Madam tabletka

 

 

 

 

O „madam tabletce” śpiewa Mery Spolsky i jej Marysia, która ma ochotę się zabić dzisiaj, wprowadza w nastrój debiutanckiej powieści Lubińskiej. Trochę, ale nie do końca, bo Marysia w piosence pada pod naporem jesiennej depresji, ma myśli samobójcze, a u Lubińskiej chodzi przede wszystkim o to, żeby się nie dać. I nie listopad jest tu winny.

Można czytać „Powiedz wszystkim…” jako powieść o dziewczynie, która strasznie mocno chce wyjść ze swoich zaburzeń lękowych, bo uważa je za całkowicie paraliżujące. Nie da rady jechać do innego miasta, nie jest w stanie zjeść posiłku w restauracji, nie ma siły sprzeciwić się swojemu szefowi, zaangażować w rozmowę z chłopakiem. Natalka dokładnie wie, jakie składy mają jej ubrania, nie przykryje się niczym szorstkim. Szorstko za to, i to bardzo ma w głowie, w której trwa nieustanny monolog, mnożą się czarne scenariusze i odbywa się najsurowszy osąd samej siebie. W końcu zaburzenia są tak silne, że Natalka nadaje im imię – Marysia. Marysia żyje więc obok, atakuje Natalkę przede wszystkim nocą, a w jej pytaniach pobrzmiewa echo głosów babek, które zawsze kazały nam zakładać ciepłe majtki i skarpetki oraz ostrzegały przed nieoświetlonymi ulicami. Od tego poziomu Marysia jednak szybko wchodzi na level kliniczny.

Lubińska montuje powieść, w której akcja jest pretekstowa, bo cały świat dominuje opis tego, co pobudza i zaognia stany lękowe oraz tego, co je pozwala przygasić. Rzeczywistość ogląda z perspektywy osoby doświadczającej tych stanów okazuje się nadzwyczaj skomplikowana, gęsta, właściwie niemożliwa do przetworzenia: każdy kolor, gest, ruch, dźwięk wywołuje silne reakcje somatyczne. Każde wypowiedziane zdanie może wpędzić Natalkę w spiralę lęku, spowodować wymioty, atak paniki.

Natalka nie jest jak Marysia z piosenki, bo nie marzy o tym, żeby się ciąć jak salami, tylko o tym, żeby swój lęk zamordować, wyzwolić się o niego. Ale ze środka stanów lękowych trudno się wziąć za uzdrawianie, nie ma opcji, żeby wybrać psychiatrę i zacząć zażywać przepisane przez niego tabletki, bo lista skutków ubocznych przeczytana w ulotce jeszcze napędza zaburzenia.

Lubińska robi w tej powieści świetnie dwie rzeczy:

po 1. Unika opisywania świata w tonie autorytatywnym – nie rości sobie pretensji do pełnej wiedzy, do tworzenia podręcznikowych diagnoz. Raczej właśnie z subiektywnego doświadczania Natalki robi materię tej powieści, wysyła ją w zgęstniały świat, każe się po nim skradać tak, by Natalka ani razu nie weszła w niewłaściwą drogę, nie poruszyła niczego.

po 2. Fantastycznie wykorzystuje motyw tradycyjny dla powieści obyczajowej, czyli pojawienia się nowej osoby, które obecność rozwiązuje wszystkie problemy. To jest klasyczna struktura romansu: chora bohaterka zakochuje się w przystojnym brunecie i wszelkie lęki ją odchodzą, bezrobotna – znajduje pracę, przemęczona samotna matka – może skłonić głowę na ramieniu tegoż bruneta, który okazuje się wspaniałym ojczymem. Lubińska bierze sobie ten chwyt znany ze złych romansów oraz YA i opracowuje po swojemu: zapewniam tylko, że nie pojawia się tu żadne brunet, którego obecność uzdrowi Natalkę.

 

Daleko odchodzi od taniego psychologizowania, bo jej postać nie przejmuje poczucia zagrożenia oraz perfekcjonizmu z otoczenia, nie dziedziczy po matce. Natalka nie jest samotnicą-suchotnicą, nie specjalizuje się w hodowli paprotek. Lubińska potrafi tak zmontować jej postać, że nie jest ona jednofunkcyjna, skupiona tylko na swej „przypadłości”.

U Lubińskiej jest dużo półtonów, półmroków, cieniowania – to jest jej kierunek, bez skrajnych sądów, bez wyrzutów szaleństwa. To nie oznacza wcale, że bunt ma mniejszą moc, po prostu objawia się inaczej, na przykład w scenie upychania bohaterki na półce w szafie, bo tylko na taką powierzchnię do wynajęcia ją stać.

Jak już pisałam po lekturze powieści Jacka Paśnika, teksty najmłodszego pokolenia osób piszących są ciekawe także dlatego, że stanowią skomplikowany literacki zapis wartości, które to pokolenie wnosi oraz odwzorowanie jego perspektywy. U Lubińskiej przyjmuje on kształt bardzo mocnego ładunku antykapitalistycznego, bo Natalka owszem marzy o tym, żeby sprawnie funkcjonować i pozbyć się bagażu zaburzeń, ale nie po to jednak, by móc się oddać w pełni zatrudniającej ją korporacji. W powieściach Zetek znika werterowski podział na cierpiące „ja” i otaczającą je niewrażliwą wspólnotę – tu w ogóle nie ma żadnej wspólnoty, a „ja” nie cierpi do tego stopnia, by nie było zdolne do odrabiania 8 h w korporacji.

 

 

Monika Lubińska, Powiedz wszystkim, że zabiłam Marię

WAB 202

Comments

Komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *