Te dwie książki są od siebie szalenie różne, ale w jakiś sposób podobne, bo skupione na świecie, otoczeniu, ekologii.
„Betonozę” przeczytałam kilka tygodni temu, ale jakoś ta książka ciągle siedzi mi w głowie. Mencwel – jak na to patrzę z perspektywy – robi w niej jedną szalenie ważną rzecz: udowadnia, że myśl i świadomość ekologiczna wcale nie jest większa w większych miastach, choć chcielibyśmy tak myśleć. Z takim marzeniem, fajnym auto-stereotypem rozprawił się już dość złośliwie w „Książce o śmieciach” Stanisław Łubieński, ale Mencwel dobił chyba tę teorię młotkiem. Pisze w jednym miejscu o tym, że w Krakowie co roku wycina się i zagospodarowuje teren trzykrotnie większy niż Błonie. I myślę o tym często, gdy jeżdżę do pracy z Nowej Huty na Rynek. Bo droga wiodąca przez środek miasta zmienia się ciągle, pas zajmowany przez tramwaj, coraz bardziej przypomina dno betonowego tunelu, jakieś strasznej postapokaliptycznej doliny. I choć nam się wydaje, że pilnujemy władzy, że głosujemy w budżetach, potrafimy czytać ogłoszenia różnych oficjalnych BIP-ów, to jednak dajemy się cały czas robić w kolor – tak samo jak mieszkańcy ośrodków średniej wielkości, gdzie głosowi burmistrza nie ma się właściwie kto przeciwstawić.
I z ulgą wracam wtedy do starej części Nowej Huty, w który mieszkam od prawie dwudziestu lat, ciesząc się myślą, że tu już nie da się dostawić żadnej plomby, niziutkiego apartamentowca, że tu jest wszystko piękne, zielone i stare i nie muszę się bać, że rano obudzi mnie huk walców i koparek. Z tego naiwnego snu wybija mnie nagła myśl, że fuck, teraz tu jest spokojnie, ale tylko dlatego, że 70 lat temu planiści i inżynierowie zrównali z ziemią wsie, sady i pola uprawne. I że mieszkam w jakiś sposób na cmentarzu kultury wiejskiej, znośnym teraz, bo starym.
A „Betonoza” daje do myślenia, także dlatego, że pokazuje grzechy klasy średniej: zamykającej się na strzeżonych osiedlach, spragnionej przyrody – ale tylko takiej, która nie hałasuje i nie śmierdzi, a więc w jakiś sposób przypomina rokokowe marzenie o życiu na łonie natury. Brakuje tylko pachnących owiec. No i niczego nie udaje, kataloguje wprost, tworzy podręcznik świadomości ekologicznej z jej różnymi pułapkami.
Natomiast Macfarlane to mój wielki wyrzut sumienia (mam – jak sądzę – 2 wyrzuty z ubiegłego roku: właśnie jego „Podziemia” i „Lajla znaczy noc” Aleksandry Lipczak) – niby tak pilnuję, tak się nie daję nabrać na czytanie dętej literatury, a nie znalazłam w 2020 czasu na przeczytanie tych naprawdę świetnych książek.
No więc Macfarlane jest wybitnie odległy od Mencwela, bo nie o interwencję tutaj chodzi, ani żaden aktywizm społeczny. Dziwnie się w ogóle czyta tę książkę w tej potwornej pustyni kolejnego lockdownu, bo „Podziemia” opowiadają o jaskiniach, kanałach, studniach – miejscach, gdzie ludzi dzisiaj już nie ma, oddalonych, tajemniczych, pustych, często trudno dostępnych. Ale to jest dobra dziwność, jakiś rodzaj oddechu (przy użyciu chłodnego powietrza) w klaustrofobii wspólnego, rodzinnego mieszkania, odgłosów z blokowego podwórka, klasyki schodowej i mieszkań sąsiadów.
Ten klucz podziemi pozwala mu przejść od wielkich historycznych miast, przez krainy zaludnionej części Europy do jej kompletnych kresów, przekopać się przez to, co ludzkość robiła w podziemiach Paryża i Londynu, po to, co malowała w jaskiniach na Lofotach 3 tysiące lat temu. W jakiś sposób jest to książka użytkowa, bo opowiada o pięknie ginącego świata (suchar, wiem), o obrazach, które giną na ścianach jaskiń i o rozpływających się lodowcach, o niszczejących formach krasowych.
To, co go wyróżnia w zalewie źle napisanego podróżniczego non-fiction, to fakt, że potrafi pisać dobrze, a po drugie, że spoza perspektywy plecaka i polaru, wyziera horyzont człowieka nieprawdopodobnie obznajomionego w historii sztuki, architektury i kultury tout court. A do tego jeszcze z naprawdę świetnym piórem, umiejętnością budowania literackiego naddatku, metafory. Więc czyta się to jak złoto.
przeł. Jacek Konieczny