Tag: Dowody na Istnienie

  • Popyt i podaż

    Popyt i podaż

    W grudniu prowadziłam spotkanie on line z Krzysztofem Vargą, dotyczące jego książki „Dziennik hipopotama”. W spotkaniu – a właściwie debacie – brali też udział Michał Nogaś i Justyna Sobolewska, rozmawialiśmy dużo o rynku książki, jego praktykach i wypaczeniach. Wszystko byłoby świetnie, gdyby nie radośnie pohukujący Varga, potępiający wszystko w czambuł i domagający się zamknięcie większości wydawnictw, z wyższością (oraz arogancją płynącą z błogiej nieświadomości) domagający się publikowania tylko prozy wysokiej.

    To spotkanie uświadomiło mi (poza rozmiarami niewiedzy niektórych aktorów pola literackiego), że ciągle jeszcze w Polsce żyje i świetnie się ma mit OPUBLIKOWANIA KSIĄŻKI.

    Otóż święcie wierzymy, że to, co wychodzi w okładkach nie tylko ma status nieomal prawdy objawionej, ale że jeszcze sam fakt publikacji jest wartościowy, wydanie książki po prostu jest dobre(m).

    Ten sposób myślenia dzieli stary wyjadacz Varga z wieloma młodymi autorami, którzy po to, aby debiutować, biorą kredyty i oddają rok-dwa z życia. Nie chodzi mi jednak o kredyt na wydanie książki, ale o kredyt na jej napisanie, a zatem raczej o obszar reportażu niż prozy. Prozę pisze się wcale nie łatwiej, ani nie szybciej, można jednak uciąć podróże i kwerendę, jak się na nie kompletnie nie ma forsy. Reportaż, który przeżywa teraz najazd debiutantów, z całą pewnością bez tego się nie obędzie.

    Kryzys prasy, pogłębiający się ciągle i właściwie stały (a już się wydawało, że jesteśmy na dnie…) w połączeniu z tym właśnie myśleniem o wydaniu książki jako o jakimś wyróżniku i rodzaju dobra, nieprawdopodobna ilość osób, próbujących swoich sił w reportażach, w sumie sprawiają, że rynek zaczyna się tutaj dziwnie chwiać. Autorzy szukają środków, by móc się utrzymać w czasie pisania, wyjechać do bohaterów, zrobić reaserch, a wydawnictwa starają się odsiewać płynące szeroką falą propozycje wydawnicze. Oczywiście, reporterzy mogą starać się o stypendia ministerialne i miejskie, mogą startować w konkursach. Wydawnictwo Poznańskie do czterech lat prowadzi Konkurs Reporterski, w 2021 można zgłaszać swoje projekty do 1 marca. Projekty oceniane są do 24 kwietnia, a nagroda wynosi 15 tysięcy złotych.

    Nie wiem – i to jest właściwie pytanie do moich Czytelników, z których spora część funkcjonuje w tym polu – czy łatwo jest dostać takie środki? Czy wystarczają one na pisanie? Trochę próbowałam o to pytać w różnych miejscach i wnioski są dość przerażające: publikowanie książki, które miało być ratunkiem w sytuacji, gdy drastycznie zmniejszyła się ilość tytułów drukujących reportaże (wliczając portale i serwisy internetowe), nie tylko nie przynosi spodziewanych zysków, ale i wymusza wyjątkowo duże nakłady własne. Nadobecność reportażu sprawia bowiem, że sprzedają się coraz mniejsze jego nakłady, a to sprawia, że zmniejszają się też zaliczki. Wydawcy boją się ryzykować, podpisując umowy z debiutantami – choć łatwiej jest doprowadzić tom reportażu (niż tom prozatorski) do poziomu „wydawalności” i „czytelności”. I nie chodzi mi tutaj o zarzut wobec młodych, debiutujących twórców, bo to samo można powiedzieć o Justynie Kopińskiej – jej styl jest płynny jak ruchy c3po.

    Ten brak środków na rynku w przypadku książek, których napisanie wymaga dużo czasu, oznacza, że reporterzy muszą stać się mistrzami nie tylko tej jednej literackiej formy, ale też specjalistami od gatunków bardziej przyziemnych. Ewa Winnicka przyznaje: „podstawową umiejętnością młodego autora jest pisanie projektów, zdobywanie grantów i stypendiów, kolędowanie od drzwi do drzwi, organizowanie zbiórek czyli zbieranie funduszy z różnych źródeł”.

    Ponieważ na wyjazd i „duży projekt” debiutantowi trudno jest zdobyć środki, to rację ma chyba Katarzyna Kobylarczyk, gdy twierdzi, że pierwszą książkę pisze się „przy okazji” – wyjazdu, projektu, jakichś badań naukowych, własnych nietuzinkowych zainteresowań.

    Kamil Bałuk, współpracownik Instytutu Reportażu i juror w konkursie Wydawnictwa Poznańskiego, podkreśla właśnie rolę owego pragnienia, przewyższającą rachunek ekonomiczny: „Mało znam osób, które odmówiły podpisania umowy na książkę reporterską z powodu zbyt niskiej zaliczki czy ogromnych kosztów dokumentacji. Pragnienie zadebiutowania, wskoczenia poziom wyżej niż publikacja w prasie, jest zwykle nie do odparcia. Kiedyś przed debiutem książkowym autorzy mieli zwykle na koncie sporo publikacji w prasie, dzisiaj to już nie jest konieczne, bo niektóre wydawnictwa zgłaszają się do potencjalnych autorów po lekturze jednego ich tekstu. Znam przypadki, że umowę podpisywali ludzie bez opublikowanych dotychczas tekstów, z samym pomysłem”.

    Kiedy prowadziłam spotkanie z Julianną Jonek-Springer na temat reportażu z odległych miejsc, redaktorka naczelna Dowodów na Istnienie powiedziała, że pandemia i zakaz podróży zwiększą zainteresowanie tematami lokalnymi, że na rynku książki za dwa lata pojawi się fala książek z Polski, analizujących na różne sposoby „nasze życie tutaj”. Sądzę cynicznie, że taki zwrot ku lokalności będzie miał nie tylko pandemiczne uzasadnienie, ale też właśnie u jego podstaw będzie leżało myślenie małą skalą wymuszone przez ograniczone fundusze. Kłopot polega jednak na tym, że pisanie o sprawach polskich i sąsiedzkich wcale nie jest proste. O tym właśnie opowiada często Katarzyna Kobylarczyk w czasie spotkań dotyczących jej ostatniej książki: „Kobiety Nowej Huty. Cegły, perły i petardy” – napisanej właśnie na temat jej własnej dzielnicy, w dużym stopniu po rozmowach z sąsiadkami (choć jeszcze przed pandemią). Inna jest relacja reporterów i bohaterów, inny rodzaj więzi, inna odpowiedzialność. Nie da się umknąć po napisaniu tekstu, nie bardzo można odmówić pokazania tekstu, nie da się wyostrzyć tez, słów i zdarzeń, by stały się jaśniejsze dla czytelników, bo autor będzie się spotykał pod piekarnią ze swoimi postaciami. Albo wyrzucał śmieci do tego samego kosza. A oni także nie będą tak wolni i nieskrępowani w swoich opowieściach i zwierzeniach, gdy będą wiedzieć, że książkę przeczyta się w sąsiednich domach. I co z tego, że to będzie tańsze w produkcji?

    I jeszcze jedna rzecz wydaje mi się tu bardzo ważna, choć wiąże się ona pośrednio z kapitałem i dystrybucją środków. Chodzi o to, że zmiana, jaka dokonała się, gdy gros reportaży przeszło z prasy do publikacji książkowych, nie jest tylko zmianą ilościową (zbiór tekstów zamiast jednego), ale też jakościową, a ta nie wydaje mi się do końca uświadomiona i zwerbalizowana. Bo gdy reporter publikował tekst np. w „Dużym Formacie”, w czasach gdy DF miał kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy nakładu (nostalgiczne wspomnienie), to jego tekst był czytany masowo przez ludzi z różnych środowisk i to w stosunkowo krótkim czasie (około tygodnia), a zatem miał szansę wywołać masową reakcję – rodzaj spiętrzenie emocjonalnego, prowadzącego do publicznej debaty na dany temat, a nawet lepiej – do zmiany – choćby drobnych przepisów prawa (tak było choćby z tekstem Mariusza Szczygła „Grzeczny i posłuszny”). W chwili, gdy wydaje się książkę, grupa odbiorców jest dużo mniejsza (bo nakład średnio wynosi 3-5 tys. egzemplarzy), a lektura dokonuje się w długim czasie (liczyć trzeba też przecież tych, którzy wypożyczają książkę z biblioteki kilka lat po jej publikacji). Nie ma co więc liczyć na to spiętrzenie, reakcję gwałtowną i nasiloną. Autorzy książek reporterskich muszą zatem przemyśleć nie tylko układ kompozycyjny, który zmienia się, gdy piszą książkę, ale też funkcje, które ma ich opowieść spełniać. Jeśli publikacja reportażu w prasie przypomina nam sprint, to publikacja w książce jest raczej półmaratonem – czyli kompletnie innym rodzajem biegu.

    Ten tekst nie chce stawiać tez, raczej wskazuje miejsca słabe, wymagające refleksji. I stara się uchwycić pewne zjawiska w zarodku, a nie kogokolwiek sekować. Zapraszam do rozmowy (choć każdy wpis jest takim zaproszeniem), bo ja jestem spoza branży, w życiu swoim nie próbowałam napisać reportażu. Nie biegłam też ani sprintu, ani półmaratonu.

    Dajcie znać, drodzy Czytelnicy, jak te sprawy wyglądają z Waszej perspektywy?

  • Palcem po mapie – reportaże, do których warto wrócić

    Palcem po mapie – reportaże, do których warto wrócić

    Chodzę po regałach, jakbym wybierała się w podróż. Szukam egzotyki, jakichś smaczków, a nade wszystko wrażenia ruchu. Coraz gorzej się czuję na tym domowym łańcuchu. Kiedy jest już późno i ciemno, za oknem nie święcą latarnie, bo Kraków oszczędza, wędruję wzdłuż półek, żeby przypomnieć sobie, że świat nie zamyka się w granicach mojego mieszkania i ma więcej dróg niż te prowadzące na pocztę, do sklepu i parku.

    1. Dan Baum, Dziewięć twarzy Nowego Orleanu, przeł. Adam Pluszka, Czarne 2017
    2. Andrzej Muszyński, Południe, Czarne 2013.
    3. Olga Stanisławska, Rondo de Gaulle’a, Znak 2016
    4. Paul Theroux, Wielki bazar kolejowy. Pociągiem przez Azję, przeł. Magdalena Budzińska, Czarne 2016
    5. Frank Westerman, Martwa Dolina, przeł. Małgorzata Diederen-Woźniak, Dowody na Istnienie 2017.
    6. Ilona Wiśniewska, Hen. Na północy Norwegii, Czarne 2016.

    Wiem, że połowa z was ma za dużo czasu i umiera z nudów, koszmarnej nudy powtórzeń. I wiem, że druga połowa zasuwa jak chomiki w swoich kółkach, obsługując pracę zawodową, pracę domową, dzieci. I że albo czas przelewa się przez palce, albo nie ma 5 sekund w ciągu dnia, żeby pamiętać, że jest się niezależnym człowiekiem, a nie maszyną do obsługiwania Zooma, Teamsów i obiadów.

    Żeby usatysfakcjonować jednych i drugich zrobiłam listę reporterskich książek o podróżowaniu albo egzotycznych miejscach, do których warto wrócić. Oczywiście w moim obecnym stanie wystukałam szybko 5 tytułów, które mam w głowie, ale wszystkie były o wojnie, ludobójstwie, molestowaniu. A dzisiaj nie o taką podróż mi chodzi. Chodzi o wyprowadzanie głowy na świat, skoro jej przeciwległy koniec został przybity do krzesła.

    A więc zobaczcie, co polecam:

    1. Baum o Orleanie – po pokazuje miasto kosmicznie piękne, a jednocześnie okropnie biedne, brudne i nieszczęśliwe. Ale też dalekie od pocztówkowych obrazków, od turystycznych utartych szlaków.
    2. Muszyński – zbiór reportaży o mitycznym i geograficznym Południu świata, o dżungli, pustyni, dyktatorach. Muszyński ma tak nieprawdopodobny styl, że mógłby pisać o papierze toaletowym i też bym czytała. Jego język to jest nowoczesna wersja baroku, gęsta fraza, zdanie, które czuć pod ręką.
    3. Stanisławska o Afryce – Rondo de Gaulle’a, o którym pisze, nie znajduje się w Warszawie, a w Afryce. To jest starsza już książka, niesłusznie dzisiaj zapomniana, być może z powodu milczenia reporterki. Ale to piękna, czuła, a zarazem podejrzliwa opowieść o Afryce, w której nie znajdziemy kolonialnych schematów, wyższości białej kobiety wobec czarnych.
    4. Theroux – ja akurat lubię jego reportaż o podróży przez Azję, ale można czytać wiele innych jego książek, bo wszystkie są cudowne. Powolne, rozlewne, szczegółowe, a zarazem syntetyczne.
    5. Westerman – tylko jego zostawiłam z mojej pierwotnej listy, ale ta książka jest bardzo ważna i też dzisiaj się już o niej nie pamięta, choć nie ukazała się dawno. Chciałabym go z tego czyśćca wyprowadzić.
    6. Wiśniewska o Norwegii – do Wiśniewskiej mam stosunek dziwny i właściwie nieuzasadniony, to znaczy uwielbiam jej książki i felietony, czytam wszystko od deski do deski, a potem nie piszę o niej, bo ta lektura jest moja i nie muszę się nią dzielić. Takiego oka, wrażliwości na szczegół, ale bez skalpela, czułości na otoczenie bez jednoczesnego współczucia wobec wszystkich – dawno nie widziałam.

    Już, koniec podróży na dzisiaj. Zeskakuję z regału sama, kota nie ma.

  • Książki najgorsze 2019

    Książki najgorsze 2019

    1. Dorota Brauntsch, Domy bezdomne, Dowody na Istnienie
    2. Anna Herbich, Dziewczyny sprawiedliwe. Polki, które ratowały Żydów, Znak
    3. Karolina Kuszyk, Poniemieckie, Czarne (duża recenzja czeka na publikację)
    4. Anna Świrszczyńska, Jeszcze kocham. Zapiski intymne, WAB
    5. Maciej Wasielewski, Niewidzialna ręka, Wielka Litera

    Ta lista stanowi odzwierciedlenie moich lektur – brak złych powieści zagranicznych oznaczy tylko tyle, że miałam szczęście i musiałam ani ich nie czytać, ani o nich nie pisać.

    Ponieważ siedzę w reportażu, to jemu się dostaje. Już miałam napisać „niestety”, ale zrezygnowałam – polskie książki reporterskie wygenerowały dwa mity, z którymi chyba trzeba zacząć walczyć. Po pierwsze, jakieś dziwne przekonanie dużej ilości czytelników, że reportaż się w Polsce świetnie sprzedaje – oj nie, nie. Nakłady są mniejsze lub takie same jak w przypadku większości tytułów powieściowych, ok. 4 tys egzemplarzy. Czy to jest dużo?

    Po drugie, że polski reportaż en general jest dobry. Nie jest. Jest słaby, ciągle krzyczy „ja, autor, „ja, autor” (Wasielewski), niedowidzi, jest słabo wyedukowany – prześlepia sprawy klasowe (Brauntsch), dąży do koncyliacji w miejscach, gdzie trzeba zdzierać skórę, popada w naiwny sentymentalizm (Kuszyk). Tę listę można ciągnąć oczywiście dalej i to dość długo. Proszę tylko zwrócić uwagę, że nie stosunek do prawdy, ani fact checking decyduje o poziomie książki reporterskiej, a tak sądzę niektórzy, kruszący kopie w niekończących się, bezowocnych, dyskusjach.

    Prosili też Państwo o kategorię „marketingowe oszustwo” – i tutaj z pewnością taką książką jest „Jeszcze kocham”, bo jej autorką wcale nie jest Anna Świrszczyńska, lecz redaktorka Wioletta Bojda, a rzeczy, które wypisuje o swej bohaterce wołają o pomstę do nieba.

    Oszustem dla mnie, intelektualnym i światopoglądowym, są książki Anny Herbich. Czytam je z zawodowego obowiązku, inaczej nigdy nie sięgnęłabym po opowieść tak skrajnie posłuszną wobec władzy, tak zmieniającą wizję przeszłości, żeby można było anulować kategorię wstydu (i czuć tylko dumę narodową). Herbich to jest wersja pop polityki wstawania z kolan. No i poziom literacki… Język autorki jest giętki jak trzonek od grabi, a głosu jej bohaterek w ogóle tu nie słychać, bo wszystkie ich opowieści są przepisywane, redagowane i formatowane do wizji mowy ludzkiej, jaką ma Anna Herbich. Jej postacie mówią wartko i ekspresyjnie jak bohaterowie netflixowego „Wiedźmina”.

    O wszystkich książkach pisałam i to dość długie teksty. 3 recenzje są na blogu (Braunstch, Świrszczyńska/Bojda, Wasielewski), 2 czekają na publikacje (Herbich, Kuszyk).

  • Wpis bez tytułu 1721

    Świat w potrzasku

    Joanna Gierak-Onoszko, 27 śmierci Toby’ego Obeda

    Dowody na Istnienie 2019

    O tym reportażu pisano chyba najwięcej w tym roku, ale udostępniam tutaj swój tekst, bo trochę inaczej przeczytałam tę książkę i wygrzebałam w niej kilka interesujących rzeczy, o których nie pisano. Wersja krótka jest taka: książka jest dobra, czytajcie koniecznie. Wersja długa ma 15 tysięcy znaków.

    Dawno nie było w Polsce tak mocnego debiutu non-fiction – Gierak-Onoszko idzie w ślady Filipa Springera i Małgorzaty Rejmer, bo daje nam książkę niezwykle dojrzałą, wielowymiarową, pozostawiającą czytelnika z głębokim poczuciem zdobycia wiedzy, ale jednocześnie stawiającą wiele pytań bez odpowiedzi.

    Kluczową figurą organizującą porządek w 27 śmierciach Toby’ego Obeda jest potrzask, poczucie bycia w pułapce. Trudno na takim fundamencie zbudować reportaż, tymczasem autorka właśnie wokół takiej figury negatywnej organizuje swoją opowieść i używa jej zarówno na poziomie porządkowania wywodu, jak i na poziomie autotematycznych uwag warsztatowych. Ten karkołomny manewr przeprowadza po mistrzowsku.

    Niektórzy będą czytać tę książkę jako opowieść o złu Kościoła (zarówno katolickiego, jak i protestanckiego). Sądzę jednak, że „27 śmierci…” daje czytelnikowi polskiemu zdecydowanie więcej niż tylko mściwą przyjemność z lektury o zbrodniach księży i zakonnic. Już sam punkt wyjścia uruchamia kontekst polityczny i kolonialny: w latach 90. Phil Fontaine, jeden z potomków Pierwszych Narodów Kanady ujawnia, że w szkole z internatem był maltretowany i wykorzystywany seksualnie. Za nim podążają inne świadectwa, rusza wielka fala, powstaje pozew zbiorowy, państwo kanadyjskie nie może się wypłacić, nie przestaje przepraszać. Okazuje się bowiem, że system szkół (zawsze z internatem, by izolacja była pełniejsza) powstał po to, by z dzieci pochodzące z plemion koczowniczych, zajmujących się w przeszłości myślistwem i zbieractwem na dalekiej Północy, uczynić pokornych poddanych Korony. System ten miał dwa cele: po pierwsze, dokonać jak najszybszej ich akulturacji do języka, wiary, wartości i norm białego społeczeństwa opierającego się na europejskich wartościach. Po drugie zaś, ograniczyć edukację do przekazywania podstawowych wiadomości, tak, by „ucywilizowani dzicy” mogli podjąć pracę w prostych zawodach, czyli mówiąc brutalnie, by zamienić ich w armię słabo wykształconych służących dla białych osadników. Szkoły te były obowiązkowe dla wszystkich dzieci z rdzennych plemion. Z ich zeznań i opowieści powstał obraz potwornego aparatu represyjnego: opartego na biciu, głodzeniu, molestowaniu seksualnym. W niektórych placówkach edukacyjnych ten zestaw podstawowy rozszerzano o wymyślne tortury, takie jak sadzanie na krześle elektrycznym, męczenie zimnem, podawanie do spożycia wymiocin itp. Gierak-Onoszko okazuje się autorką niezwykle wstrzemięźliwą jeśli chodzi o opisy przemocy – podaje z reguły ich ułamki, nie chce podkręcać pracy wyobraźni czytelnika. Robi raczej przeciwnie, odziera przemoc z atrakcyjności, a wzmacnia za to oskarżenie moralne. Są to oczywiście same nudy, ale na szczęście dla czytelnika. Sugestywne napomknienia o wodzie święconej jako lubrykancie, albo fotelu dentystycznym z pasami niewykorzystywanym wcale do leczenia dziecięcego uzębienia w zupełności wystarczają, by czytelnicza fantazja hulała i oblewał nas zimny pot. To jedna z takich książek, które czytałam niezwykle długo oraz w małych partiach, i miało to nic wspólnego z dawkowaniem sobie przyjemności estetycznej.

    Opuszczenie szkoły nie jest wcale wyjściem z pułapki, w jakiej tkwią dzieci, bo o ile szkolni opiekunowie słabo przekazywali szczątkową wiedzę, o tyle naprawdę dobrze przyuczali swoich podopiecznych do przemocy. Ten wzór zachowań wynoszą oni zatem ze szkoły, nie ma wyjścia z potrzasku: stosują przemoc wobec młodszych w szkole, księża i zakonnice posługują się dziećmi w czasie tortur albo zboczonych sesji seksualnych. Dzieci zatem także na własną rękę posługują się przemocą: ostatni rozdział opowiada o gwałtach, jakich doświadcza dziewczynka poza szkołą od swoich kolegów z wioski, dzieci bliskich przyjaciół rodziców. Gdzie indziej Gierak-Onoszko notuje opowieści dzieci tych ocalonych (survivors w Kanadzie oznacza tych, którzy przeżyli szkoły z internatami) – chłodny wychów, blokady emocjonalne rodziców, nagłe, niekontrolowane wybuchy furii, milczenie i alkoholizm – to spadek wyniesiony ze szkoły, pułapka, z której nie daje się wyjść nawet dla własnego potomstwa, model wychowania, jakiego miłość rodzinna nie przezwycięży.

    Opowieść o dziecięcym cierpieniu, brak wsparcia, samobójstwach i ich zacieraniu albo lekceważeniu przez system, łowach na uciekinierów przy użyciu psów to tylko jeden z wątków. Uruchamia on mocny dyskurs postkolonialny, bo widać wyraźnie, że Pierwszych Narodów prawo dotyczy jakby mniej – z większym opóźnieniem zaczyna się poszukiwać zaginionych dzieci, z większą ufnością przyjmuje wyjaśnienia pisane przez kościelnych przełożonych w szkołach. Ten wątek jest jednak historycznie zamknięty i Gierak-Onoszko, opisując go, ustawia się w pozycji chłodnej kronikarki, zdystansowanej buchalterki, która przedstawia polskiemu czytelnikowi przebieg pewnego nadużycia. Drugi wątek to opowieść o działaniach państwa i instytucjonalnym przepracowaniu pokoleniowej traumy. Tutaj ujawnia się inny rodzaj potrzasku: po początkowym, dość krótkim okresie milczenia, państwo kanadyjskie przeprasza i prosi o wybaczenie, wypłaca odszkodowania idące w miliardy dolarów (choć podzielone na ocalonych to niewielkie już kwoty), burzy pomniki ojców założycieli, którzy wymyślili system akulturacji rdzennych mieszkańców, wyrzuca ich imiona z nazw instytucji. Na marginesie pozostawić tu trzeba wątek milczenia Kościoła – w Polsce zresztą chyba nikomu nie trzeba wyjaśniać wagi owego milczenia i kryjącej się za nim przemocy, a także niezgody na uznanie własnej winy.

    Państwo kanadyjskie urządza procesy tym wychowawcom, którzy jeszcze żyją – robi zatem więcej niż Niemcy w latach 50., Rwanda w latach 90., Kambodża w latach 2000. Gierak-Onoszko opisuje zatem pewnego rodzaju światową awangardę w przepraszaniu, państwowym, administracyjnym dążeniu do zadośćuczynienia, przepracowania pamięci. To ciągle jednak za mało, przeprosiny premiera nie uzdrawiają psychiki, odszkodowanie nie wystarczy na terapię, część ocalonych zresztą już nie żyje. Kanadyjskie współczucie nie przekłada się na zmianę w strukturze zatrudnienia, gdzie rdzenni mieszkańcy wykonują słabiej płatne prace, mają gorszy dostęp do dóbr kultury, pozostają praktycznie niewidoczni w Toronto – mieście wielokulturowym, ale mało rdzennym. Kolejne miliony pompowane w system opieki zdrowotnej i profilaktyki uzależnień nie zmieniają faktu, że w rezerwatach rośnie odsetek alkoholików i narkomanów, że na wysokim poziomie utrzymują się statystyki samobójstw. W tym reportażu autorka dokonuje znamiennego przesunięcia: czyni ze sprawy szkół z internatem pryzmat skupiający wszystkie współczesne problemy Kanady i takie ustawienie sprawy wydaje mi się gestem subwersywnym wobec wielu narracji dominujących, tych turystycznie atrakcyjnych, skupiających się na syropie klonowym i łyżwiarzach. To także opowieść szalenie feministyczna, bo to kobieta ustawia tu krzywdę dzieci jako podstawę rozważań o okrucieństwie i bezprawiu współczesnego państwa. Tutaj właśnie, jak sądzę, leży prawdziwa wartość 27 śmierci Toby’ego Obeda, selekcja materiału nosi wyraźne autorskie piętno, a jednocześnie nie daje czytelnikowi wrażenia, że jest manipulowany i w jakiś sposób wciągany w świat osobistych skojarzeń.

    Państwo z zasady nie może mieć ludzkiej twarzy, choć taką próbuje przybrać. Gierak-Onoszko zachowuje ciągle dystans do opisywanych wypadków, jest nieufna wobec oficjalnych gestów. Jej tytułowy bohater dostąpił zaszczytu spotkania z Justinem Trudeau. Toby, maltretowany w szkole, zaskarża państwo o to, że oderwało go od rodziców jako kilkuletniego chłopca, oddzieliło od rodzeństwa, że nie poznał nigdy miłości i rodzinnego ciepła, że nie wie, jak wygląda dom i funkcjonuje rodzina. Mówi też, że nie przyjmie przeprosin premiera, nie uściśnie mu dłoni. Trudeau wita się z nim w kuluarach choć w obecności kamer, łapie w objęcia okaleczonego Toby’ego. Czułość i zrozumienie przychodzą tu pod postacią śmierdzącego politycznym fałszem uścisku, objęcie zastępuje politycznie poprawnie uścisk dłoni – ale czy jest bardziej szczere?

    Gierak-Onoszko pokazuje zatem pułapki polityki przebaczenia, oświetla je z różnych stron, bo sięga zarówno po perspektywę białej, konserwatywnej elity intelektualnej (świetny rozdział oparty na rozmowie z konserwatywnym działaczem Jonathanem Kayem, którego wywodom przysłuchuje się jego milcząca pomoc domowa z Filipin), jak i po spojrzenie potomków rdzennych mieszkańców, bezrobotnych i cierpiących na chorobę alkoholową. Między nimi zaś umieszcza, stroniąc od obrazów skrajnych, ludzi z warstw pośrednich, drobnych przedsiębiorców, profesorów uniwersyteckich, prawników, badaczki, socjolożki, polityków o rdzennych korzeniach. To ich głosy łączą się w obraz kolejnych pułapek, także w nadrzędną wobec nich pułapkę pamięci: ani wybaczenie, ani wypłata odszkodowań, ani kolejne procesy nie są w stanie bowiem przerwać traumy, wygasić cierpienia. Światło w tym ponurym tunelu pamięci pojawia się dopiero w ostatni rozdziale, stanowiącym zarazem mroczne, jak i pełne nadziei domknięcie. Spowiedź Evelyn, gwałconej przez kolegów ze szkoły, dopisuje nowe wątki, wzmacnia te przedstawione wcześniej i jednocześnie zapowiada cięcie, zmianę. Jej doświadczenia pokazują bowiem transfer przemocy wyniesionej ze szkoły, potwierdzają niską pozycję kobiet w obrębie systemu (zarówno w ramach norm kościelnych, jak i w ramach norm społeczności plemiennej), ale też pokazują wysiłek indywidualny ocalonych, by pokonać traumę. Krucha równowaga zostaje zburzona, gdy kobieta przez przypadek spotyka jednego ze swoich oprawców – już dorosłego, prowadzącego za rękę dziecko. Najważniejsze zaś są słowa bohaterki, które Gierak-Onoszko umieszcza w zakończeniu: „Po jakimś czasie uznałam, że tego człowieka spod szpitala ani żadnych innych sprawców z leśnej polany ścigać nie będę. Uważam, że nie mam prawa ich ścigać. Wytaczając proces, zabrałabym dzieciństwo i złamałabym serca ich dzieciom, ich wnukom. Uważam, że nie mam prawa, by niszczyć życie kolejnemu pokoleniu. Cały czas zastanawiam się, po co się właściwie urodziłam. Dziś myślę, że może po to, by zatrzymać ten cykl dziedziczenia traumy”.

    Gierak-Onoszko w swoim reportażu o traumie kilku pokoleń mieszkańców Kanady idzie pod prąd przyjętym w Polsce dzisiaj strategiom opowiadania o cierpieniu. Jeśli zestawimy ją z przejmującymi wywiadami Mikołaja Grynberga, książką- wyznaniem Patrycji Dołowy, którzy rozmawiają z ocalonymi z Holocaustu lub ich dziećmi, zobaczymy tę różnicę od razu: autorka „27 śmierci…” cofa się bowiem przed rozmową, większość świadectw, jakie stanowią podstawę materiałową dla jej książki, pochodzi z archiwów i dokumentów, rejestracji wideo, zeznań gromadzonych przez prokuraturę. Gierak-Onoszko nie ma bowiem przygotowania psychologicznego, nie chce na potrzebny tekstu przywoływać wspomnień swoich bohaterów, ożywiać traumatycznych doświadczeń. Zabieg ten nie odbywa się kosztem wartości tekstu, jest jednak świadomie podjętym ograniczeniem. Tu widać zatem jeden z wymiarów pułapki, o której pisałam na początku: autorka świadomie stawia względny dobrostan swoich bohaterów ponad potencjalną wartością świadectwa, jakie stanowić ma jej książka. Taki wybór, rodzaj pułapki warsztatowej, sprawia, że szukać ona musi innych rozwiązań, by wzmocnić wartość dokumentalną reportażu, by zbliżyć czytelnika do opowieści o dziecięcym cierpieniu i milczeniu całego systemu.

    Na poziomie warsztatowym ujawnia się jeszcze jedna pułapka – nie ma takiego pochodzenia, które byłoby obojętne dla tego konfliktu. Gierak-Onoszko, polska dziennikarka, mieszkała przez dwa lata w Kanadzie, nie była jednak traktowana przez swoich rozmówców jako osoba z zewnątrz, ktoś, komu można opowiedzieć swoją wersję historii, komu można zawierzyć. Przeciwnie, Gierak-Onoszko to dla potomków rdzennych mieszkańców reprezentantka białych osadników, przyjezdna z Europy, czyli z miejsca przeklętego, generującego historycznie całe zło. Reporterka musi swoim bohaterom udowodnić, że odróżnia się od innych białych dziennikarzy, że cechuje ją wyższa wrażliwość, większa wiedza i poczucie społecznej solidarności. Biali dziennikarze to tutaj właściwie negatywni bohaterowie, oni bowiem pojawiają się na szybkie wizyty studyjne, pobierają foldery z gotowymi kompletami dokumentów i wyciągiem ze świadectw i wracają do siebie, by z tej formatki pisać teksty o konflikcie pamięci w Kanadzie i poczuciu krzywdy „Indian” (to jedno z pierwszy słów, które Gierak-Onoszko wskazuje jako zakazane, deprecjonujące i wskazujące lekceważący stosunek białych do rdzennych mieszkańców). Większość rozmów, które prowadzi zatem autorka, rozpoczyna się zatem od konfliktu, wstępnego oskarżenia, nieufności, egzaminowania autorki z wiedzy o sytuacji rdzennych mieszkańców, rozumienia i definiowania pojęć. „Uprzedzenia i swoją wersję naszej historii zostaw, proszę, na wycieraczce” – mówi jeden z jej bohaterów, tatuażysta. Toby Sicks jasno podkreśla podział między dwoma grupami i zależy mu na tym, żeby ów podział umacniać, a nie zacierać: „Oczywiście, spotkajmy się. Ale ten katalog nie jest dla ciebie. Mam dwa. Jeden komercyjny, otwarty, dla wszystkich, drugi tylko dla swoich. Powiedzmy, że jako biała kobieta zachwycasz się naszą kulturą. Czytasz, uczysz się, zanurzasz się w niej do tego stopnia, że chcesz ją mieć na swoim ciele. W porządku, to miłe. Mogę ci zaproponować wzór inspirowany misiem, ptakiem, co tam sobie zechcesz. Ale nie wytatuuję ci kruka, żółwia ani innego zwierzęcia, które symbolizuje jeden z naszych klanów. Jeśli nie jesteś z klanu Niedźwiedzia, nie możesz nosić niedźwiedzia na ramieniu. To chyba oczywiste”. Taki układ sprawia, że Gierak-Onoszko traci, a właściwie nie otrzymuje na wstępie uprzywilejowanej pozycji. Nie uruchamia się tu konwencja towarzyska, która otwiera często pole do pracy reporterki, stąd jej wysiłek musi być większy. Autorka musi udowodnić swoim bohaterom, że mentalnie nie stoi po stronie osadników, przywożących koce zarażone ospą sto lat wcześniej.

    Podobnie jak w przypadku świetnych debiutów Springera i Rejmer, dostajemy opowieść niezwykle gorzką, pozbawioną szansy na happy end, dokumentującą splątanie pojęć i pragnienie upamiętnienia bólu. Podskórny konflikt, który zarysowuje ona w swoim tekście, nadając całej opowieści pewną wyraźną całość, dotyczy bowiem zderzenia pamięci: państwo reprezentowane przez potomków białych osadników pragnie przebaczenia, przezwyciężenia traumy. Chce doprowadzić do społecznej zgody, konsensusu, przyklepania cierpienia, bo status ofiary, jakim cieszą się teraz Pierwsze Narody przyciąga duże zainteresowanie, i daje im większą rację moralną, silniejszy głos medialny, co przekłada się na wymierne interesy ekonomiczne, jakie administracja prowadzi na terenach rezerwatów – ropociągi, wyrąb lasów itp. Potomkowie rdzennych plemion nie chcą zaś, by z ich powolnego lizania ran czynić szybki proces uzdrowienia, próbują zachować, zatrzymać niejako pamięć o ich cierpieniu. Z tych dwóch wektorów Gierak-Onoszko czyni siłę napędową swojego tekstu, jego podskórną, wewnętrzną logikę.  

    Przez jakiś czas publikowałam te najdłuższe artykuły o reportażach w „Małym Formacie”. Był to cykl „Czytanie non-fiction”, który już się skończył. Zobaczymy, jak sprawdzą się teksty długości 10-15 tysięcy znaków tutaj.

  • Przeciwko betonowej kostce i jej mieszkańcom

    Przeciwko betonowej kostce i jej mieszkańcom

    Dorota Brauntsch, Domy bezdomne

    Dowody na Istnienie 2019

    Przyznam, że bardzo czekałam na tę książkę. Niepotrzebnie, bo nie tylko jest to reportaż słaby literacko, przestylizowany i ucukrowany za pomocą językowych koszmarków, ale stanowi także dowód na dziwny snobizm kulturowy oraz zamknięty horyzont poznawczy. To ciekawe, że o wsi polskiej można pisać w sposób snobistyczny.

    Piszę ten tekst ze sporym opóźnieniem, bo długo zastanawiałam się, czy jest powinno się źle pisać o debiucie, w końcu powinniśmy dawać szansę. Ale biorąc pod uwagę dużą ilość recenzji oraz bezkrytyczne przyjęcie Domów bezdomnych, uznałam, że należy to zrobić.

    Brauntsch wybiera temat niezwykle intrygujący – ceglane domy pszczyńskiej wsi, stawiane od połowy XIX do połowy XX wieku. Jest to pościg za ginącą architekturą, częściowo zniszczoną przez wojnę, częściowo zaś przez samych mieszkańców i ich potomków, którzy zamarzyli o domach z pustaków, symbolu nowoczesności. Autorka próbuje więc uchwycić na fotografii i w tekście ten ulotny fenomen, zapisać trochę jego historię, a trochę stworzyć tren dla pszczyńskiego domu i kultury śląskich chłopów z tego regionu. Przedstawia zatem historię okolicy, nakłada dwa filtry: historii politycznej oraz przemian architektonicznych. Kłopot polega jednak na tym, że sama staje całkowicie po stronie owej odchodzącej formacji, nie analizuje zmian, nie próbuje zrozumieć, pokazać, wyjaśnić, dlaczego kolejne pokolenia próbują przyspieszyć rozpad domów odziedziczonych po dziadkach. Wybiera zatem postawę snobistyczną i w dziwny sposób staje się rzeczniczką architektów, konserwatorów zabytków, zamożnych właścicieli, próbujących restaurować pszczyńskie domy przeciwko mieszkańcom tej okolicy pozbawionych kapitału kulturowego oraz ekonomicznego. Nie bierze pod uwagę tych kryteriów, nie stara się rozumieć ludzi, których – jak sama pisze – wychowano bez tożsamości, nie mają zatem jak wykształcić potrzebny zachowywania kulturowego dziedzictwa. Brauntsch chce udowodnić, że prawdziwe życie tkwi w przeszłości: symbolizują je stare drzewa, domy, piwniczki, ganki. Bardzo to piękny, ale też niestety naiwny wniosek. To owe relikty przypominają o wiejskim, ubogim, ale zarazem rodzinnym, uporządkowanym życiu. Jasne, cudnie. Pszczyńska cegła staje się wartością nadrzędną, giną pod nią opowieści o prawdziwej wiejskiej biedzie, głodzie i słabym wykształceniu – bo nie pasują do tezy o połączeniu tożsamości i architektury. Kontekst kulturowy, który doprowadził w XIX wieku do wykształcenia tej formacji architektonicznej, jest waloryzowany jednoznacznie pozytywnie. Wszystkie późniejsze zmiany polityczno-społeczne są już negatywne. O ile autorka rozpisuje się szeroko nad zjawiskami determinującymi powstanie takiej formacji, o tyle krytycznie przedstawia wszystko to, co stało się później. Niestety to nie jest takie proste, procesów historycznych nie da się podzielić na pozytywne i negatywne, zaakceptować części, a część odrzucić i potraktować lekceważąco. Na uwagę zasługują u autorki ci bohaterowie, którzy mieszkają na granicy puszczy, dbają o żubry w XX-leciu, ich wnuki to już tylko nierozumne ofiary historii. To dziwne przełożenie ma charakter nostalgiczno-muzealny – okres przed 1945 Brauntsch przedstawia w ramach uwznioślającego wspomnienia.  Udaje jej się osiągnąć efekt paradoksalny – mam ochotę bronić mieszkańców domów z pustaka, przypomnieć, że zachowanie tożsamości, restaurowanie starej architektury to rodzaj luksusu, zarówno na poziomie ekonomicznym, jak i społecznym. Nie sądzę zaś, że w latach 70. i 80. Polaków było na taki luksus stać. I mój wniosek nie służy tu usprawiedliwieniu, jest raczej obserwacją z porządku socjologicznego, myślenie zaś, dominujące w Domach bezdomnych, że ludzie powinni byli przezwyciężyć pewne uwarunkowania epoki, wydaje mi się poważnym anachronizmem historycznym. W Anglii można pielęgnować czterystuletnie trawniki. W Polsce nie mamy na to szans, ale reportaż daje przestrzeń, żeby przemyśleć takie uwarunkowania, pokazać, jak lokalizacja geopolityczna definiuje tożsamość, jak zmienia się myślenie o nowoczesności i komforcie wraz z kolejnymi epokami. Dlaczego w pewnym momencie wyobrażono sobie, że właśnie pustak jest lepszy, że dom odziedziczony po dziadkach trzeba zaorać? Nie znajduję tutaj odpowiedzi na te pytania.

    Domy bezdomne uświadamiają przez przypadek właściwie, że nie ma w Polsce takiego tematu historycznego, który nie byłby grząski, nie stanowiłby próby dla wrażliwości społecznej autora. Oczywiście niedoścignionym wzorem jest tutaj Miedzianka. Historia znikania Filipa Springera (a to przecież też był jego debiut – nie chodzi zatem o brak literacko-reporterskiego obycia), gdybyśmy jednak zestawili te dwa reportaże, zobaczylibyśmy, że łączy je temat, ale jednocześnie Springerowi udało się uniknąć wszystkich pułapek i mielizn na poziomie obserwacji i ocen społecznych, w które Dorota Brauntsch wmaszerowała po pas. Spinger uniknął także stylu, który szybko po jego Miedziance stał się dominującą dykcją polskiego, zwłaszcza młodego reportażu. Brauntsch także tutaj okazuje się słabsza od niego, bo posługuje się płynnie tą dykcją – ale robi to już sprawnie naprawdę wielu autorów. Otrzymujemy więc krótkie, rwane zdania, dużo równoważników, obserwacje zamierzone jako naiwne zachwyty nad światem, mnóstwo kropek. I znów, jak ta idiotka wołająca na puszczy, muszę napisać, że mistrzynią kropki jest Hanna Krall, ale nie każdy ładując 40 zdań do jednego akapitu, osiąga ten sam efekt. Kluczowa wydaje mi się coraz bardziej świadomość, ujawniająca się u niektórych reporterów, że trzeba się z tego języka wyzwolić. Tak robi właśnie Joanna Gierak Onoszko, która w swojej książce o Kanadzie dokonuje symbolicznego zabicia ojca, czyli właśnie przełamania dykcji polskiej szkoły reportażu.

    Coraz częściej mam wrażenie, że reportaż to fantazmatyczny gatunek polskiej klasy średniej, która wyobraża sobie, że za jego pomocą zbliża się do prawdziwego życia, wsi, biedy i wszystkiego co mieści się poniżej owej warstwy średniej. To jest właśnie dobry przykład na tę tezę, choć zasługuje ona na dłuższą refleksję (i więcej nazwisk powinno tu trafić). Napiszę o tym jeszcze.

    Zdjęcie: Mahir Uysal on Unsplashh

  • Wychować Polaków do luksusu

    Czy krytyka literacka może wziąć na warsztat reportaż? Co wtedy odkryje? Jak oceniać tekst, który ma przede wszystkim funkcje poznawcze? Czy można pisać o reportażu i nie zajmować się fact checkingiem? Oto próba.

    Na pierwszy ogień: Olga Gitkiewicz i jej książka „Nie hańbi” o pracy w Polsce.

     

    Zastanawiam się, z czego wynika szkicowość tego zbioru. Od odpowiedzi na to pytanie zależy jego ocena. „Nie hańbi” to pierwsza książka w dorobku Gitkiewicz, a więc może chodzi o rodzaj tremy debiutantki? Poszukiwanie formy i głosu? Mam nadzieję, że to pretekstowe poruszanie się wśród różnych tematów nie wyrasta z przekonania, że takiej lektury – łatwej, niezbyt dokuczliwej, dynamicznej – wymaga czytelnik. Za dużo dzisiaj takich cięć na rynku książki, a pisanie pod wyobrażone oczekiwania czytelnika stanowi największą słabość polskiego rynku wydawniczego, ogranicza i podcina skrzydła autora, skazując go na podrzędną rolę. Z reguły też nie jest to przepis na hit i bestseller (wbrew przekonaniom działów promocji) – nagrodzona Nike książka reporterska „Żeby nie było śladów” Cezarego Łazarewicza długo powstawała bez wydawcy, a sam autor zarzekał się, że wyda ją na powielaczu, jeśli będzie musiał.

    I druga jeszcze słabość „Nie hańbi” – styl polskiej szkoły reportażu ze wszystkimi jego wadami. Ostre cięcia wzmacniają dynamikę tekstu i ułatwiają lekturę, ale też wywołują wrażenie niedokończonego, urwanego wywodu. Skrótowość prowadzi często do pretekstowości, swobodne przemieszczanie się między poszczególnymi zagadnieniami w obrębie większego tematu rodzi uczucie chaosu i wszystkoizmu, aluzyjność sprawia, że mamy wrażenie obcowania z niedokończonym tekstem. Zacieranie perspektywy czasowej, które pojawia się tutaj w opowieści o nędzy, głodzie i bezrobociu 20-lecia międzywojennego, ma dwie funkcje: skraca dystans, wciąga czytelnika, pokazuje mu prawdziwe życie w odległej historii, ale jest też dość ryzykownym zabiegiem w kraju, w którym coraz wyraźniejszy jest analfabetyzm historyczny. Dlatego warto zakotwiczyć reportaż w epoce, wskazać daty i miejsca, by nie utrudniać czytelnikowi odbioru tekstu.

    Książka Gitkiewicz przypomina mi trochę pokaz jazdy figurowej na lodzie: piruety są, skoki są. Wszystko to porządnie wykonane. Problem polega jednak na tym, że reportaż (i to jeszcze książkowy, a nie prasowy!) wymaga innego rodzaju aktywności. Owszem, trzeba wyjść na lód, ale po to, żeby wykopać przerębel i posiedzieć nad nim z wędką.

    Całość tekstu tutaj: Wychować Polaków do luksusu.

     

    Zdjęcie:  Daniel Hansen on Unsplash.