcz nie jest głosem w debacie na temat #metoo głównie dlatego, że powieść powstała wcześniej, w 2005 roku. Ale jest głosem w debacie na temat biedy, ograniczeń kolonializmu i postkolonializmu, sytuacji kobiet na wielu poziomach społecznych i kulturowych. Devi na różne sposoby sygnalizuje nam pochodzenie etniczne swoich nastoletnich bohaterów: Ewa przyjaźni się z Savitą, dziewczyną o hinduskich korzeniach, zakochany jest w niej Sad, muzułmański nastolatek, wypisujący na klatce schodowej cytaty z Rimbauda (nie chcę tu pisać o tym świetnym i bardzo subtelnym wątku – wchodzenia w kulturę i edukacji, która odbywa się w ramach wzorców nie tylko obcych kulturowo, ale też przestarzałych). Sad należy do gangu („hordy”) razem z kompletnie nieprzewidywalnym chłopakiem, pół oszalałym Kreolem o imieniu Clélio. Każda z tych osób reprezentuje inną grupę etniczną i religijną, a konflikty między nimi to spadek kolonialnych podziałów politycznych na Mauritiusie. Devi wybiera jednak taką przestrzeń, gdzie konflikty etniczne schodzą na dalszy plan, bo wszystkich jednoczy bieda, poczucie bezwyjściowości, głód i doznanie klęski – część mieszkańców przedmieścia Troumaron to uciekinierzy i ocaleńcy z osad zalanych przez tsunami, a więc migranci klimatyczni, część to słabo opłacani robotnicy wielkich szwalni. Rodzice Savity liczą, że dziewczyna będzie się dobrze uczyła i wyjście za mąż za kogoś, kto wyciągnie rodzinę z tego oceanu nędzy – naiwnie realizują zatem mit, który odrzuca Ewa. Savita ma romans ze swoją najdroższą przyjaciółką i to uczucie między nimi jest jedyną relacją całkowicie pozbawioną pragnienia przejęcia władzy nad drugą osobą, jaką Devi umieszcza w tej powieści.

    Ewa ze swych zgliszcz jest, podobnie jak Zielone sari, powieścią skupioną na przemocy i rodzinie, na kolorowym świecie gorszej części Mauritiusa. Ale jednocześnie Devi zupełnie inaczej realizuje ten temat, na zupełnie różne sposoby – i fabularnie i gatunkowo (Zielone sari to powieść-spowiedź, opowieść ojca-kata, a Ewa… ma strukturę powieści kryminalnej i inicjacyjnej) opowiada o tym, co dzieje się, kiedy uprzedzenia płciowe nałożą się na wykluczenie ekonomiczne i rasowe. Jednocześnie obie powieści są niezwykle gęste, obie łamią schematy – bo w jednej narratorem jest kat, przemocowy mąż i ojciec, w drugiej na plan pierwszy wysuwa się bohaterka, która sprzeciw wobec świata wyraża poprzez seksualne podporządkowanie przemocy. Ciągle do nich wracam i ciągle mam wrażenie, że jeszcze coś mi umknęło, że nie wyczytałam wszystkich możliwych kontekstów.

  • Dać imię zmarłemu

    Dać imię zmarłemu

    Kamel Daoud, Sprawa Meursaulta
    Karakter 2015
    przekład Małgorzata Szczurek
    Błąkam się po plaży z pistoletem w dłoni, szukając pierwszego lepszego podobnego do mnie Araba, żeby go zabić– pisze w ostatnim rozdziale swojej powieści Kamel Daoud. Powieści o winie, karze, grzechu, ale też samotności, gniewie i wykluczeniu. O podziale na lepszych i gorszych, na białych i kolorowych, na Francuzów i Arabów, na wierzących i niewierzących. Po brutalnej i absurdalnej śmierci brata z ręki białego główny bohater, Harun, pozostaje sam z matką, ta zaś wychowuje chłopca w cieniu pamięci zmarłego. Sama na zawsze już pozostaje w żałobie, syna zaś przekonuje, że śmierć Musy trzeba w jakiś sposób pomścić. W międzyczasie w Algierii upada kolonializm, Francuzi wycofują się, pozostawiając puste, czekające na osiedlenie domy. Harun wraz z matką zajmują jeden taki niewielki domek i pewnego dnia, krótko po zakończeniu działań wojennych, mordują białego, Francuza, który pojawił się na podwórku. Zbrodnia nie pociąga za sobą żadnych konsekwencji, po kilku rozmowach z żandarmami Harun zostaje zwolniony do domu. Nikogo nie interesuje wyjaśnienie zagadki zaginięcia Josepha. Taka jest rama fabularna – Harun siedzi w barze i opowiada w nieskończoność o swoim życiu, gniewie, żalu, związkach z kobietami, trudnych relacjach z matką, a przede wszystkim o okolicznościach śmierci brata. Jako wielki bezimienny pojawia się w tej powieści Albert Camus jako autor Obcego, zamordowany brat Haruna to bezimienny Arab, który ginie na początku wybitnej francuskiej powieści, zabity bez powodu, z nadmiaru słońca i przygnębienia życiem. Camus, egzystencjalizm, kultura francuska, cywilizacja europejska, chrześcijaństwo to konteksty, które Daoud wmontowuje w swoją prostą historię fabularną.  
     
    Rzadko trafia się tekst, który były tak gęsty znaczeniowo, tak genialny artystycznie, jednocześnie egzotyczny i uniwersalny, zanurzony w świecie arabskim i zrozumiały dla Europejczyków. Tak prosty w opisie świata i jednocześnie misterny, erudycyjny. Daoud buduje obraz obcy tradycji europejskiej, a ciągle w niej zanurzony, przedstawia zupełnie inną perspektywę kulturową, kompletnie obce nam doświadczenia, a jednocześnie wciąż sięga po porównania z dziedzictwem europejskim.
     
    Można czytać tę powieść na dwóch poziomach i za każdym razem będzie to lektura pasjonująca: można widzieć u Daouda przede wszystkim polemikę z tekstami kultury albo podążać tropem odwołań mitycznych. Zabójstwo brata, proces, poczucie winy stanowią bowiem obsesje Haruna. Ciągle odwołuje się on do Camusa i Meursaulta jako jego bohatera, których czyni odpowiedzialnymi za zbrodnię na swym bracie. Mamy tu więc zderzenie kultury algierskiej, kolonialnej i niższej oraz kultury francuskiej, metropolitalnej i wyższej. Jednocześnie jednak nie ma innego języka niż język francuski, niż ten język, którego mistrzem był Camus. Daoud sam wybiera francuski na język swojej opowieści, buduje fabułę jako dopowiedzenie powieści francuskiego egzystencjalisty, jej rewers. U Camusa ginie anonimowy człowiek, w Daouda ma on twarz, rodzinę, nazwisko, przynależy do pewnej kultury. Daoud przychodzi jako drugi, jako arabski autor, który musi wybrać język, by pisać, a żaden wybór nie nasuwa się automatycznie. Sięgając po francuski, musi orientować się wobec dawnej metropolii, postanawia więc sproblematyzować ten swój gest, rozpisać wydarzenie, w którym dokonuje się bezpośrednie zderzenie kultur.
     
    Zabójca stał się sławny, a jego historia jest napisana zbyt dobrze, bym miał ją naśladować. To jego język. Dlatego uczynię to, co robiło się w tym kraju po odzyskaniu niepodległości: ze starego domu kolonizatorów kamień po kamieniu zbuduję swój dom, swój język
     
    Na poziomie mitycznym nie chodzi o polityczne zderzenie dwóch konkretnych kultur, ale o rozbudowanie i przekształcenie biblijnej opowieści o Ablu i Kainie:
     
    To historia Kaina i Abla, tyle że u schyłku ludzkości, nie u jej początków. Teraz lepiej to rozumiesz, prawda? To nie jest banalna historia przebaczenia albo zemsty, to przekleństwo, pułapka.
     
    Daoud pokazuje, że nienawiść jest dziedziczona, przekazywana przez pokolenia, że zbrodnia, której dopuszcza się on sam, czy Meursault to efekt bycia kierowanym przez przeszłość.  Matka wpaja Harunowi nienawiść do obcych, sprawia, że wymierza cios:
     
    To ona prowadziła moją rękę, podczas gdy Musa prowadził jej rękę, i tak dalej, aż do Abla lub jego brata.
     
    Nie chodzi zatem o znalezienie winnego, bo winni są wszyscy, każdy kieruje się nienawiścią, nie ma końca fali odwetu. Algieria jest pełna grobów i nasycona krwią, ten ciąg zbrodni wcale się jednak nie skończył – taką diagnozę stawia Daoud. Pułapka widoczna zarówno na płaszczyźnie postkolonialnej relacji Algieria-Francja, jak i na płaszczyźnie metafizycznej, nie sposób przecież wskazać pierwszego winnego i nie da się wyjść z tego konfliktu.
     

     

    Genialna historia, szalenie aktualna politycznie i jednocześnie literatura najwyższej próby.