Yiyun Li, Włóczędzy
Czarne 2010
Debiutancka powieść chińskiej emigrantki pokazuje totalitarny świat Chin z lat 60. i 70. Właściwie czytelnikowi polskiemu bliska jest rzeczywistość Włóczęgów – większość komunistycznych przepisów, sposoby regulowania życia obywateli, postawy, jakie na poddanych wymusza system – to wszystko znamy przecież z PRL-u. Świat przedstawiony, wykreowany przez Yijun Li jest więc nam bliski, bo autorka opisuje przeciętnych obywateli, i choć pochyla się nad nimi z pewną dozą czułości, to jednocześnie oskarża: nie sam system, ale właśnie ludzi, którzy mu się podporządkowują, którzy wybierają bierność jako strategię przetrwania, albo też w ogóle nie poddają refleksji otaczającej ich rzeczywistości. Z drugiej jednak strony komunistyczne Chiny jawią się tu jako przestrzeń obca i egzotyczna: choć ustrój jest komunistyczny i czasie uroczystości państwowych śpiewa się pieśni ku czci Związku Radzieckiego, to zarazem zachowano wiele ze specyficznej, przedrewolucyjnej kultury. Właśnie to połączenie doktryny ustanowionej przez Partię oraz tradycyjnych rytuałów i zwyczajów chińskich tworzy mieszankę niezwykłą, która poddana zostaje wiwisekcji.
Akcja powieści rozgrywa się na prowincji, w jednym z małych przemysłowych miast, w którym rządzi klika starych partyjnych towarzyszy, sprawując władzę absolutną nad kilkudziesięcioma tysiącami ludzi, którzy całe dnie spędzają w fabrykach, a którzy stali się mieszkańcami miasta dopiero w pierwszym lub drugim pokoleniu. Pozornie więc Błotnista Rzeka przypomina Nową Hutę, jednakże więcej jest tu chyba różnic niż podobieństw. Bo choć mieszkańcy Błotnistej Rzeki to ubodzy robotnicy, wegetujący w domach-segmentach z kartonu, żyjący w jednej izbie i korzystający z wychodka na końcu ulicy, to w ramach hierarchii tego świata cieszą się oni wyższym statusem niż ci, którzy dostali wysłani do pracy na wieś. Yiyun Li pokazuje więc, że nie ma takich warunków życia, do jakich człowiek nie byłby się w stanie przystosować, że nawet na społecznym dnie tworzą się hierarchie i układy.
W tym szarym, przygnębiającym świecie, w którym każdy obywatel musi pracować (to nie prawo, ale obowiązek) i przynależeć do jakiejś organizacji (szkoła, brygada zakładowa) życie jest zarazem nudne i potwornie niebezpieczne. Brakowi wolności i perspektyw, jakichkolwiek szans na zmianę sytuacji egzystencjalnej w przyszłości, towarzyszy tu nieustające zagrożenie: donosem ze strony sąsiada, spóźnieniem do pracy, które ukarane zostanie więzieniem, nakazem pracy na wsi, degradacją, wreszcie po prostu karą śmierci orzekaną za najmniejsze przewinienie. Yiyun Li mówi, że nawet ciężko pracujący w fabrykach biedacy nie są wolni od podejrzeń, nie mogą uciec przed trybami wielkiej państwowej maszynerii. Autorka osadza akcję swojej powieści tuż po śmierci Mao, w czasie gdy nowa władza przerywa wdrażanie trwającego od dziesięciolecia programu rewolucji kulturalnej. Przemiany są jednak stopniowe, praktycznie niewidoczne i – jak pokazuje finał powieści – powierzchowne, ograniczone jedynie do haseł. Akcja powieści rozpoczyna się bowiem publiczną ceremonią demaskacji wroga klasowego i zamordowaniem dziewczyny, kończy się zaś zatrzymaniem prawie tysiąca osób, oskarżonych o sprzeciw wobec państwa. Aresztowaniom towarzyszy bicie, wymuszanie zeznań, donosy zawistnych sąsiadów – służby bezpieczeństwa przechwytują jednak wszystkich, bo – jak głosi powszechna dla wszystkich totalitaryzmów zasada – samo oskarżenie świadczy już o winie.
Włóczędzy mają budowę ramową: powieść zaczyna się od przygotowania do egzekucji młodej kontrrewolucjonistki, kończy się zaś skazaniem na śmierć innej kobiety za działalność wywrotową. Yiyun Li pokazuje więc, niczym Konwicki u nas, że system komunistyczny w gruncie rzeczy w ogóle się nie zmienia, że pożera kolejne ofiary z taką samą nieubłaganą konsekwencją, pomimo przemian na szczytach władzy i przekształcania zewnętrznych form. Te dwie egzekucje zaś – jedna wykonana, a druga zapowiedziana – symbolicznie przestawiają utratę nadziei na przemianę życia w Chinach. Owa nadzieja i jej bolesna klęska pojawiają się jednak tylko na poziomie narracji, ponieważ u większości bohaterów nie ma miejsca na dywagacje polityczne, nie dojrzeli one też jeszcze do tego rodzaju świadomości. Każdy żyje we własnym świecie, w tu i teraz, które wyznacza praca, dom i posiłek. W Błotnistej Rzece, jak w Germinalunie ma siły, ani czasu na myślenie o oporze, bo ludzie zbyt zajęci są walką o przetrwanie. Gdy zaś posiadają już wystarczająco środków do życia, zaczynają walczyć o władzę – tak działa właśnie rodzina Hana, której zwyczaje i stosunki stanowią studium zaangażowania kolejnych pokoleń w życie systemu.
Błotna Rzeka to świat zdegradowany, ale nie tworzony przez ludzi złych, raczej takich, którzy uwikłani są w setki mikro relacji, gotowych na małe kompromisy, które im samym ratują lub ułatwiają życie, w sumie jednak składają się na wielkie zło. Drobne potknięcia, małe zazdrości, lęki, bierność, przyzwyczajenie do podporządkowania czynią ten świat totalitarnym. Wolni w nim są tylko tytułowi włóczędzy – bo na nic nie liczą, nie mają żadnych nadziei ani oczekiwań; ponad poczucie przynależności i działania, włączania się do wspólnych celów stawiają życie samotne, w drodze, bo tylko ona daje wolność. Yiyun Li przeciwstawia więc dwa rodzaje bierności: tę wynikającą z wygody, podporządkowania i tę, która realizuje się w wycofaniu, w indywidualnym odłączeniu się od wspólnoty. W tym świecie przemysłowym, gdzie ludzie żyją jak w wielkim ulu, tylko odseparowanie się od innych może dać namiastkę wolności, a ta zaś pozwala na zachowanie ludzkich odruchów. Yiyun Li stawia bowiem w swej powieści paradoksalny wniosek: świat ludzki jest nieludzki, tylko z dala od ludzi można być człowiekiem.