- Kiedy przełożył Pan swoją pierwszą książkę?
Zadebiutowałem jako tłumacz w 2001 roku, zbliżając się do pięćdziesiątki. Kilka lat wcześniej, przeczytawszy La Vie mode d’emploi Georges’a Pereca, uznałem, że jest to arcydzieło, które koniecznie trzeba przetłumaczyć na polski. Nigdy wcześniej nie myślałem o tłumaczeniu literatury, ale los sprawił, że przełożyłem potem kilkanaście książek. Od kilku lat myślałem o tym, by skończyć moją translatorską przygodę, ale nie byłem szczególnie konsekwentny. Sądzę jednak że przekład W cieniu rozkwitających dziewcząt jest rzeczywiście ostatni (na wydanie czekają jeszcze przełożone wcześniej dwa opasłe tomy: Pisma olimpijskie barona de Coubertin i drugi wybór pamiętników króla Stasia, dotyczących schyłku jego życia). Tak zatem niektóre z moich odpowiedzi na ankietę są w czasie przeszłym.
- W jakim rytmie Pan pracuje?
Przekładami zajmowałem się niezbyt regularnie, ale kiedy tłumaczyłem, zazwyczaj pracowałem bardzo intensywnie, goniony terminami. Miałem to szczęście, że zwykle musiałem w tym czasie zajmować się niczym innym, co zapewne należy uznać za luksus w przypadku większości tłumaczy.
- Dlaczego tłumaczenie może być przyjemne? Czy jest raczej źródłem cierpień?
Bywa przyjemne, ale częściej, przynajmniej w moim przypadku, łączyło się nie tyle z cierpieniem, ile raczej zniechęceniem. Myślę, że mechanizm jest ten sam, co u pisarza lub artysty czy choćby solidnego rzemieślnika – z jednej strony satysfakcja, z drugiej ponure poczucie bezsilności, kiedy nie potrafi się nadać właściwej formy temu, co chce się wyrazić, a w przypadku tłumacza, oddać to, co stworzył autor oryginału.
Zdarzało się, że coś, co uznałem za raczej marnie przełożone, przyjęte było przez „konsumentów” o wiele lepiej niż się spodziewałem. Niestety, bywało również odwrotnie.
- Czy jest jakiś autor, którego się Pan boi?
Są ich grube tysiące, ale trudno chyba mówić o strachu – chodzi o książki źle napisane, ale też te, których nie potrafiłbym porządnie przetłumaczyć. Albo dlatego, że są mi dalekie, albo czuję, że przekład przekracza moje możliwości.
- Co wywołuje największą radość tłumacza? A co jego rozpacz?
Uzupełniając to, o czym wspomniałem powyżej, z pewnością tłumaczy, jak i wszystkich innych, cieszy porządne honorarium, a do rozpaczy doprowadzić mogą kłopoty z jego wypłaceniem.
- Kiedy stawia Pani/Pan kropkę?
Prawie nigdy nie zależało to ode mnie, lecz od popędzającego mnie wydawcy. Sądzę, że aby tłumacz mógł ocenić rzetelnie przekład, musiałby o nim zapomnieć na kilka miesięcy i dopiero potem zrewidować go ostatecznie z dystansu. Ale taka możliwość zdarza się bardzo rzadko, kiedy przekłada się na zamówienie, jak prawie zawsze było w moim przypadku. Powiedzmy, że kończę, kiedy uznam, że nie muszę za bardzo wstydzić się przed redaktorem, instytucją szalenie ważną, niestety na wymarciu. Zazwyczaj miałem szczęście do redaktorów, od których nauczyłem się naprawdę sporo.
- Jaka jest pozycja tłumacza w Polsce?
Z jednej strony, siłą rzeczy, służebna – jak wszędzie. Z drugiej, o ile się orientuję, w niektórych krajach tłumacze prestiżowo i finansowo miewają się gorzej niż w Polsce, w innych za to zdecydowanie lepiej.
Jak to naprawdę jest u nas z tłumaczami? W ostatnich latach rozmnożyły się rozmaite nagrody za przekłady, coraz więcej jest rozpoznawalnych nazwisk w tej branży, ale cóż – kiedy kilka dni temu, siedząc przy komputerze, zapragnąłem nagle zajrzeć do Ziemi jałowej Eliota, okazało się, że w dwóch pierwszych pojawiających się w sieci przekładach zabrakło nazwiska tłumacza, a były to przekłady Miłosza.
- Czy tłumacz jest mecenasem literatury, jaką przekłada? Promotorem języka obcego?
Jeśli już, promuje raczej literaturę niż język (choć może się zdarzyć, że ktoś zachęcony – albo zniechęcony – przekładem, sięgnie do oryginału. A mecenas to chyba niewłaściwe słowo – Gajusz Pliniusz obsypywał hojnie literatów złotem…
Rzecz jasna, bardzo wielu autorów istnieje w pewnych krajach tylko dzięki inicjatywie tłumaczy, a niekiedy dzięki nim robią światową karierę.
- Czy tłumacz coś musi? A może czegoś mu nie wolno?
Myślę, że przede wszystkim powinien się starać wykonać dobrą robotę, nie wypaczając nadmiernie przekazu dzieła, nie tracąc zbyt wiele z walorów oryginału i nie zniechęcając czytelnika.
Swoją drogą, czasami pojawia pokusa poprawiania autora – w zasadzie nie należy tego robić, ale cóż, nie da się ukryć, że Kubuś Puchatek i Byczek Fernando w przekładzie Ireny Tuwim są naprawdę lepsze od oryginału…
- Do jakiego stopnia przekład uruchamia nowe możliwości polszczyzny?
Przekład zmusza niekiedy tłumacza do przekraczania granic wyznaczonych przez słowniki i zasady poprawności językowej. I z tej perspektywy dobrze jest przekładać na język polski, który dzięki elastyczności składniowej, ogromnym możliwościom tworzenia zrozumiałych dla czytelników neologizmów i kilku innym cechom oferuje znacznie większe możliwości niż większość języków, tak zatem większe problemy miewają zazwyczaj tłumacze z polskiego, próbując na przykład z lepszym czy gorszym skutkiem przekładać słowotwórcze dokonania Stanisława Lema.
- Czy tłumaczenie może stworzyć język, którego nie ma w języku docelowym? Jakiś socjolekt? Dialekt?
Jeśli autor zrobił to w języku oryginału, wręcz powinno.
- Czy można przygotować przekład, który nie będzie się starzał?
Nic nie jest wieczne, ale przekłady Paszkowskiego, Dmochowskiego czy Porębowicza – przy wszystkich swych brakach i niedoskonałościach – trzymają się całkiem nieźle.
Nie wspominając już o znakomitej większości przekładów Boya (jednym z wyjątków, nie tylko moim zdaniem, jest jednak Proust w jego tłumaczeniu).
- W jaki sposób należy myśleć o tekście, by zachować jego językową odrębność w polszczyźnie?
Sądzę, że jest to nie tyle kwestia rozmyślań, ile raczej intuicji i wyczucia poetyki oryginału.
- W jakich rejestrach szukał Pan inspiracji do przekładu nominowanego do nagrody?
Każdy z tomów W poszukiwaniu utraconego czasu w nowym przekładzie tłumaczy kto inny, siłą rzeczy starałem się więc stosować pewne zasady, ustalone przez panią Krystynę Rodowską, znakomitą tłumaczkę pierwszego tomu, która w wielkim stopniu przyczyniła się do całej tej inicjatywy. A poza tym nie szukałem jakichś szczególnych inspiracji, może tylko starając się wczuć w Prousta, który pisałby w tamtej epoce po polsku.