Kto zadba o najmłodszych? Czyli dlaczego dziewczynki walczą za pomocą brokatu

 
Wychowano mnie w absolutnym kulcie książki, w domu inteligenckim, bez świadomości, że wobec książki istnieje w ogóle jakaś alternatywa. W latach 80. konkurencja dla książek faktycznie była słaba.  Miałam 7 lat i kompletnie nie rozumiałam, dlaczego nosi on ciemne okulary w zamkniętych pomieszczeniach. Skazana na brzydkie książki doby komunizmu, czytałam książki mojej matki, książki z lat 50. i 60. publikowane przez Naszą Księgarnię. W świadomości przedszkolaka nie było pęknięcia między toporną grafiką Tomasza Borowskiego do książki Samo się Jadwigi Jasny i cudownymi, awangardowymi ilustracjami Janiny Krzemińskiej, Bożeny Truchanowskiej, czy Jana Marcina Szancera (choć dzisiaj przepisuję te nazwiska z książki Moje książeczki. Księga pierwsza, którą Nasza Księgarnia wznowiła w 2015 roku po 50 latach). Przeżywałam historyczne ilustracje, którymi Zofia Fijałkowska odmalowywała O warszawskiej syrenie Ewy Szelburg-Zarembiny i absurdalne ilustracje Franciszki Themersonowej do wierszy Jana Brzechwy. Jednocześnie wałkowałam w kółko elementarz Falskiego, choć dość podejrzliwie traktowałam obecność w tej książce wsi – dla dziecka pierestrojki wieś stanowiła jakiś odległy, tajemniczy i egzotyczny krajobraz. W szkole czytaliśmy Czuka i Heka, w czwartej klasie szkoły podstawowej – Lema. Nic nie rozumiałam z Opowieści o pilocie Pirxie.
 
Mój syn dzisiaj wybiera dla siebie książki, kierując się kluczem tematycznym – wszystko, co dotyczy pojazdów uprzywilejowanych, wyścigowych, placów budowy natychmiast ściąga z półki księgarskiej. Wychowany już w zupełnie innej epoce, traktuje książkę jako jeszcze jeden rodzaj zabawki  – książka to teraz taka sama zabawka jak elektroniczna mata do tańca, tablet, telewizor, smartfon, playstation. Psychologowie twierdzą, że dziecko uczy się przez naśladowanie, a to, co robią jego rodzice stanowi wzorzec najwyraźniejszy i najmocniejszy. Że zachowania swoich rodziców nosimy pod skórą, a model postępowania kopiujemy automatycznie. Nie będą więc czytać dzieci, których rodzice spędzają czas przed telewizorem, ci, którzy używają tabletu, by surfować wieczorami po internecie. Nie będą czytać gazet codziennych dzieci tych, którzy czytają tylko streszczenia seriali w kolorowych tygodnikach. Nie możemy mieć do nich pretensji – naśladują przecież swoich własnych rodziców. A zatem pozwalałam mojemu dziecku holować ze sobą książki, gdy oswajało nocnik, pakowałam kartonowe książeczki, gdy szliśmy do parku, choć później piasek kleił się do każdej strony. Czytaliśmy w czasie jedzenia kaszki, choć później zasychająca kaszka sklejała najczęściej oglądane strony. Czytaliśmy w tramwajach, w samochodzie na długich trasach, przed kąpielą i wcześnie rano, gdy światło dopiero szarzało, ale zegar biologiczny dwulatka przekonywał, że to już środek dnia. W ten sposób rodził się jego język, oswajał emocje, poznawał świat, rozpoznawał normy społeczne i obyczajowe. Dlatego też trzeba bardzo uważnie dobierać książki dla naszych najmłodszych.
 
Moi rodzice mieli kłopot, żeby kupić ładną dziecięcą książkę, bo nie było ich wiele. Dzisiaj rodzic może kupić wiele, ale nie bardzo wie, co wybrać i gdzie szukać – rynek książki dziecięcej, choć rozwinięty i stanowiący osobną gałąź produkcji wydawniczej, rozpadł się na naszych oczach na dwa przeciwne nurty. Jeden ma charakter komercyjny, pracują w nim wielkie wydawnictwa, które produkują brzydkie, głupiutkie i tanie książeczki, dostępne we wszystkich hipermarketach, a tam przede wszystkim robią zakupy rodzice. W tym segmencie rynku rządzi Wydawnictwo Olesiejuk, daleko za nim plasują się mniejsi specjaliści od brzydkich wydań – wydawnictwo Aksjomat czy Publicat.  Z drugiej strony ukazuje się coraz więcej książek pięknych, mądrych, rozwijających coś więcej niż zdolności motoryczne. Małe, rodzinne wydawnictwa publikują jednak książki droższe, w mniejszych nakładach. Na portalach internetowych i forach dla rodziców toczy się wokół wielu ich książek zażarta dyskusja, część z nich operuje bowiem taką wizją świata, która stoi w ostrej sprzeczności z tradycyjnym, polskim wyobrażeniem rodziny. Zakamarki i Dwie Siostry to polskie wydawnictwa, publikujące szalenie wartościowe i wysoce estetyczne książki dziecięce. W dużym stopniu są to jednak przekłady z literatury skandynawskiej, odwołującej się do aktualnych problemów społecznych, co w Polsce nie jest dobrze przyjmowane. Zlatanka ma dwóch wujków i lubi grać w piłkę, Alberta wychowuje tylko ojciec, Igor chciałby się pobawić lalkami, Tonia nie ma ochoty, by wycinać z koleżanką z sąsiedztwa, króliczek Henio powtarzający „Kupa siku” – to tylko kilka sytuacji fabularnych budzących sprzeciw polskich rodziców. Część uważa, że książki te przedstawiają zbyt kontrowersyjne tematy, uznając homoseksualizm na normę, część twierdzi, że w książkach tych zbyt dużo pesymizmu – rozbite rodziny, dzieci z problemami. Nie ma sensu jednak polemizować z tymi teoriami, bo to temat na tekst o modelu polskiej rodziny i światopoglądzie rodziców.   
 
Piszę ten tekst przeciwko jednej właściwie sytuacji, jednemu skojarzeniu: przeciwko przekonaniu, że byle jaka książka wystarczy dziecku, że ważniejszy jest sam akt czytania, że wystarczy sięgnąć na regał sklepowy i podać dziecku książkę. Otóż nie, jest dokładnie odwrotnie. Dorosły czytelnik, z wyrobionym gustem i wiedzą o literaturze, nie zrazi się do czytania, jeśli trafi na kilka kiepskich książek. Dziecięcy czytelnik – sięgnie po wyścigówkę albo konika z kolorową grzywą. Dorosły czytelnik nie kształtuje już swojego gustu estetycznego w trakcie lektury, podczas gdy jest to ważny, choć niewidoczny proces dokonujący się w przypadku przedszkolaków. Mówiąc najprościej – to, co dziecko ogląda, wpływa na jego gust w wieku dorosłym. Im więcej ilustracji topornych, pstrokatych, rysowanych grubą kreską, bez finezji – tym bardziej prawdopodobne, że gust dziecięcy stanie się prymitywny, że będzie go interesowało tylko to, co przerysowane i wulgarne.
 
Ta sama prawidłowość dotyczy i treści. Większość opowieści dla dzieci jest szalenie banalna, dziecięce historie operują uproszczoną poetyką, zawierają moralizującą treść, opartą na prostej zasadzie, że ten, kto jest grzeczny i posłuszny, zostanie nagrodzony (jako antyprzykład podać można W wesołych wierszykach o zdrowych nawykachAdama Opalińskiego). To pierwszy grzech książek dziecięcych – wynagradzanie podporządkowania, prezentowanie takiej wizji świata, w której to dorosły ma zawsze rację, a zadaniem dziecka jest podążanie za jego wolą. W XXI wieku ciągle operuje się świadomością dydaktyczną z wczesnych dekad wieku XIX – dziecko to mały dorosły, który nie ma żadnych typowych dla swej fazy rozwojowej uwarunkowań. Ma być czyste, siedzieć nieruchomo, wykonywać swoje obowiązki i nakazy dorosłych. Otóż rozwój dziecka nie przebiega w ten sposób, że można 3-latkowi wdrukować system zachowań właściwy dla dorosłych.
 
Z takim warunkowaniem wiąże się grzech drugi – przekonanie, że w świecie dzieci nie zachodzą zmiany, które obserwujemy w rzeczywistości dorosłych. Współczesny przedszkolak ma zupełnie inne problemy niż mieli w dzieciństwie jego dziadkowie. Czystość, powracająca do znudzenia w książkach dziecięcych jako największy kłopot wychowawczy, nie stanowi we współczesnym świecie dużego problemu, budzi dzisiaj właściwie tylko nostalgię. Dzieci odreagowują rozwody swoich rodziców, domową przemoc, zderzają się dużo wcześniej niż poprzednie pokolenia z innymi kulturami i religiami, z rozwarstwieniem ekonomicznym i tym, że inni mają więcej albo dużo mniej. Trzeba zatem uczyć ich otwartości, wrażliwości na potrzeby innych, a nie tego, że należy siedzieć nieruchomo. Coraz częściej narażone są na molestowanie seksualne lub inne nadużycia ze strony dorosłych, dlatego nie wolno im wpajać, że nie mają prawa powiedzieć „nie”, że dorosły zawsze ma rację.
 
Grzech trzeci – natychmiastowe, materialne wynagrodzenie pojawiające się w zakończeniu dziecięcych historii. Nie ma szans na wykształcenie wewnętrznej motywacji, zadowolenie z siebie nigdy nie stanie się wartością, bo dziecko liczyć będzie tylko na prezent, wartościowy przedmiot. W takiej sytuacji nie można też zbudować odpowiedzialności za innych, poczucia więzi, przynależności do wspólnoty, której dobro jest równie ważne jako dobro indywidualne. Wszystkie te uczucia są bowiem niewymierne, skomplikowane do przedstawienia w fabule, nie da się o nich opowiedzieć w prostej historii, w zakończeniu której pojawia się nagroda.
 
Po czwarte – operowanie przemocą. Wciąż mówi się o destruktywnym wpływie przemocy na świadomość dziecięcą, o ograniczeniach, jakie powoduje ona w rozwoju małego dziecka. Tymczasem autorzy wielu książek czują się rozgrzeszeni, wychodząc z założenia, że obrazy przemocy płyną do dzieci z otoczenia i nie da się ich uniknąć. Dlatego właśnie nie kupuję żadnych wydań baśni braci Grimm, ani baśni ludowych. Giganci, którzy mają ochotę schrupać małego chłopca, macocha, która namawia brzydkie córki, by odcięły sobie kawałek stopy, wypędzenie z domu głodnych sierot, to przecież klasyczne sytuacje baśniowe, dość bezmyślnie reprodukowane wciąż w kolejnych eleganckich i kosztownych wydaniach, kupowanych przez niczego nieświadomych krewnych na urodziwe prezenty.
 
Po piąte – seksualizacja. W świecie, który za największe zło uważa wykorzystanie seksualne dziecka, seksualizacja fabuły i bohaterów wydaje się paradoksalna, tymczasem jest obecna w większości książek adresowanych do dziewczynek. Nie chodzi tutaj o tradycyjne opowieści o księżniczkach, ale o reprodukowanie i rozwijanie takiego systemu wartości, w którym uroda oraz miłosne perypetie stanowią główną oś świata. Pozornie te historie przefiltrowane są przez feministyczną wrażliwość i nowe perspektywy kulturowe, wystarczy jednak lekko poskrobać wierzch i ujawnia się prawdziwa zawartość bajek. Barbie, choć jest super-bohaterką, musi zdobyć uczucie. Jej główna moc polega zaś na tym, że posypuje swoich przeciwników brokatem.  Juleczka, mała laleczka Ramony Nadobnik-Piętki to książka o dziewczynce przypominającej różową piankę – Juleczka skupia się na swojej odzieży, nie może poznawać świata, bo jej sukienka mogłaby się pobrudzić. Trudno o większą ilość banałów i stereotypów płciowych. Fabuła związana z rozwijaniem własnej siły służy zawsze za pretekst do opowieści o uczuciach, do przedstawiania perypetii miłosnej. Dziewczęce bohaterki przedstawiane są jak małe kobietki, mają zminiaturyzowane figury dorosłych kobiet, stroją się, dbają o włosy, które zawsze muszą być długie i puszyste, najlepiej blond. Podobne stereotypy płciowe znajdziemy w książkach dla chłopców – silni, odważni, nie potrzebują wsparcia, nie okazują „niemęskich” uczuć i nie wzruszają się. Nie ma zatem szans na przełamanie tabu męskiego płaczu nawet w książkach dla przedszkolaków.
 
Po szóste – utrwalanie tradycyjnego podziału ról społecznych – strażak-chłopiec ratuje uwięzioną w płomieniach dziewczynkę (to historia z serii Mały chłopiec wyd. Olesiejuk). W pozycji siły ustawia się tylko męskich bohaterów, postaci kobiece pełnią funkcje pomocniczo-usługowe, dostarczają posiłki, dbają o zdrowie. Matka idzie do pracy tylko dlatego, że musi – tak Eliza Piotrowska rysuje sytuację życiową w jednym z tomów o przygodach Tupcia Chrupcia. W książce Macieja Szymanowicza Najmniejszy słoń świata pojawiają się postaci dwóch szwaczek o zdrobniałych imionach. Pani Beatka i pani Justynka zaśmiewają się perlistym śmiechem, wykonując polecenia przełożonych. 
 
Tymczasem jednak ukazuje się wiele książek świetnych, artystycznie wyrafinowanych, skomplikowanych fabularnie, nowoczesnych w wymowie. Bajka o włosie Patryku Maliny Prześlugi (ilustracje Agnieszki Woźniak, wyd. Tashka) opowiada o śmierci i przepracowaniu żałoby. Głównym bohaterem jest włos, jeszcze brązowy, rosnący za uchem bibliotekarza. Bibliotekarz siwieje i łysieje, kolejne włosy znikają z jego głowy. Patryk pyta Siwego, najstarszego włosa na głowie, co to znaczy wypaść. Siwy zaś mówi: „odejść na zawsze z miejsca, w którym się było”. W tej prostej, a zarazem absurdalnej historii udaje się autorce pokazać, jak przebiega umieranie, jakie wątpliwości towarzyszą śmierci, czym ona jest. Patryk rozmyśla o śmierci, o znikaniu, o ciemności, o marzeniach, o smutku i tęsknocie za bliskimi. Marzy o tym, by skręcić się w sprężynkę i by podążyć za ukochaną Anitą, która wypadła pierwsza i odfrunęła z wiatrem. Opowieść Patryka stanowi świetny pretekst dla rozmów z przedszkolakiem na temat śmierci, do oswojenia zjawiska, które w tej prostej historii daje bezpieczny dystans – nie dotyczy bowiem umierającego człowieka, a wypadających stopniowo włosów. Prześluga i Woźniak potrafią zatem opowiadać o kwestiach fundamentalnych prostym językiem, szanując swoich czytelników, zarówno dzieci, jak i ich rodziców, nie ma tu banału, ani pretensjonalnych wtrętów.
 
Na zupełnie innej zasadzie zbudowana jest historia Zęboszczotki autorstwa francuskiego duetu Pittau i Gervais, którą po polsku wydała Babaryba. To opowieść obrazkowa, katalog szczotek do zębów: szczotka strażacka ciągnie za sobą wielki płomień, szczotka dla żołnierza jest cała pokryta farbą moro, szczotka dla prosiaczka zamiast nitek ma różowy, zakręcony ogon. Szczotka dla meteorologa ma kształt chmury, a szczotka rzeźbiarza jest granitowa. Szczotka dla niewidomych wyklejona jest śliską, przezroczystą folią, trzeba je „oglądać” za pomocą palców. Mnóstwo tu zabawy – dzieci śmieją się, odgadując dla kogo przeznaczone są kolejne zęboszczotki. Większość kształtów otwiera pole do dyskusji – o cechach zawodów, o konieczności higieny, o niepełnosprawnościach, o możliwościach różnych zmysłów. Pokazuje mycie zębów, za którym większość dzieci nie przepada, jako fantastyczną zabawę, daje pretekst, by pożartować w trakcie toalety. To książka lekka i zabawna, przy tym mądra, bo opowiada o czystości bez dydaktyczno-czytankowego tonu.
 
Na szczególne miejsce zasługuje także książka Tuwim. Wiersze dla dzieci (wyd. Wytwórnia), książka, która w 2013 roku zdobyła szereg nagród: Nagrodę Główną Bolońskich Targów Książki dla dzieci, wyróżnienie specjalne BIB, Białego Kruka Międzynarodowej Biblioteki Książki dla dzieci i młodzieży w Monachium. Pomysł na nią był szalenie prosty – 7 ilustratorek (Gosia Urbańska-Macias, Monika Hanulak, Małgorzata Gurowska, Marta Ignerska, Anna Niemierko, Agnieszka Kucharska-Zajkowska, Justyna Wróblewska) wzięło na warsztat wiersze Tuwima i przedstawiło je w nowym opracowaniu graficznym. Powstała książka, która nie tylko przypomina o twórczości Tuwima, ale przywraca jej właściwą rangę – Tuwima znajdziemy przecież także w bardzo wielu wydaniach kartonowych, dla najmniejszych dzieci, często jednak w wyjątkowo ohydnym, ilustracyjnym wydaniu graficznym. Tymczasem tutaj graficzki nie ilustrują treści (co zazwyczaj stanowi duży grzech grafiki – uznanie, że ilustracja tekstu ma stanowić jego wierne odwzorowanie, zabija wyobraźnię dziecięcą, skraca tok skojarzeniowy), lecz tworzą własne, autonomiczne historie towarzyszące wierszom. Bawią się typografią, nawiązują do różnych prądów i nurtów graficznych, za każdym razem jednak zachowują umiar form i kolorów, nie przeładowują swoich obrazów.
 
W poszukiwaniu ciekawych książek dziecięcych można podążać za autorami, ale można też być wiernym ulubionym grafikom. Ja jestem wierna dwojgu rysownikom – Janowi Bajtlikowi i Emilii Dziubak. Bajtlik to już uznana marka, choć autorowi brakuje jeszcze kilku lat do trzydziestki. Wielokrotnie nagradzany (Bologna Ragazzi Award, Polska Sekcja Ibby, STGU, Międzynarodowe Triennale Plakatu w Toyama), miał 15 wystaw własnych, wydał w Polsce kilka książek: Korek, Typogryzmoł, Sztuka latania, Europa pingwina Popo, Kto to jest artysta (wyd. Dwie Siostry) i właściwie nie trzeba go reklamować. Jego kreska jest bardzo charakterystyczna, bo to rysunki przypominające prace dziecięce – pozornie niedopracowane, geometryczne, uproszczone. Bajtlik pokazuje, że nie ma osobnej dziedziny sztuki dla dzieci, że istnieje tylko jeden rodzaj sztuki, różne są tylko sposoby jej percepcji. 
 
Wszystkie prace Emilii Dziubak (a jest ich kilkadziesiąt) można znaleźć na jej blogu emiliaszewczyk.blogspot.com. Ilustrowała serię książek o Pożyczalskich wydawaną przez Dwie Siostry, A ja nie chcę być księżniczką Grzegorza Kasdepke (Nasza Księgarnia), Draka ekonieboraka (wyd. Elbus), Proszę mnie przytulić, Uśmiech dla żabki, W pogoni za życiemPrzemysława Wechterowicza (wyd. Ezop) ale także francuską wersję Czerwonego Kapturka dla wydawnictwa Fleurus. Bajtlik idzie w stronę nowoczesną, eksperymentuje z awangardową formą, upraszcza rysunek. Dziubak z kolej wybiera nawiązania do tradycyjnego nurtu grafiki, nie jest jednak w żadnym wypadku wtórna. Jej prace są bardzo atrakcyjne, nowoczesne w formie. Graficzka wie, że konkuruje z telewizją i Internetem, nie tylko z innymi książkami. Wybiera szczegół, starannie dopracowanie ilustracji, świadomie i ostrożnie operuje kolorem, operuje finezyjną, giętką kreską. Oboje tworzą ilustracje bardzo dynamiczne, są to jednak dwa zupełnie różne rodzaje dynamiki.
 
Trudno dzisiaj być czytającym dzieckiem, bo książka, choćby nie wiadomo jak piękna, nigdy nie będzie tak atrakcyjna jak zabawki interaktywne. Trudno być czytającym rodzicem – w zalewie kiepskiej, ale błyszczącej literatury należy wyławiać to, co najcenniejsze, szukać w internecie, polować na targach książki, czytać więcej niż 20 minut dziennie. A przede wszystkim trzeba mieć nadzieję, że naszego trudu związanego z wychowaniem czytającego, myślącego dziecka nie zniweczy szkoła i narzucany przez nią kanon lektur. 

 

 Tekst ukazał się w „Nowej Dekadzie Krakowskiej”, nr 1-2/2016

Comments

Komentarzy

2 komentarze

  1. Zakamarki i Dwie siostry to rzeczywiście prześwietne wydawnictwa. Jeśli się o tym wie, to już nie jest tak trudno. Mizielińscy, Ulica Czereśniowa, Mamoko – wszystko to rzeczywiście tylko ułamek rynku, ale wydaje mi się, że wybór jest na tyle duży, że problemów z kupnem być nie powinno. Jeśli rodzicowi się chce, to z pomocą przychodzi też Internet, który ułatwia wyszukanie polecanych pozycji.

  2. Zawsze warto "wypróbować" książki w bibliotece i warto to propagować, chociażby po to aby unikać błędów przy zakupie książek tanich i idiotycznych czy drogich i przeartyzowanych…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *