Kwestionariusz tłumaczy – Olga Czernikow

Kwestionariusz tłumaczy:

  1. Kiedy przełożyła Pani swoją pierwszą książkę? 

W 2008 roku.

2. W jakim rytmie Pani pracuje?

W dość nieregularnym. Tłumaczenie nie jest niestety moim głównym zajęciem, dlatego pracuję, kiedy mogę i gdzie mogę. Najczęściej w domu, ale zdarzało mi się tłumaczyć lub poprawiać swój przekład w tramwajach, autobusach, stołówkach, kanciapach dla lektorów czy salach prób. Często też tłumaczę w ruchu i to jest chyba mój ulubiony sposób: po prostu zapamiętuję problematyczny fragment i idę z nim na spacer, a potem chodzę tak długo, aż znajdę rozwiązanie. Oczywiście tę metodę można stosować tylko „lokalnie”, na konkretnych, dających się wyodrębnić fragmentach, które potem trzeba wszyć w całość – i to tak, żeby nie było widać szwów. A ta całość powstaje już w warunkach stacjonarnych. W domu najchętniej pracuję bardzo wcześnie rano, jeszcze przed świtem, bo wtedy – tak to sobie naiwnie wyobrażam – cały świat jeszcze śpi i nie będzie próbował czegoś ode mnie chcieć. 

3. Dlaczego tłumaczenie może być przyjemne? Czy jest raczej źródłem cierpień?

Bardzo przyjemny jest dla mnie etap wmyślania się w tekst, odkrywania jego wewnętrznych powiązań, wsłuchiwania się w jego oddech, puls. Potem następuje jeszcze przyjemniejszy proces dostrajania się do oryginału, szukania odpowiedniej tonacji i artykulacji, czemu towarzyszy ekscytujące i wyzwalające poczucie, że w tym duecie nigdy nie trzeba grać unisono, że można tworzyć harmonie i kontrapunkty, a tu i ówdzie nawet małe improwizacyjne kadencje. Tak, to wręcz upajające. Tyle że ta przyjemność obarczona jest dość dużym ryzykiem, bo wystarczy drobne wykoślawienie rytmu, omsknięcie przy wyborze rejestrów czy niefortunne rozłożenie akcentów – i wszystko zaczyna brzmieć fałszywie. Świadomość tego ryzyka, mimo że jest chyba pożyteczna (bo chroni przed kompromitującymi wpadkami i przed zgubnym przeświadczeniem o własnej wirtuozerii), bywa – przynajmniej u mnie – także źródłem cierpień, ponieważ nierzadko prowadzi do stanów obsesyjnej wręcz nieufności wobec języka przekładu, a w końcu również wobec języka jako takiego. Co słowo, to podejrzenie: że może to kalka, że może zwiodła mnie etymologia, że może to echo czyjegoś idiolektu, że może ten rzeczownik wcale się nie lubi z tym czasownikiem i tak dalej, i tak dalej, aż w końcu dochodzę do punktu, w którym każde słowo w każdym języku wydaje mi się tworem nieostatecznym i niekoniecznym, a każdy tekst, w tym również przekład – jakimś negatywem wszystkich niezrealizowanych potencjalności. No, nie są to przyjemne stany.

4. Czy jest jakiś autor, którego się Pani boi? 

Właściwie przed wszystkimi autorami odczuwam coś w rodzaju tremy, ale to uczucie zbliżone do tego, które towarzyszy zawiązywaniu chyba każdej znajomości. Czyli ciekawość połączona z obawami o to, czy uda się znaleźć wspólny język (jakkolwiek paradoksalnie by to brzmiało w kontekście przekładu). Oczywiście są autorzy, których tak czy inaczej nie tłumaczę – nie tyle dlatego, że się ich boję, ile z tej racji, że piszą o sprawach, o których nie mam pojęcia (nie wpakowałabym się więc raczej w książkę o, dajmy na to, piłce nożnej czy o Instagramie), albo że najzwyczajniej w świecie ich gusta są zbyt odległe od moich (nie bardzo na przykład pociąga mnie dosadny humor i w ogóle wszelka przaśność, więc tłumacząc coś takiego, tylko bym się umordowała – a po co, skoro ktoś inny mógłby to zrobić z łatwością i jeszcze się przy tym zdrowo pośmiać).

5. Co wywołuje największą radość tłumacza? A co jego rozpacz? 

O rozpaczy powiedziałam już chyba aż za dużo, a co do radości: zdarzają się momenty, kiedy w przekładanym tekście odnajduję coś, co zaskakująco rezonuje z jakimś moim dawnym, nie całkiem jasnym dla mnie samej spostrzeżeniem, z jakąś nie sformułowaną, ale domagającą się tego sformułowania myślą, i co temu spostrzeżeniu czy tej myśli nagle nadaje precyzyjny wyraz i kształt. To trudne do opisania, przyprawiające o zawrót głowy doznanie. Wyobrażam sobie, że coś podobnego mógł czuć Franciszek Pik Mirandola podczas pracy nad Fragmentami Novalisa, w których, jak pisał, odkrywał „rzeczy wprost jakby zgodne” z jego zapiskami w dzienniku. U Pika te olśnienia w ogóle były zakrojone na szeroką skalę – ale cóż się dziwić, skoro on nawet śnił to samo co Novalis!

Oprócz tego bardzo mnie cieszy, kiedy bliskiej osobie, czy też – mówiąc ogólniej – osobie, której zdanie jest dla mnie ważne, spodoba się przełożona przeze mnie książka. Nawet nie sam przekład, po prostu książka. To dla mnie zawsze wielka radość i wielka nagroda. Tak, tłumaczę głównie dla przyjaciół.

6. Kiedy stawia Pani kropkę? 

Kiedy naprawdę muszę, to znaczy kiedy wydawca przestaje odpowiadać na moje maile z prośbami o poprawienie jeszcze tego jedno powtórzenia w czwartym wierszu od dołu na siedemdziesiątej pierwszej stronie.

7. Jaka jest pozycja tłumacza w Polsce?

Na pewno lepsza niż, powiedzmy, dziesięć czy nawet pięć lat temu – i duża w tym zasługa Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury, które jest konkretną, widzialną i słyszalną siłą w walce (to militarne słownictwo jest tu niestety uzasadnione) o interesy tłumacza. Dzięki cierpliwej działalności edukacyjnej STL-u, ale i osób niezrzeszonych, zwolennicy wydawniczego feudalizmu stopniowo zaczęli się przełamywać i teraz już większość z nich liczy się z faktem, że tłumaczowi też trzeba zapłacić i że w dobrym tonie jest zrobić to, zanim dostanie się wezwanie do sądu. Jeszcze tylko przekonać niektóre media, że nie wszystkie książki były od razu po polsku, oświecić „nieświadomych” wydawców, czym jest licencja oraz co należy zrobić po jej wygaśnięciu, i będziemy tu mieć jak w raju.

8. Czy tłumacz jest mecenasem literatury, jaką przekłada? Promotorem języka obcego? 

Myślę, że dobry tłumacz może być kimś w rodzaju ambasadora danej literatury czy danego autora. Tylko że w czasach, w których czytanie książek nie jest zbyt popularnym zajęciem ani szczególnie hołubioną cnotą, musiałoby się to pewnie wiązać ze wzmożoną aktywnością w sferze publicznej – a, o ile mi wiadomo, nie każdy tłumacz to lubi. Promotorem języka? Już chyba nie, teraz w tej roli lepiej się sprawdzają korporacje oferujące atrakcyjną pracę w młodym, dynamicznym zespole i w przyjaznej atmosferze benefitów z możliwością rozwoju osobistego.

9. Czy tłumacz coś musi? A może czegoś mu nie wolno?

Nie mnie formułować uniwersalne nakazy czy zakazy, powiem więc tylko, na co pozwalam lub nie pozwalam samej sobie. Przede wszystkim narzucam sobie pewien rygor logiczny, czyli pilnuję, żeby nawet najbardziej zawiłe zdania były komunikatywne, patrzę, czy jakieś wyrazy nie wylądowały w środowisku wrogim ich naturze, wreszcie: sprawdzam, czy między kolejnymi zdaniami jest odpowiednia ciągłość i czy związek przyczynowo-skutkowy nie został zaburzony. To niby oczywistości, ale wydaje mi się, że łatwo o nich zapomnieć. No i staram się po sobie sprzątać, to znaczy nigdy nie mówię: „Dobra tam, to już zrobi redakcja albo korekta”. Redaktorzy i korektorzy są różni – jedni bardzo się angażują w pracę nad tekstem i zauważają mnóstwo rzeczy, których tłumacz mimo najlepszych chęci nigdy by nie spostrzegł, inni ograniczają się do wyłapywania literówek i poprawiania „ale również” na „lecz także” albo „stanowi” na „tworzy”. Ani jedni, ani drudzy nie muszą jednak wgryzać się w materię oryginału ani czytać w myślach tłumacza. Jeśli chodzi o grubsze kwestie, takie jak sens jakiegoś fragmentu czy zawarte w tekście aluzje, wolę sama za nie odpowiadać, bo w końcu przekład ma mówić moim głosem (nie znaczy to oczywiście, że głos redaktora czy redaktorki brzmi brzydko – brzmi po prostu inaczej). Co do drobiazgów typu przecinki, też zwracam na nie uwagę, bo po co przysparzać komuś pracy. 

Pozwalam sobie za to na pewną swobodę w podejściu do (lub odejściu od) oryginału, ale wtedy co jakiś czas oglądam się za siebie i sprawdzam, czy przypadkiem nie tracę go z pola widzenia.

10. Do jakiego stopnia przekład uruchamia nowe możliwości polszczyzny?

Powiedziałabym, że do takiego samego jak dzieło napisane po polsku.

11. Czy tłumaczenie może stworzyć język, którego nie ma w języku docelowym? Jakiś socjolekt? Dialekt?

Tak, ale wymaga to śmiałości i znakomitego opanowania rzemiosła. Już „zwykła” gwara zmusza do solidnego główkowania, bo trzeba zdecydować, czy przełożyć ją w skali jeden do jednego (czyli za pomocą konkretnej gwary w języku docelowym), czy wykoncypować jakąś mieszaninę gwar, czy może oddać tę brzmieniową odmienność za pomocą zupełnie innych środków. A potem trzeba zrealizować swój zamysł konsekwentnie i ze znajomością rzeczy, jednocześnie dbając, by czytelnik coś z tego zrozumiał. To trudna sztuka, ale znam takich, którzy mają ją w małym paluszku – na przykład Agatę Wróbel, która w powieści Z Baťą w dżungli Markéty Pilátovej pięknie i z polotem odwzorowała dialekt hanacki, czy Sebastiana Musielaka, który (wiem z pewnego źródła!) w powstającym właśnie tłumaczeniu Polowania na małego szczupaka Juhaniego Karili szykuje dla nas prawdziwą gwarową (i nie tylko taką) bombę.

Równie trudno, a może i trudniej, jest oddać idiolekt postaci czy jakiejś grupy, bo wtedy – jak przypuszczam – trzeba stworzyć jego ekwiwalent praktycznie od zera. Było w polskich przekładach trochę takich przypadków. Mnie najbardziej zapadł w pamięć (no dobrze: powalił mnie na kolana) zjidyszyzowany wszechświat językowy Związku żydowskich policjantów Michaela Chabona w wykonaniu Barbary Kopeć-Umiastowskiej. Koloryt, zaśpiew, emigrancka gadka, soczyste określenia, neologizmy – wszystko tam było doskonale trafione i wyważone, a przy tym w jakiś cudowny sposób nieokiełznane, wariackie. Do dziś – a czytałam to ładnych parę lat temu – mam w głowie wiele powiedzonek, a nawet całych fragmentów z tej powieści.

 

12. Czy można przygotować przekład, który nie będzie się starzał?

Nie przesadzałabym z tym starzeniem się przekładów. W ogóle chyba jesteśmy trochę niesprawiedliwi – kiedy oryginał brzmi nam archaicznie, kiwamy głową i wzdychamy ze zrozumieniem: „No tak, wtedy tak się po prostu mówiło”, a kiedy analogiczna sytuacja zachodzi w tłumaczeniu, w najlepszym przypadku kwitujemy to pobłażliwym prychnięciem: „Pfff, niezła ramotka”. To nie fair. Zarówno oryginał, jak i przekład są świadectwem stanu języka (i kultury) w danym miejscu i czasie – tylko tyle i aż tyle. Oczywiście jako kontrargument mógłby tu paść casus Szekspira i jego niezliczonych przekładów, których aktualność jest nieustannie rewidowana. Ale spójrzmy prawdzie w oczy: Szekspir to zupełnie inna kategoria, to jest artyzm w stanie chemicznie czystym, absolutny punkt odniesienia – a jako taki w ogóle nie powinien być brany pod uwagę w tej rozgrywce, bo żaden przekład nie odtworzy w pełni tych wszystkich magicznych formuł, tego kryształowo pięknego tragizmu. 

W dyskusjach o trwałości przekładów najczęściej mówi się o relacji przekład–oryginał, ale warto wziąć też pod uwagę stosunek przekładu na dany język do rówieśnego mu tekstu oryginalnego w tymże języku. Mam wrażenie, że i w tym zestawieniu przekład jest na straconej pozycji, że jakoś automatycznie zakłada się jego krótszą datę ważności. Właściwie dlaczego? Jest w tym przekonaniu jakaś nie wypowiedziana sugestia, że przekład to importowany towar, który po drodze pewnie nieźle się potłukł, a tu i ówdzie ani chybi i nadgnił. A przecież wiemy, że dobry i wrażliwy tłumacz potrafi nie tylko zapewnić bezpieczny transfer, ale też sprawić, że owoc myśli autora pięknie dojrzeje podczas długiej podróży z języka A do języka B. 

13. W jaki sposób należy myśleć o tekście, by zachować jego językową odrębność w polszczyźnie?

Trzeba po prostu uważnie go słuchać, wyławiać powiązania między poszczególnymi elementami, sprawdzać, czy dane sformułowanie znalazło się w tekście przez przypadek, czy też jest świadomym zabiegiem autora, tropić wszystkie wychylenia od normy językowej. A potem przekuć wnioski z tych badań w zdania i akapity, chuchając i dmuchając, żeby tekst nie stracił rumieńców.

14. W jakich rejestrach szukała Pani inspiracji do przekładu nominowanego do nagrody?

W bardzo, bardzo różnych. Wertowałam najrozmaitsze teksty: od kioskowych książeczek z dowcipami, przez artykuły naukowe, po staropolskie kazania, czytałam też sporo poezji, bajek, ptasiarskich kompendiów. No i jak zwykle dużo podsłuchiwałam na przystankach.

Comments

Komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *