Powieść dla prostaczków

 

Jan Grzegorczyk, Chaszcze
Znak 2009
Jan Grzegorczyk to autor sagi o księdzu Groserze, którego popularność po zakończeniu cyklu wyraźnie spadła. Jego kolejne powieści spotkały się z dużo mniejszym odzewem, a omawiane tu Chaszcze– przeszły praktycznie bez echa. I choć szum medialny nie jest zazwyczaj miernikiem wartości literatury, w tym wypadku jednak jego brak odzwierciedla słabość książki. O Chaszczach nie mówiło się, bo tak naprawdę nie było o czym. Wcześniej nazywano go polskim Bernanosem, ale epitet ten obraża francuskiego autora, dla którego problemy metafizyki i wiary były najbardziej istotne, a ich analiza nigdy nieprzeprowadzana w sposób prosty. Bernanos mnożył pytania, nasilał wątpliwości, rozbudzał lęki. Grzegorczyk zaś pisze powieść dla zadowolonych z siebie, raczej nieskłonnych do jakiejkolwiek formy niepokoju, polskich katolików, którzy chcieliby przeczytać miłą sercu powieść społeczną o Kościele.
 
Na rynku wydawniczym trzeba wypełnić wszystkie luki, znaleźć książkę dla każdego typu odbiorcy i takie właśnie zapotrzebowanie społeczne eksploatuje Grzegorczyk. Wcześniej pisał o problemach wewnętrznych Kościoła, porzucaniu przez księży powołania i celibacie, tym razem zaś wyrusza do puszczy i przedstawia polską wieś. Matka głównego bohatera, Stanisława Madeja, umiera  w rocznicę śmierci Jana Pawła II, bo żadna powieść katolicka nie może się obejść bez odwołania do 2 kwietnia:
W jej przypadku zmarła jest określeniem nieodpowiednim. Uśmiechnęła się i przestała oddychać. Błogosławiona śmierć.
Po tym zdarzeniu Madej porzuca pracę i wyjeżdża do Puszczy Noteckiej, by obserwować ptaki. To całkowicie oklepany chwyt, który ma otworzyć powieść na pulpę filozoficzną pojawiającą się później. Po takim konwencjonalnym wstępie musi nastąpić perypetia – i oto Madej znajduje na drzewie wisielca. Od tego momentu fabuła rozwija się w dwóch wątkach – kryminalnym i „filozoficznym”: Madej próbuje dowiedzieć się, czy zmarły padł ofiarą morderstwa czy też był samobójcą, a równocześnie stara się ogarnąć własne życie i nadać mu znaczenie. Wykształcony, oczytany pracownik wydawnictwa, tłumacz i niespełniony autor nagle przenosi się z Poznania w świat wiejskiej sielanki. Pobyt w Witalniku sprawia, że styka się z zupełnie nowym typami ludzkimi. Określenie „typy”, jest tu o tyle istotne, że Grzegorczykowi nie udało się skonstruować prawdziwych pełnowymiarowych postaci. Wzorem do naśladowania były dla niego raczej powieści tendencyjne, a nie powieść nowoczesna. Aby przywołać różne sfery życia, Grzegorczyk wprowadza postaci reprezentujące właśnie poszczególne typy: mamy więc miłego księdza proboszcza zadumanego nad księgą Koheleta, diabolicznego prokuratora na emeryturze – ateusza rozwożącego znajomym wodę z Lourdes, którą jego żona przywiozła z pielgrzymki, siostrę Cyrenię z werwą prowadzącą dom dziecka, Romańskiego-Abrahama – byłego alkoholika i niedoszłego samobójcę po przemianie duchowej, sprawującego z dumą funkcję głowy rodziny, prostego cieślę Szczupaka – alkoholika wygłaszającego gwarą mądrości ludowe. Każdy z tych bohaterów jest płaski jak kartka i mówi językiem drewnianym, rezonując poglądy autora.
 
Wątek kryminalny nie zostaje ostatecznie rozwikłany, Grzegorczyk osuwa się w banał, tworząc intrygę, w której biorą udział molestowane dzieci, nie mogące się wydobyć z chorobliwych więzi także w życiu dorosłym. Ksiądz i prokurator pogrywają z Madejem, podrzucając mu nowe tropy, wracając do sprawy pochówku nieznanego mężczyzny z 1985 roku. Jego śmierć rozpatrywana jest jako sprawa polityczna, według księdza Melchiora ma związek z usuwaniem przez komunistów przeciwników z opozycji (obsesja zabójstwa Popiełuszki). Jednak według prokuratora to ksiądz właśnie maczał place w całej sprawie. Śmierć NN ma dla Madeja związek z samobójstwem Andrzeja Guzowskiego, wisielca, które ciało znalazł. Wątek ten zapętla się dodatkowo, gdy do Madeja przybywa wdowa – piękna Krystyna, powiatowa femme fatale. To w niej też zakochuje się Madej, dla niej remontuje i rozbudowuje dom, licząc, że uda mu się z nią ułożyć życie.
 
I tak właśnie poszukiwanie głębszego sensu przekształca się w pogoń za pieniędzmi na remont i dość żałosne oczekiwanie na przyjazdy ukochanej, która swego podstarzałego amanta zwodzi i okłamuje. Świat – do tej pory dla Madeja okrutny i tajemniczy – daje się oswoić tym łatwiej, że dowiaduje się wreszcie, na co jest chory. Bóle nieznanego pochodzenia i związany z nimi niepokój niszczyły mu życie, ale od chwili, gdy odkrywa, że ich przyczyną jest cukrzyca, poczucie nieszczęścia rozpływa się w diecie i badaniach. Grzegorczyk buduje więc tu przestrzeń, której tajemnice egzystencjalne ograniczają się do diagnozy lekarskiej i życia na wsi, wśród ptaszków i sarenek, z koleżanką-redaktorką u boku.
 
Chaszcze zbudowane są na fałszu – z jednej strony bohater głosi konieczność odnalezienia siebie, poszukiwania nowej drogi życiowej, próbuje kontemplować sztukę i opanować swoją hiperwrażliowść, z drugiej jednak autor robi wszystko, by nie obudzić w czytelniku jakiejkolwiek głębszej refleksji. Świat przedstawiony jest wtórny, badanie rzeczywistości przebiega zaś naskórkowo, prześlizguje się po powierzchni zjawisk. Aby zaś stworzyć wrażenie głębi, Grzegorczyk operuje zdaniami jak z trzeciorzędnej poezji metafizycznej:
 
Dlaczego człowiek wdrapuje się na szczyt drzewa, pod niebo, i skacze do piekła?
Grzegorczyk to nie Bernanos, to Wiśniewski dla katolików.

Comments

Komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *