Martin Pollack, Cesarz Ameryki. Wielka ucieczka z Galicji
Czarne 2011
Po raz kolejny Pollack pokazuje mięso historii – masy, których los jest okrutny, anonimowy, zupełnie też nieznany historiografii, obojętny dla badaczy spraw politycznych. Próbuje więc opisać pewnego rodzaju brak, lukę w naszych dotychczasowych narracjach, wprowadzić do opowieści o przeszłości takich ludzi, którzy w żaden sposób się w niej nie zapisali, którzy przeminęli błyskawicznie i bez śladu. Jego bohaterem zbiorowym staje się galicyjska biedota, uciskana, zacofana, głodująca i uciekająca z cesarstwa austro-węgierskiego ku biedzie amerykańskiej i innym odmianom ucisku.
Autor sięga w swojej książce po tylko jeden temat – problem emigracji do Ameryki od drugiej połowy XIX wieku do wybuchu I wojny światowej. Nie jest to jednak opowieść o spełnionych marzeniach i budowaniu nowego silnego państwa, ale potworna historia o głodzie i głupocie, demoralizacji i okrucieństwie, prymitywizmie i naiwności. Mnóstwo tu obrazów dzieci głodzonych na śmierć, zarzynanych koni, dziewcząt wywożonych do burdeli w Buenos Aires i Stambule.
W mniejszym stopniu interesuje Pollacka sama podróż do Nowego Jorku, a bardziej skupia się on na powodach opuszczania Europy. Zarysowuje z rozmachem społeczne tło – nędzę „Golicji i Głodomerii”, jej zacofanie gospodarcze i rozdrobnienie ziemi, rozwarstwienie i egoizm spoęłczny, luki prawne pozwalające na handel ludźmi. Odwołuje się też do obyczajów – to fale pogromów w głębi Rosji powodują, że o ile polscy czy słowaccy chłopi wracają po kilku latach z emigracji, o tyle żydowscy uciekinierzy – nigdy. Tak więc historyczne rekonstrukcje Pollacka stanowią rodzaj uzupełnienia do tez Dostojewskiego o tym, że to bieda wpędza w zepsucie, prawdziwa nędza powoduje całkowitą degenerację.
Uciekinierzy ze Wschodu – Rusini, Ukraińcy, Polacy, Słowacy – padają tu bowiem ofiarą pazerności agentów handlowych, którzy namawiają ich do wyjazdu. Europa w tej opowieści stanowi pewnego rodzaju sień, której centrum znajduje się w Hamburgu. Z tego miasta właśnie wyruszają kolejne okręty z gigantycznym ludzkim ładunkiem, do niego też trzeba ściągać chłopów z całej europejskiej prowincji. Do każdej wioseczki wyruszają agenci-naganiacze, każda stacja kolejowa jest przez nich kontrolowana. Gdy austriacki i pruski rząd uszczelniają granice, agenci prowadzą chłopów przez pola, bocznymi drogami. Wszystkie drogi prowadzą tu do Hamburga, do przedsiębiorstwa HAPAG.
Pollack pokazuje, że do rozpracowania każdej grupy narodowej agenci mieli inne techniki: Rusinom opowiadali, że cesarz Rudolf wcale nie zginął, lecz wyemigrował i w Brazylii tworzy właśnie nowe państwo, Polaków przekonywali, że wyjazdu wymaga papież, który nakazuje szerzyć katolicyzm wśród dzikich. W Brazylii też małpy miały wykonywać wszystkie obowiązki, między domami rosły drzewa chlebowe, a z innych płynęło mleko. Te opowieści – dziś budzące tylko śmiech – brzmią strasznie w tej historii, stanowią bowiem rewers chłopskiej głupoty i prymitywizmu:
Mykołaj Malyniak, ten sam, który zegarek pierwszy raz w życiu zobaczył w agencji Herza, bełkocze coś w trudnym do zrozumienia ukraińskim dialekcie, sąd i słuchacze mogą z tego potoku słów wyłowić tylko dziandar, co ma chyba oznaczać żandarma, oraz stale powtarzające się głośne hej, hej!, którymi Malyniak kończy każde zdanie.
Z drugiej strony jest to też historia o okrucieństwie sprawującej władzę arystokracji, która w obawie przed brakiem rąk do pracy nie chce polepszyć losu chłopów, ale domaga się wprowadzenia coraz bardziej restrykcyjnych praw i kolejnych form ograniczenia wolności – co też administracja cesarska czyni:
Żniwa za pasem, a pracowite „mrówki”, parobkowie, służące, wyrobnicy i bezrolni chłopi, choć nie do zastąpienia i bardzo pomocni, zawsze żałośnie opłacani, przepadli jak kamień w wodę. Kto teraz będzie żął zboże, wykopywał kartofle, kosił trawę, zwoził plony, młócił, karmił i poił bydło? Wielcy panowie podnoszą wrzask, wzywają władze, żandarmów, żołnierzy, by siłą i pod bagnetami zatrzymywali ludzi w wioskach, pilnowali granic, a czcigodny gubernator we Lwowie niechby zakazał emigracji, najlepiej rozporządzeniem.
Pollack skupia się na drogach, którymi kandydaci na emigrantów próbują wydostać się z Galicji, sposobach, na jakie próbują oszukać administracją austriacką i pruską. Wyjazd za ocean nie jest tu wyborem wolnym – rząd austriacki obawia się ubytku materii ludzkiej, z kolei Prusacy lękają się, by niepiśmienni chłopi nie chcieli u nich zostać, zamiast okrętować się na transoceaniczne statki. W Stanach także nikt nie wita imigrantów z otwartymi ramionami – o niesławnej Ellis Island pisała u nas już wcześniej Małgorzata Szejnert w Wyspie klucz.
Cesarza Ameryki czyta się świetnie, i to właśnie budzi moje największe podejrzenie. Pollack w swoim eseju stawia sobie taki sam cel, jaki przyświecał mu w poprzednich książkach – zarysowanie tła epoki, przedstawienie świadomości pewnej grupy, uchwycenie perspektyw życiowych w danym momencie historycznym. Jego praca okazuje się tu jednak trudniejsza niż w Śmierci w bunkrze czy Ojcobójcy – zabiera on tutaj głos w imieniu tysięcy bezimiennych analfabetów, ludzi, po których pozostało niewiele śladów, żaden materialny dowód ich nędzy. Za każdym razem Pollack skazany jest na rekonstrukcję, na budowanie obrazu z elementów obcych, zewnętrznych wobec swoich bohaterów: strzępków pamiętnikarskich, artykułów prasowych, policyjnych i sądowych protokołów, raportów organizacji charytatywnych. W poprzednich esejach miał Pollack więcej materiału, więcej tekstów źródłowych, czy też pracował na podstawie wiedzy o losach własnej rodziny, nie oburzała zatem spójność i logika. Tutaj jednak wchodzi on właściwie w dziurę historii – a nie widać tego w jego narracji, która okazuje się pełna, płynna, porządkująca wszystkie wątki. Nie ma tu miejsc pustych, niejasności, mało urwanych historii o pojedynczych osobach. I dlatego właśnie nie wierzę w tę opowieść – bo jest zbyt gładka, bo daje odpowiedzi na wszystkie pytania, a to po prostu niemożliwe. Zatem za wadę tego eseju uważam to, co wychwala Krzysztof Cieślik w „Polityce” – dynamikę, dramatyzm, poczucie naoczności. Cieślik unosi się nad stylem Pollacka: „nie tylko pisze znakomite książki, znalazł też wyjątkowy sposób opowiadania. Nikt nie tworzy reportaży tak, jak Austriak (…)”.
No, na szczęście, bo coraz wyraźniej widać, że te reportaże są anachroniczne, pisane na przekór zmianom w historiografii. Że Pollack jest pewnego rodzaju hochsztaplerem, który ukrywa ściegi swojej historii.