Przezroczyste ręce

Rejwach Grynberga – jeśli uważacie, że literatura daje odpowiedzi na pytania – nie sięgajcie po tę książkę.

Jeśli szukacie w literaturze pocieszenia – odłóżcie ją.

To dobry adres dla rozpaczy. Jeśli jesteście zatem gotowi zawiesić swoje oczekiwania, wystawić się świadomie na największą ohydę ludzką, pamięć cierpienia, poruszenie – to trafiliście we właściwe miejsce.

W Rejwachu powraca temat doświadczenia Zagłady, świadectwa jednostek ukrywających w dalszym ciągu swą żydowską tożsamość. Żałoba po śmierci bliskich i utracie całego znanego świata nie słabnie zatem z czasem, a wzmacnia się przez milczenie trwające przez kolejne dziesięciolecia, przez strach i poczucie niezrozumienia. Kluczem do wszystkich tych nowel są dwie figury: zwodzenie i oczyszczenie. Jak się okazuje bowiem – wszyscy tutaj kłamią (albo milczą): matka, która boi się poprowadzić swoją córkę na cmentarz, by pokazać jej groby dziadków, bo musiałaby ją zabrać na cmentarz żydowski; kobieta, którą w czasie wojny molestowano seksualnie; staruszka, która dopiero na łożu śmierci wyznaje, że ma żydowskie pochodzenie i  pozostawia oszołomionych bliskich; stary żyd, który po wojnie wylądował za granicą i wiele lat później przekonał swą rodzinę, że wioska ze „Skrzypka na dachu” to jego rodzinne miejsce; córka fotografa, która studiując rodzinne zdjęcie, orientuje się, że nie jest jego biologicznym dzieckiem.

Wydawać by się mogło, że w Polsce nie da się napisać nic nowego o Holocauście, że niemożliwa jest też już nowa forma – Grynberg po raz kolejny temu przeczy. Jego poprzednia książka, Oskarżam Auschwitz, wykorzystywała formułę wywiadów – dialogów reportera z bohaterami. Wszyscy oni byli potomkami ocalonych z Zagłady, choć z ich wyznań wynikało jasno, że ocalenie miało wyłącznie charakter fizyczny i że bagaż wojny, żałoby oraz utraty dźwigały kolejne pokolenia. Grynberg nie eksperymentował tam z formą, choć usuwał siebie – jako słuchacza, ale i poruszyciela, z sprawą którego dochodziło do rozmowy – poza ramę opowieści. Jeśli się ukazywał czytelnikowi, to zawsze miał ku temu dobry powód, jego postać, Żyda, który zdecydował się żyć w Polsce, budziła w jego rozmówcach bardzo często sprzeciw i niezrozumienie. Inaczej jest w Rejwachu, bo tutaj Grynberg wybiera formułę znaną na Zachodzie jako faction, połączenie elementów fiction i non-fiction. Z fiction zapożycza nowelową budowę swoich utworów, czyli krótką i wyraźną ekspozycję oraz mocną puentę  historii oraz swobodne opracowanie historii usłyszanych od rozmówców (bo jak mówi w wywiadach, część tych opowieści jest zmyślona, albo też łączy biografie i doświadczenia różnych postaci w jednej osobie). Z non-fiction – losy postaci, które stały się podstawą dla jego zbioru, sytuację rozmowy i wyznania, konieczność dania świadectwa, postać reportera, którego obecność popycha ludzi do snucia opowieści.

W serii nowel pojawia się kilkadziesiąt postaci, nie jest ważne jednak ich pochodzenie społeczne, wiek, miejsce zamieszkania. Grynberg, operujący językiem oszczędnym, chłodnym, bardzo rzeczowym, oczyszcza poszczególne historie. Budowa Rejwachu przypomina scenariusz teatralny albo zapis filmowego dialogu – tu wszystko dzieje się w rozmowie, otoczenie spełnia rolę tła, a narracja ma charakter didaskaliów. Oczyszczanie (a ta czynność wydaje się dla Grynberga figurą najważniejszą i to nie tylko na poziomie języka i kompozycji) pozwala na plan pierwszy wysunąć emocje. Pamiętać trzeba, że im chłodniejszego języka używa autor, tym więcej miejsca daje emocjom czytelnika i właśnie tak dzieje się w tej opowieści. Grynberg niczym doświadczony reżyser usuwa na dalszy plan wszystko to, co mogłoby rzucić jakikolwiek cień na opowieść bohaterów. Tym samym nie daje nam też żadnego koła ratunkowego, żadnej liny, której moglibyśmy się uchwycić, żeby umknąć tym historiom.

Ten zabieg oczyszczania opowieści ma także i inny cel – służy przedstawieniu Holokaustu w sposób przejmujący, ale i etyczny. Opowieści o utracie rodziny, o ukrywaniu żydowskiej tożsamości przed Polakami nawet po wojnie, o odczuwanym przez lata lęku i traumie wydają się nam wzruszające, a tym samym – gdyby inna była forma literacka – ocierałyby się o kicz. Kicz zaś w historiach o Zagładzie jest nie tylko bardzo częstym zjawiskiem, ale i zjawiskiem ze wszech miar nieetycznym. Jan Błoński pisał kiedyś („Biedni Polacy patrzą na getto”), że Holokaust jest niewyczerpany i nieskończony, nikt go nigdy nie odtworzy, nie odmaluje, że jedyne, co może zrobić autor, to pokazać drobiazg. I to właśnie robi Grynberg.

Pisząc ten tekst, mam głębokie poczucie rozdarcia – bo żadna z moich uwag i tez interpretacyjnych nie ma tu żadnego znaczenia, bo chciałabym opowiedzieć o tym, jak odłożyłam tę książkę po przeczytaniu Klementyny i pół wieczoru patrzyłam tępo przed siebie. Ale to nie przekona czytelników, że trzeba po tę książkę sięgnąć. Na Rejwach nie ma żadnego narzędzia, które pomogłoby przepracować w sobie to, czego doświadczają bohaterowie. Nie wiem, jak to zrobić, bo tego nie da się ani zrozumieć, ani wybaczyć, ani przyjąć intelektualnie. Każdy z nas (jako czytelnik) nosi w sobie przez całe życie kilka takich historii, które tkwią mu zawszę z tyłu głowy, nie chcą nas opuścić. I nie ma to nic wspólnego z ulubionymi tekstami. Często wręcz przeciwnie: męczą nas postaci, w nocy śnią się te wątki, w nich widzimy nagle ucieleśnienie głębokich lęków przed światem, jakichś potwornych projekcji strachu przed tym, co mogłoby się stać z nami czy naszymi dziećmi. Nie mam ich wiele, ale Grynberg dał mi kolejną. I zrobił to za pomocą dwóch zdań.

A żeby nie musieli Państwo robić tu psychoanalizy, od razu napiszę, że uciekam w rozważania o gatunku, literackości i konwencji po to, żeby się z tą książką jakoś zmierzyć, żeby ją obejść w sobie. Trochę wyjaśnić, trochę ująć w ramy literatury. Żeby nie siąść i płakać.

Mikołaj Grynberg, Rejwach

Nisza 2017

Comments

Komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *